Czerniaków wzywa.pdf

(417 KB) Pobierz
730341715 UNPDF
Adam Głowacki
CZERNIAKÓW WZYWA
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1984
Okładkę projektował: Konstanty M. Sopoćko
Redaktor: Wanda Włoszczak
Redaktor techniczny: Renata Wojciechowska
730341715.001.png
Nikt nie rodzi się saperem
Wychylili ostrożnie głowy zza gęsto zrytego pociskami artyleryjskimi nasypu. Przeciwległy brzeg
rysował się wyraźnie. Oczom ich ukazał się przerażający widok. Za rzeką broczyło krwią i huczało pożogą
serce Polski! Miasto zasnute było czarnym, nisko pełznącym dymem jednego wielkiego pożaru. Nad wodą
niosło się głośne echo ulicznych walk. Pistolety maszynowe zachłystywały się pospiesznymi seriami,
powietrzem targały głuche detonacje, którym wtórowały odgłosy rozrywających się granatów. Z nie
ukrywanym bólem patrzyli na ten tragiczny obraz ginącego miasta. Byli bezsilni.
— Mordują naszą ukochaną Warszawę — jęknął cicho któryś z leżących na nasypie żołnierzy i z
rozpaczą ukrył twarz w dłoniach.
W szerokim korycie rzeki leżały okaleczone przęsła mostu. Cała konstrukcja nośna była dziwacznie
poskręcana. Niektóre jej części zwisały ku wodzie, tworząc żałosną kompozycją złożoną z betonu i stali.
Całość tego zbrodniczego pomnika otulały kłąby gryzącego dymu, pchanego zachodnim wiatrem.
— Niemieckie czołgi! — krzyknął nagle jeden z żołnierzy.
— Gdzie?
— O tam, bardziej na prawo. Idą wprost na powstańców. Zetrą ich na miazgę!
Niemal jednocześnie spojrzeli we wskazanym kierunku. Na próżno wytężali wzrok. Czołgów widać nie
było, ale charakterystyczny odgłos ich ciężko pracujących silników dochodził do nich coraz wyraźniej. Nie
było wątpliwości. Niemcy rozpoczęli kolejny atak na pozycje powstańcze na Czerniakowie.
— Szlag by ich trafił — zaklął starszy szeregowiec w rogatywce naciśniętej na uszy.
— Pomścimy stolicę, oczyścimy ją z hitlerowskiego plugastwa — rzucił przez zęby sierżant Witold
Komar, dowódca patrolu rozpoznania inżynieryjnego z 4 batalionu saperów. — Zobaczycie jeszcze, jak fryce
będą zwiewać. Niech tylko nasi dostaną się na tamten brzeg.
— Żeby tak można było jeszcze dziś tam popłynąć — westchnął pyzaty saper z naszywkami kaprala. —
Tyle nocy i dni czekaliśmy na ten moment.
Pragnienie, które jeszcze przed chwilą malowało się na żołnierskich twarzach, ustąpiło nagle miejsca
wyrazowi uporu i determinacji. Mocniej zacisnęli ręce na kolbach karabinów. Na chwilę zamilkli. Myślami
byli na tamtym brzegu Wisły, na zachodnim brzegu. Widzieli już siebie walczących na ulicach Powiśla i
Czerniakowa. Wśród rodaków...
Te rozmyślania przerwał im nagle złowieszczy świst. Przywarli ciałami do piaszczystego wału.
Odruchowo zasłonili uszy. Huknęło w pobliżu, aż stęknęła ziemia. Na leżących saperów posypały się
kawałki gałęzi i strącone podmuchem liście. Znów charakterystyczny świst nadlatującego pocisku i kolejna
eksplozja. W chwilę później trzecia, czwarta... Coraz bliżej posterunku obserwacyjnego.
— Wymacali nas, dranie — rzucił w kierunku podwładnych sierżant Komar i poderwał się z ziemi. —
Chłopcy, wycofujemy się! — rozkazał.
