Jakiś gówniarz mówi mi.pdf

(2405 KB) Pobierz
Jakiś gówniarz mówi mi, jak mam żyć
wczoraj, 19-10-2012 / 13:48 Źródło: Onet
Mariusz Max Kolonko, Fot. Michał Rogala / EastNews
- Jadę do Polski i oglądam cięgiem wszystkie dzienniki telewizyjne w kraju. Jest albo sama polityka, albo
totalne pierdoły. W newsowych stand-upach jakiś gówniarz z mikrofonem w ręku i miną wszechwiedzącego
wieszcza mówi mi, jak mam żyć - powiedział w rozmowie z Onetem Mariusz Max Kolonko.
Dziennikarz w specjalnym wywiadzie dla Onetu ostro krytykuje polskie media, mówi o tym jak Rosja
manipuluje Polską i dlaczego z ekranu telewizji w naszym kraju wieje nudą. A już od wtorku będzie
komentował dla nas wybory prezydenckie w USA.
Z Mariuszem Maxem Kolonko rozmawia Piotr Kozanecki.
Onet: Wyjechał pan z Polski ładnych kilka lat temu...
Mariusz Max Kolonko*: Dwadzieścia cztery. I nie zawsze te lata były ładne...
Ale o Polsce wciąż pan od czasu do czasu pisze, m.in. w znanym serwisie "The Huffington Post". Co
pan napisał Amerykanom o sprawie Madzi?
Nic.
?
Nic, bo to nikogo tu nie interesuje. "The Huffington Post" to największa gazeta opiniotwórcza świata, a
świat i Ameryka miały swoje sprawy Madzi. Nie przypominam sobie jednak kraju, w którym podobna
historia byłaby wałkowana przez media od wiosny do jesieni.
W teorii mediów istnieje zasada, że jeśli w pierwszych 90 sekundach przekazu widz nie znajduje tzw. hook,
czyli haka, wyłącza się. Dlatego scenariusze amerykańskich seriali telewizyjnych czy filmów zaczynają sie
od tzw. cold open , czyli, używając słów Hitchcocka, trupa na otwarcie. Rozumiem, że o to panu w tym
wywiadzie chodzi...
Przejrzał mnie pan. Pytam o to, bo w swoich artykułach dosyć stanowczo krytykuje pan naszą polską
rzeczywistość. Nawet nasz eksportowy sukces, czyli Euro 2012, się panu nie spodobał…
1041957389.001.png
O Euro 2012 pisałem tekst na zamówienie Natemat.pl. Pisałem o patriotyzmie stadionowym, który zastępuje
ten narodowy. Że z dumą zmierzamy z umalowanymi na biało-czerwono twarzami na mecz, kibicując
jedenastu patałachom na boisku, a wstydzimy się zawiesić flagę polską w oknie, by nie być posądzonym o
jakiś wojujący konserwatyzm.
Mógłby pan jednak wyrazić trochę entuzjazmu. W 37-milionowym kraju mamy teraz chociaż cztery
stadiony z prawdziwego zdarzenia, a zachodnie media przez cały turniej rozpisywały się o Polsce w
samych superlatywach. Podobały się odnowione miasta, nasza otwartość. Wydaje się, że ostatecznie
przełamaliśmy stereotyp kraju postkomunistycznego.
Gratuluję, że stać nas na przełamywanie stereotypów za 4 mld złotych. Nie znam się na tym, ale ciągle
zdumiewa mnie nasza fascynacja sportem, w którym od lat przegrywamy wszystko z kretesem. To jakby
Eskimosi budowali superparkury na konkursy konia wierzchowego, kiedy mają wyniki w wyścigach
zaprzęgów psów husky.
Myślę, że jak zwykle żyjemy naszą dumną przeszłością i sukcesem na Wembley 40 lat temu, a nie pytamy,
ile kosztować będzie obsługa tych molochów? Jak tam Europa dojedzie? Gdzie zamieszka? Ile meczów
będziemy musieli na tych stadionach jeszcze przegrać, aby publika przestała kupować bilety? Co tam wtedy
zrobimy? Popisy gladiatorów? Dożynki?
Do trójki najbardziej medialnych wydarzeń w Polsce należy jeszcze oczywiście katastrofa smoleńska.
