Mayer Alan Brenner
Zaklęcie katastrofy
(Przekład Cezary Frąc)
Dla Sandy
Rozdział l
MAKS W DRODZE
Karczma mieściła się w naturalnym wyżłobieniu w skale. Za dach robiły ciężkie płótna rozpięte na słupach i naciągnięte linami przywiązanymi do żelaznych haków wbitych w skałę. Wraz z Maksem do oazy przybyła jeszcze jedna karawana, ale większości poganiaczy nie było nigdzie widać. Z pewnością już odeszli. Przygarbione postacie pozostałych kiwały się na stołkach, pochrapywały na stołach, a nawet piętrzyły się w zwałach na podłodze. Pod ścianą dwaj mężczyźni siłowali się na ręce, skąpani w ruchliwym, zielonkawym świetle pół tuzina kapiących świec. Karczmarz wynurzył się z cieni za szynkwasem i pchnął kubek w stronę Maksa.
- Znasz gdzieś w okolicy jakieś porządne ruiny? - zapytał go Maks.
Gromkie powarkiwanie z drugiego końca sali zagłuszyło odpowiedź. Autor tego warknięcia, jak stwierdził Maks spoglądając przez ramię, mierzył siedem stóp wzrostu. W jednej ręce bez wysiłku trzymał stół.
- Napijesz się? - zapytał Maks. - Ja stawiam. Osiłek warknął i mocniej potrząsnął stołem.
- W porządku, nie to nie - mruknął Maks.
Karczmarz na wszelki wypadek usunął się z widoku. Za szynkwasem znajdowało się wejście do jaskini kryjącej stosy wielkich beczek. Wyżej natura uformowała wąską półkę, z której zwieszały się mniejsze beczułki. Związane po trzy, wisiały na sznurach przeprowadzonych przez rolki. Sznury biegły w dół do rzędu haków wbitych w skałę, naprzeciwko Maksa. Olbrzym znowu wywinął stołem i zamierzył się na Maksa.
- Nie bądź śmieszny, jest za gorąco na takie bzdury - zauważył Maks.
Mężczyzna zamierzył się do ciosu.
- Dobra - zgodził się Maks - załatwimy to na twój sposób - pochylił się nad szynkwasem, wybrał jeden ze sznurów i gwałtownym ruchem zgiął rękę w nadgarstku. Z rękawa wyskoczyło ostrze przecinając sznur. Maks błyskawicznie wzniósł się w powietrze, zaś na drugim końcu szynkwasu trzy beczki równie szybko opadły na dół. Uderzyły w stół i wytrąciły go z ręki zadziornego wielkoluda. Z jednym głośnym łup! i trzema cichszymi trzaskami stół rąbnął w głowę olbrzyma, a rozkołysane beczułki ponownie w stół. Po chwili wszystko razem z hukiem runęło na podłogę, wznosząc obłoczek kurzu. Gdy na podłogę upadły dwie ostatnie klepki, przez chwilę panowała cisza, a potem spod sterty dobiegło głośne chrapanie.
Maks usadowił się wygodnie przy szynkwasie. Wychylił kubek, który przez cały czas trzymał w lewej dłoni, i wsunął nóż do sprężynowej pochwy.
- Masz szczęście - zwrócił się do stosu desek na ziemi - że jest zbyt gorąco na coś poważniejszego.
W przyszłym tygodniu, pomyślał, karawana opuści pustynię, a wtedy droga poprowadzi go prosto jak strzelił przez rzekę i równinę do Drest Klaaver, gdzie zgodnie z najnowszymi doniesieniami zaszywał się Shaa. Maks z utęsknieniem wyglądał spotkania z przyjacielem.
Karczmarz wyłonił się z kryjówki.
- I co z tymi ruinami? - zawołał Maks.
- Ruiny? - jęknął mężczyzna, rozglądając się po sali. - Po co ci ruiny, nie wystarczy to, co zrobiłeś tutaj?
Tym razem, dla odmiany Maks nie uciekał, a raczej nie sądził, by ktoś go ścigał. Oczywiście jego zdanie nie wpływało na sytuację. Był ścigany i tropiciel zrównał się z nim w noc po opuszczeniu karczmy.
Po niebie, w towarzystwie mniejszych i szybszych satelitów, żeglował olbrzymi księżyc. Maks siedział ze zwieszonymi nogami na tyle ostatniego wozu, obserwując ziemię przesuwającą się w bladej poświacie. W pewnej chwili zza furgonu wyskoczyła wielka, kudłata postać.