Co Amerykanie o niej wiedzą?
Poza samą katastrofą, prawie nic. Agencje amerykańskie i światowe informowały o przebiegu śledztwa za
ITAR-TASS, a nie PAP, bo śledztwo prowadzili Rosjanie. W efekcie większość Amerykanów nie ma
pojęcia, że np. czarne skrzynki i wrak samolotu, stanowiące naszą własność, nie wróciły dotąd do Polski -
dwa i pół roku po tragedii i dwa lata po zakończeniu dochodzenia.
Kilka dni po katastrofie w Smoleńsku pisałem w "The Huffington Post", że tragedia będzie wygrana przez
Rosję dla celów politycznych i tak się dzieje. Dla Rosji wrak samolotu i tragedia smoleńska stały się
środkiem politycznym do destabilizacji sytuacji w Polsce. Dlatego zdjęcia ofiar tragedii w Smoleńsku
odnajdują się raptem na portalu na Syberii.
Skłócona Polska to kraj słaby, a słaba Polska jest w interesie Rosji. W Moskwie ułożony jest od dawna
scenariusz, w którym polski premier jest słaby. Potrzebuje pomocy i tę Moskwa dostarczy, zwracając wrak,
czarne skrzynki w stosownym dla nich momencie, a być może nawet występując z jakąś dodatkową formą
ekspiacji, która wzmocni, a może i uratuje pozycję premiera.
Taki wdzięczny Rosji polski premier byłby historyczną kopią króla Poniatowskiego i jego serwilistycznej
postawy wobec carycy Katarzyny II i ten scenariusz jest typowy dla sposobu rządzenia rosyjskich elit
władzy. Nie tylko Ameryka, ale i administracja Obamy nie rozumieją sposobów myślenia Rosji i obciążeń
historycznych Polski, to Obama robi, co może, by walczyć o serca i umysły muzułmanów, a nie Polaków,
ale to inny temat.
Pan ma, zdaje się, nie najlepsze zdanie o polskich mediach. Ale czy mówiąc o upadku dziennikarstwa
w naszym kraju, nie ma pan na myśli tak naprawdę upadku mediów w zachodnim świecie? Czy media
w USA się nie tabloidyzują? Nie ma gonitwy za sensacją i pogodni za zyskiem?
Kto powiedział, że pogoń za zyskiem musi produkować gnioty? Stacja telewizyjna czy gazeta bez zysku
upada. Ale w Ameryce zysk generuje tekst, program czy serial telewizyjny, który przyciąga widza, a ten
widz ma takie same oczy, głowę i rozum, jak widz w Polsce. Tak powstały generujące milionowe zyski
programy newsowe, które usiłujemy nieudolnie kopiować w kraju, publicystyczne "60 minutes" w CBS czy
"Larry King Live", bądź seriale jak "Hell on Wheels", choć w Polsce znamy tylko stare epizody "CSI
Miami".
Amerykanin, kiedy nie lubi przekazu, przełącza na inny kanał. Tak samo robi już polski widz, który ma już
coraz więcej stacji do wyboru, ponad 175 w języku polskim. Dlatego m.in. oglądalność polskich
programów leci na łeb. Seriale kończą się klapą po jednym sezonie. Czytelnictwo gazet spada. Wtedy
establishment dziennikarski broni się zwalaniem winy na internet i głupiego widza czy czytelnika, który go
nie rozumie.
Szukając wyjścia ze spadającej oglądalności, dziennikarz ucieka w tabloid, pogrążając się jeszcze bardziej,
bo nie tabloidu oczekuje dziś polski odbiorca tylko dobrego, rzetelnego wartościowego programu, serialu
czy artykułu. A tego polski establishment medialny często zwyczajnie nie potrafi dostarczyć.
"Larry King…" i "60 minutes" to jedno, ale kiedy oglądałem Jerry’ego Springera nie miałem
wrażenia, że to jest jakaś szczególnie wyszukana propozycja medialna.
Nawet Jerry Springer stwierdził, że produkuje gniota...
A więc na tak wielkim rynku, jak amerykański, i w kraju, gdzie demokracja funkcjonuje już ponad
200 lat, można znaleźć dobre przykłady zarówno na dziennikarstwo na poziomie, jak i na
przekraczanie tabloidowych granic.
Dokładnie tak. Zatem nie można wrzucać do jednego worka Larry’ego Kinga i Jerry’ego Springera, bo to
jakby porównywać filmy braci Coen i buble komediowe Sandlera. W Ameryce może pan znaleźć przykłady
na zaprzeczenie każdego zdania, które pada w tym wywiadzie. Np. tzw. korespondenci ściągają z
nagłówków w mediach i karmią tym widza w Polsce. W efekcie ten myśli, że Ameryka to dziki kraj, w
którym wszystko wolno. A to jest bardzo dobrze ułożona maszyna, która funkcjonuje według bardzo
precyzyjnych reguł, które trzeba znać.
Tak czytam np. o gafach Romneya w Europie i o tym, że Romney strzelił już sobie we wszystko - od stopy
po głowę - i przegra wybory. A potem jest debata telewizyjna i okazuje się, że jest dokładnie odwrotnie.
Korespondent wtedy milczy, bo nie wie, co go trafiło. A to tak, jakby pisać dla publiczności amerykańskiej
o Polsce, cytując tylko "Gazetę Wyborczą" albo tylko "Rzeczpospolitą". Musimy widzieć całe zagadnienie i
umieć czytać między wierszami.
U nas wolne media mają dopiero 20 lat, na dodatek dożyna nas pełzający czwarty rok kryzys. Co się
panu w tych naszych mediach tak nie podoba?
Jadę do Polski i oglądam cięgiem wszystkie dzienniki telewizyjne w kraju. Jest albo sama polityka, albo
totalne pierdoły. Pomieszanie tematów lokalnych, nieinteresujących krajowego odbiorcę, z ważnymi
tematami dotyczącymi wszystkich.
W newsowych stand-upach jakiś gówniarz z mikrofonem w ręku i miną wszechwiedzącego wieszcza mówi
mi, jak mam żyć. To wszystko z podstawowymi błędami warsztatowymi, niezbalansowanymi kamerami,
fatalną dykcją, błędami fonetycznymi i czytaczami z promptera, którzy mylą się w 30 proc. zapowiedzi.
Przełączam na telewizję śniadaniową i widzę relację z lodowego igloo z prowadzącą Królewną Śnieżką z
nogami związanymi w supeł, której jedynym celem jest, by dobrze wypaść. Otwieram gazety i widzę
"publicystów" skaczących sobie do gardeł o byle co. Czułem się jak Jack Nicholson w "Locie nad
kukułczym gniazdem".
I co, wraca pan do Stanów, a tu wszystko cacy?
Skądże. Ale jeszcze w samolocie wziąłem na pokładzie do ręki "The USA Today", największy nakładowo
dziennik w Ameryce i natychmiast wiedziałem, co się zdarzyło na świecie, w Stanach.
Była nawet najważniejsza wiadomość z miejsca, z którego właśnie wyjechałem. Napisane prosto, rzeczowo,
z pogłębioną analizą eksperta, który wyjaśniał związki przyczynowo-skutkowe w zwartym i krótkim tekście.
Obok informacje ze świata nauki i kultury, pisane ciekawie i wcale nie sensacyjnie. Jak są ploty, to
interesujące ploty o gwiazdach, które są gwiazdami, a nie jakimiś dzidkami z łapanki zapełniającymi szpalty
polskich gazet, których dziennikarze nie potrafią zapełnić żadną rozsądną treścią. Polskie media nie chcą o
tym mówić, bo to jakby alkoholik miał mówić o uzależnieniu, przyznając się tym samym do alkoholizmu.
Onet: Nie jest tak, że w Polsce nie ma dyskusji na ten temat. Ostatnio kontrowersje wzbudził
Grzegorz Miecugow twierdzeniem, że "nieszczęściem mediów jest odbiorca". Dziennikarz TVN24
sugerował, że za stan, o którym rozmawiamy, odpowiedzialni są odbiorcy mediów, którzy nie
poszukują ambitniejszych treści. Z kolei w "Polityce" Mariusz Janicki pisał, że jest to wzajemnie
nakręcająca się spirala. Jaka jest pana opinia?