- Wciąż ci powtarzam, że powinieneś porąbać go na drobne kawałeczki - zagaił przybysz siadając obok Maksa - gdybyś tylko na mnie poczekał, sam posiekałbym go na plasterki.
- Z tobą, Svin, ciągle to samo: rąbać, siekać, tłuc, walić i tak w kółko - odrzekł Maks. - Nie chcę przez to powiedzieć, że ta filozofia nie sprawdza się na dłuższą metę, i z pewnością cechuje ją cnota prostoty, lecz na tej samej zasadzie...
- Droga honoru to jedyna droga urodzonego wojownika - stwierdził Svin tonem wykluczającym jakąkolwiek dyskusję.
- Może i racja, tylko że nie wszyscy jesteśmy urodzonymi wojownikami. Niektórzy z nas podpisują się pod ideami starego wieku.
Svin przemyślał słowa towarzysza. Cień przemknął przez tarczę wielkiego księżyca. Były to trzy myszołowy. Srebrzysta poświata zamigotała na ich skrzydłach. Najmniejszy zanurkował, by przyjrzeć się karawanie. Skrzydła o rozpiętości dziesięciu stóp rozcięły czerń nieba nad skałami.
- Popatrz na niego - odezwał się Maks - taki kolos potrzebuje mnóstwo żarcia, a jednak radzi sobie bez ciągłej bijatyki i rąbaniny. Nie wiem, jaki przyświeca mu cel, lecz chyba nie zmierza ku niemu po trupach. Jak sadzę, odpowiada mu spokojniejszy styl życia.
- ... Jak myślisz, skąd bierze tyle żarcia? - z powodu metabolizmu ukształtowanego przez lodowe pustkowia północy, Svin był wiecznie głodny.
- Tutaj zawsze znajdziesz padlinę, o ile wiesz, gdzie szukać. Wojownik potrząsnął głową.
- Padlina, Maks, jest dla istot pośledniejszego gatunku. My pomrzemy w bitwie, jak przystało na prawdziwych mężczyzn, i triumfalnie ruszymy na spotkanie bogów.
Maks, który miał już za sobą spotkanie z niektórymi bogami uśmiechnął się sceptycznie.
- Wystrzegaj się takich uwag, Svin, nigdy nie wiadomo, kto słucha.
- Ha! Jakie to ma znaczenie, skoro...
Maks usłyszał stłumiony stukot. Svin zaczął unosić rękę, potem runął na plecy w głąb wozu. Na kolana upadła mu strzała o obfitych lotkach i płaskim tępym grocie. Maks odepchnął się od wozu i wylądował bezgłośnie za skałą. Furgony, poskrzypując i brzęcząc, zaczęły oddalać się szlakiem.
Z tego samego kierunku, co strzała, dobiegł bulgocący głos:
- Czy mam honor zwracać się do Maksymilliana, Szlachetnego Obwiesia?
Maks podniósł się lekko i zerknął nad skałą. W mroku dostrzegł dwie rozjarzone pomarańczowe iskry oddalone od siebie na odległość oczu.
- Jesteś Haddo.
- Haddo jestem. Służę ja Wielkiemu Karliniemu. Idziesz?
- Karlini? Tak, idę. Oczywiście. Tylko zabiorę swoje rzeczy - Maks wstał i rzucił się za wozami.
Svin oddychał, na jego czole tuż nad nosem wyrastał wielki guz. Maks potrząsnął bezwładną postacią, bez rezultatu, potem przeturlał ją w wygodniejsze miejsce. Z dezaprobatą kręcąc głową, znalazł swoje tobołki, większy zarzucił na plecy, drugi wziął pod pachę i zeskoczył na ziemię. Karawana szybko się oddalała, w przeciwieństwie do pary pomarańczowych oczu.
- Byłeś brutalny w stosunku do biednego Svina - powiedział Maks, podając Haddo jego strzałę.
- Natury sytuacji nie byłem ja pewny.
- Tak, ale moim zdaniem nie należy traktować barbarzyńców w sposób, do jakiego są przyzwyczajeni.
- Rozważny jesteś - Haddo wziął strzałę, która następnie znikła w jego rękawie. Rozjarzone, pomarańczowe plamy, które Maks z braku lepszego określenia nazywał oczami poruszały się w głębi kaptura czarnej opończy. Światło księżyca nie wnikało pod kaptur i wydawało się, że sam płaszcz opiera się jego blaskowi. - Dziękuję tobie. - Haddo skierował się w głąb pustym na zachód. Maks podążył za nim.