Znam i szanuję Grzegorza, ale musiał być albo zmęczony, albo, jak to on, ironizował. Nieszczęściem
mediów rzeczywiście JEST odbiorca, ale dlatego, że jest od tych mediów mądrzejszy. To media ogłupiają
naród. Dzieje się tak m.in. dlatego, że na palcach jednej ręki można policzyć dobrych dziennikarzy nie tylko
z wykształcenia, ale posiadających wiedzę na tematy, o których piszą i umiejętności, które pozwalają im się
wyrazić w interesującej dla odbiorcy formie.
Ma pan zatem piszących, dajmy na to, rolników, lingwistów, elektroników, inżynierów, często nawet z
niepełnym wykształceniem, których w latach 90. los wrzucił do redakcji i tam zostali przyspawani do
stołków, awansując stopniowo przez migracje po tytułach.
Nie trzeba być z wykształcenia dziennikarzem, żeby ciekawie pisać. Ja jestem po dziennikarstwie i
uważam, że to nie są studia, które tego nauczą.
To przykre, ale pewnie ma pan rację. Tylko że nie każdy rodzi się Markiem Hłasko. Ciekawego pisania nie
można się nauczyć, ale można sie nauczyć mechanizmów, które rządzą w tym biznesie, co przydaje się
później w pisaniu. Jeśli trafi pan na stół operacyjny, to wolałby pan, żeby operował pana chirurg po
akademii medycznej, a nie facet ze skalpelem w ręku z dyplomem ogrodnika.
Ja mówię o dziennikarskich osobowościach. Ci ludzie operują na żywej tkance organizmu, jakim jest naród,
więc czegoś należy od nich wymagać. Niektóre z tzw. gwiazd polskiego dziennikarstwa potrafią tylko
rozpruć temat, wywalić krew na stół i powiedzieć:"kurna, ale jatka".
Mówiąc o upadku, zakłada się, że był jakiś czas, kiedy było lepiej. Kiedy w Polsce było lepiej, jeśli
chodzi o stan mediów?
To ciekawa uwaga. Myślę, że nie było lepiej, ale było inaczej. Sporo dziennikarzy, którzy tworzą dzisiejszy
medialny establishment w Polsce, zaczynało w latach 90. Była odwilż cenzuralna i można było wreszcie
mówić, co się chce. Wychodzi więc dziennikarka i daje wszystkim popalić. Publika bije brawo. Co za
odwaga! I bum - Wiktor za odważne dziennikarstwo. Mijają lata. W polskiej telewizji królują formaty
ściągnięte ze Stanów. Obok TVP na rynku istnieją już prywatni nadawcy - TVN i Polsat. Świeżo upieczeni
menedżerowie muszą produkować coś szybko i tanio, bo stacje nie mają pieniędzy. Tak polskiego widza
zalewa fala reality show...
Czyli ustawiamy kamery i patrzymy, co sie będzie działo...
Tak. I im bardziej wyskokowo, tym lepiej. Publika w Polsce 2000 biła ciągle brawo, ale już zaczynała się
krzywić. Nie ma czego oglądać. Wiec znów sięgamy po formaty. W tym czasie, na początku ubiegłej
dekady, nie było miesiąca, żebym nie dostawał telefonów z Polski z prośbą o informacje, jaki jeszcze
amerykański format jest do wzięcia. Mówiłem, że format tworzy mój kolega, który jest takim samym
człowiekiem jak Kowalski nad Wisłą. Żeby wymyślać swoje. "A jakie?". Zapytał mnie ówczesny dyrektor
Jedynki TVP, Sławek Zieliński. - Zróbmy program o gwiazdach – mówię. Ludzie mają dość oglądania
zwykłych ludzi pod prysznicem. - Ale u nas nie ma gwiazd – zauważa Sławek. - To stwórzmy je –
przekonuję. Siedzę w Los Angeles w kawiarni z dziewczyną polskiego pochodzenia, która trochę modeluje.
Zabiorę ją do Hugh Hefnera i załatwię okładkę "Playboya". Program będzie sie nazywać "Narodziny
Gwiazdy".
To kim była ta dziewczyna?
Nazywała sie Joanna Krupa. Sławek na to, jak to Sławek: "Krupa-dupa – nie interesuje mnie to". Dwa lata
później Ed Miszczak z TVN trafił na format "Taniec z Gwiazdami". I raptem wszyscy tańczą: najpierw
osoby znane. Potem mniej znane. Potem "gwiazdami" zostają tancerze gwiazd z pierwszej edycji. Potem
dziewczyny tancerzy. Potem jakiś facet tańczył podobno z miotłą, jako gwiazda, co w sumie na jedno
wychodzi.
Niech pan jednak zauważy, że w tym czasie, około 2005 roku, w Polsce rozkwita na masową skalę szybki
internet. Powstaje brukowiec "Fakt". Powstają portale-brukowce jak Pudelek.pl i oni muszą o czymś pisać.
Więc piszą o tych wszystkich "gwiazdach" z łapanki. Pamiętam, że założyłem się z Edwardem, że nie
będzie kolejnej edycji.
Przegrał pan z kretesem. Było 13 edycji.
Przegrałem. Publika w Polsce łyknęła tę nowość tak, jak przewidziałem to 5 lat wcześniej. Odtąd "gwiazdy"
zaczęły nie tylko tańczyć, ale tańczyć na lodzie. Gotować. Podróżować. Śpiewać. You name it. Kiedy
dyrektor Dwójki Rafał Rastawicki zaproponował mi prowadzenie programu "Aleja Gwiazd", zrozumiałem,
że jako dziennikarz i politolog z wykształcenia, a scenarzysta z amerykańskiego zawodu, nie mam czego
szukać w Polsce. Że przydam się tam jedynie na rozmowę z jakąś polską gwiazdą, której jedynym
osiągnięciem jest piąte miejsce w rumbie.
Ale sam pan mówi, że reality TV przyszło ze Stanów. Jak to było w USA, to było dobre, a jak my to
wzięliśmy do siebie, to nagle jest złe?
Tak, bo w Stanach rynek telewizyjny miał wtedy 800 kanałów, a polski cztery. Tutaj był to deser, w Polsce -
główne danie. Na szczęście internet rozwijał się szybko i rynek medialny też. Najszybciej rozwijał się widz,
który zauważył, że się go oszukuje. Że gwiazda nie jest wcale gwiazdą. W komentarzach pod artykułami
zaczynają się wtedy pojawiać opinie krytyczne, nieraz w 90 proc. negatywnie oceniające przekaz.
Te negatywne komentarze pisze kilka, najwyżej procent ogółu, który to wszystko ogląda. "Taniec z
Gwiazdami" miał ponad 10 edycji, a o sprawie Madzi cały czas ludzie chcą czytać.
I tak wchodzi do gry zjawisko tzw. negatywnej publiczności. W teorii mediów pojawia się w małych
rynkach, jak właśnie w Polsce. Tzn. widz ogląda przekaz, ale nie akceptuje treści płynących z ekranu.
Ogląda, bo nie ma alternatywy. Dziś w polskich warunkach negatywna publiczność bywa często widownią
programów publicystycznych.
Jak w komedii "Blues Brothers" – oglądają program i rzucają w ekran pomidorami, dając upust nerwom.
Negatywna publiczność ujawnia się poprzez komentarze internautów w portalach internetowych. Dla
portalu liczy się liczba odsłon. O proszę, jak się to ładnie czyta, mówicie i trzymacie tekst na "jedynce", bo
otworzyło go tysiąc czytelników. Otóż nie – przeczytajcie komentarze pod artykułem i wtedy okaże się, że
nieraz większość z nich jest negatywna. Widz czyta, ale nie akceptuje treści.
Negatywna widownia jest specyfiką polskiego rynku. W Ameryce, jak widz czegoś nie lubi, klika i nie
wraca. Nie naprawia świata, pisząc, że autor jest głupi, a tekst jest do bani. W Polsce ludzie ciągle spalają
się w tym, choć i to zjawisko zanika, bo widz zaczyna coraz bardziej cenić swój czas. No i dlatego, że ma
coraz częściej jakąś alternatywę.
Czy nie jest tak, że ambitne treści nie zniknęły wcale z mediów, a jedynie nieco się schowały? Jak ktoś
chce poczytać reportaże, to ma do tego chociażby książki. W Polsce literatura faktu ma się bardzo
dobrze. Ambitnych treści nie brakuje – po prostu one nie trafiają na "jedynki".
Zgłoś jeśli naruszono regulamin