- Niezły pokaz strzelecki, Haddo. - Trenuję ja wiele.
- A poza tym co ciekawego, Haddo?
- Problemy. Zawsze problemy.
- Powiesz mi, o co chodzi, czy sam mam pociągnąć za język?
- Aby ciągnąć, najpierw musisz znaleźć - poinformował głos spod czarnego kaptura. - Karlini powie.
- Gdzie jest Karlini?
- Dni marszu. Rozległe są bezdroża.
Maks westchnął. Czekała go dalsza wędrówka przez pustynię.
- W dawnych czasach mieli maszyny, Haddo, maszyny, które mogły...
- Stare dni odeszły. Nieważne. Teraz też źle nie jest.
- Nie użyłbym tego określenia w stosunku do wielodniowej włóczęgi po bezdrożach.
Haddo roześmiał się z zadowoleniem.
- Mówiłem ja tylko o marszu. Nie że pójdziemy. Przywiodłem ptaka.
Do ptaka dotarli przed świtem. W zwodniczym świetle Maks i Haddo pokonali wzniesienie, wystrzegając się licznych kolczastych kaktusów, które zdążyły już poszarpać rzemienie bagażu Maksa. U stóp wzgórza, jeszcze spowita w mroku, skrywała się zaokrąglona wydma. Haddo zbiegł na dół i zagwizdał naśladując ptasie trele. Wydma poruszyła się i podniosła. Był to myszołów.
Na utrzymanie wielkich ptaków stać było jedynie największe miasta oraz najbogatszych i najsprytniejszych kombinatorów, co mogło oznaczać, że Karlini wzbogacił się od czasu, gdy Maks widział go po raz ostatni. Myszołowy potrzebowały ogromnych ilości pokarmu, lecz nie były zbyt wymagające i mogły spełniać rolę urządzenia do likwidowania odpadków. Zaliczały się do ptaków największych i najgłupszych zarazem. Nikt oczywiście nie wymagał od nich wielkiej inteligencji, ale dobrze było, gdy ptak potrafił zapamiętać zlecone zadanie. Myszołowy słynęły przede wszystkim z zaników pamięci, jakie przytrafiały im się w czasie oficjalnych wizyt państwowych czy wielkich pokazów, i niespodziewanych odlotów do miejsc lęgowych, zwykle z kilkoma zdumionych dygnitarzami na grzbiecie. Przykładowo, Farthrax Hojny został koronowany na cesarza dopiero po powrocie z trwającej pół roku przymusowej wycieczki w góry, w których rozmnażały się myszołowy. Cesarz zawsze starannie unikał rozmowy na ten temat, choć przygoda dobrze mu się przysłużyła. Niespodziewany powrót wywołał powszechne zdumienie poddanych i ugruntował jego reputację jako faworyta bogów.
- Czy to bezpieczne? - zapytał Maks.
- Przez bezdroża raczej wolisz iść? - odpowiedział pytaniem Haddo i wrócił do swego zajęcia, które w tej chwili polegało na szeptaniu ptakowi czegoś do ucha. Maks chwycił zwisający rzemień i wspiął się na grzbiet myszołowa. Haddo poklepał ptaka po głowie, następnie Maks pomógł mu skoczyć na siodło umieszczone między skrzydłami. Ptak wstał, podskoczył parę razy jakby na próbę, nastroszył pióra na karku i z powrotem przysiadł na ziemi.
- Nic ty nie mów - wymruczał Haddo i zaskrzeczał do ptaka, ten odpowiedział tym samym, po czym stanął na nogi. Maks sprawdził pas, który przytrzymywał go w siodle. Myszołów rozpostarł skrzydła, rozpędził się i wzbił w powietrze.
Zaczął zataczać kręgi, stopniowo nabierając wysokości. Słońce już wstało, nad pustynię w chmurach wirującego pyłu wzniosły się prądy termiczne. Ptak wykorzystywał je, precyzyjnie sterując lotkami i zwiększając prędkość. Wznosił się spiralnie w jednym kominie cieplnym, potem szybował nad pustynią do następnego.
Około południa na północnym zachodzie ukazała się poszarpana linia skalistych wzgórz, a przed wieczorem znaleźli się nad nimi. Wzgórza były równie jałowe jak pustynia, ale cieszyły oczy zmęczone monotonią piasku. Nagie warstwy skał mieniły się czerwienią, purpurą i jasną żółcią. Niskie słońce wydłużyło cienie i nadało głębi kolorom. Maksowi wydało się, że czuje zapach wilgotnej soli.
- Haddo - zagadnął.
- Nie przeszkadzaj - usłyszał w odpowiedzi. - Skomplikowana jest procedura lądowania.
Pod nimi, wciśnięte między faliste wzgórza, ukazało się słone jezioro: spokojna i gładka tafla w nieruchomym powietrzu. Myszołów okrążył szczyt i skierował ku wyspie. Stały tam budynki... Nie, był to zamek.
Maks przyjrzał się dokładniej. Zamek nie stał na wyspie, ale był wyspą. Ściany i wieże wyrastały bezpośrednio z toni jeziora, wyższa część jednego pierścienia blanków przypominała postrzępioną rafę, czubki prostokątnych zębów ledwo wystawały nad wodę. Ptak okrążył centralną grupę baszt, oceniając siłę prądów powietrznych, a potem zanurkował gwałtownie. Przemknął tuż nad masztem flagowym, poszybował tuż nad otoczonym murami dziedzińcem, przebiegł kilka kroków i przysiadł na ziemi.
Maks pomógł Haddowi zsunąć się z siodła i podeszli do głowy ptaka. Miał wrażenie, że płyty dziedzińca falują mu pod nogami. Haddo zagwizdał coś do myszołowa, pozwalając Maksowi podrapać go po karku. Po chwili Maks ostrożnie rozprostował plecy.
- W porządku Haddo. Dzięki za przejażdżkę. Gdzie Karlini? Haddo zagwizdał do ptaka po raz ostatni.
- Tutaj czekaj - powiedział i chwiejnym krokiem ruszył do wieży. Ktoś minął go w drzwiach, grymaśnie marszcząc nos.
- Wrocław! - wykrzyknął Maks. - Miło znów cię widzieć.
- Twój widok napawa mnie radością, panie.
Wrocław był chudy jak szczapa, miał zieloną skórę w odcieniu oliwkowo- szarym i nie całkiem ludzkie proporcje ciała. Jego przodkowie w taki czy w inny sposób musieli zostać zaczarowani, ale tego tematu nie porusza się w dobrze wychowanym towarzystwie.
- Jesteś gotów, panie?
- To się okaże. Podejrzewam, że zależy to od tego, czego chce ode mnie Karlini.
Wrocław kaszlnął dyskretnie.
- Doskonale, panie. Zobaczysz się teraz z moim panem?
- Mam nadzieję, Wrocławie.
- Zatem czy zechcesz mi towarzyszyć, panie? Proszę.
Wchodząc do budynku Maks usłyszał trzask wyładowań statycznych, jakie objęły jego czuprynę, i poczuł zapach ozonu. Na korytarzu powietrze było dużo chłodniejsze, a posmak soli mniej wyraźny, niż na zewnątrz.
- Wrocławie, nie wiesz, co ja tu robię?
Wrocław skręcił za róg i zatrzymał się u stóp spiralnych schodów.
- Każda odpowiedź, jaka może mi przyjść do głowy, niewątpliwie będzie daleka od prawdy. Mój pan, jak zawsze, jest najwłaściwszą osobą do zasięgania informacji.
Gdzieś w zamku kruk zakrakał sześć razy.
- Och, bogowie - jęknął Wrocław - czas na kolację. Proszę, poczekaj tutaj, panie, mój pan wkrótce nadejdzie. Ja muszę zajrzeć do kuchni.
- Dobrze, Wrocławie - Maks oparł się o kamienny parapet naprzeciw schodów i obserwował cienie pełznące po wzgórzach. Jeden z nich zdążył skryć się w mroku, nim na schodach pojawiła się postać przegarniająca ręką włosy.
- Wielki Karlini, jak sądzę - rzekł Maks. - Jeśli natychmiast nie wyjaśnisz mi, o co chodzi, zamienię cię w karpia i zjem na surowo.
- Och, co za szczęście, Maks, to ty! - zawołał Wielki Karlini. - Haddo z pewnością jest godzien zaufania, jednak wzrok go zawodzi i nigdy nie możemy być pewni, kogo nam sprowadzi.
- Tej szacie przydałoby się pranie.
Karlini spojrzał w dół i drgnął, najwyraźniej po raz pierwszy dostrzegając kolekcję świeżych plam.
...
uwzin6