Ruszyli gęsiego, kryjąc się za wysokim nasypem ziemnym, chyłkiem przeskoczyli szosę biegnącą
wzdłuż wału i skręcili w prawo, do zabudowań Saskiej Kępy. Przez całą drogę goniły ich głuche wybuchy
rozrywających się pocisków i gęsty deszcz odłamków. W końcu dopadli do bramy na wpół rozwalonej
kamienicy, oparli się plecami o mur. Z trudem łapali powietrze.
Ostrzał nieprzyjacielskiej artylerii trwał nieprzerwanie. W pewnej chwili grzmotnęło z taką siłą, że z
sufitu posypały się cegły.
— Panowie wojskowi — dało się słyszeć gdzieś z dołu. — Prosimy do nas. W suterenie bezpieczniej.
Po omacku, kurz i sypiący się tynk ograniczały widoczność, dotarli do schodów wiodących do piwnicy i
potykając się o leżący gruz wolno zeszli w głąb. Dotarli do obszernego pomieszczenia z trudem
rozświetlanego kopcącym kagankiem. Zajrzeli do środka. Pod odrapanymi ścianami sutereny siedziała
ściśnięta gromadka mieszkańców kamienicy. Mężczyźni, kobiety, dzieci...
— Ależ szwaby tłuką — zagadnął przybyłych żołnierzy ukryty w półmroku mężczyzna. — Nie można
nawet nosa wytknąć. A nasza artyleria milczy...
— Nie milczy, tylko strzela — zirytował się któryś z saperów. — Nie słyszy pan. O, właśnie w tej
chwili walą po niemieckich pozycjach.
— A może po stanowiskach powstańców? — przestraszył się warszawiak.
— Nie ma obaw — zapewnił go sierżant Komar. — Może być pan spokojny.
W piwnicy zapanowała cisza. Sierżant zdjął z głowy czapkę i wytarł nią zakurzoną twarz. Przysiadł na
kupie gruzów i przystąpił do porządkowania notatek sporządzanych na specjalnym formularzu. Uważniej
spojrzał na szkic rozpoznanego terenu i przekrój poprzeczny rzeki. Mimo woli wzrok jego padł na datę
rozpoznania inżynieryjnego: 15 września 1944 roku.
Przymknął na chwilę powieki. Niespodziewanie przypomniał sobie wiersz zamieszczony swego czasu
w dywizyjnej gazecie. Zaraz, zaraz, jak on się zaczynał.... Uśmiechnął się sam do siebie.
Idziemy drogą, która nas do kraju wiedzie,
Idziemy prosto nie zważając na przeszkody
Za nasze pola, nasze łąki, wsie i miedze,
Za polskie niebo, polską ziemię, polskie wody...
Tak właśnie się zaczynał: „Idziemy drogą, która nas do kraju wiedzie...” Nacisnął czapkę na głowę i
mocniej przywarł plecami do ściany piwnicy. Zamyślił się głęboko. Kawał żołnierskiej drogi zostawił za
sobą. A gdzie był jej początek?
*
Wiadomość o utworzeniu w Sielcach nad Oką 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki dotarła do
Mariańska na Syberii — rodzinnej miejscowości Witolda Komara — z dużym opóźnieniem. Ale gdy dotarła,
wywołała w siole sporo zamieszania. W czasie długich jesiennych wieczorów toczyły się na jej temat nie
kończące się Polaków rozmowy.
— Pierwsza dywizja... — szeptali z zachwytem młodzi.
— Imienia Tadeusza Kościuszki — odpowiadali z szacunkiem i powagą starsi.
Któregoś jesiennego ranka Witek Komar spotkał kolegę, który przyjechał właśnie z miasta, gdzie od
jednej z polskich rodzin otrzymał stary numer „Nowych Widnokręgów” — gazety wydawanej przez
Związek Patriotów Polskich. Otworzył ją na odpowiedniej stronie i podsunął Witkowi pod nos.
— Masz, czytaj — powiedział. — Tylko uważnie...
Komar wziął do ręki gazetę i czytał na głos:
— Do Polski, do Kraju, do rodzinnych domów prowadzi jedna droga, droga walki i pracy dla
zwycięstwa. A najkrótsza droga stąd, ze Związku Radzieckiego...
Przerwał na chwilę i spojrzał na kolegę.
— Nie przerywaj — niecierpliwił się tamten. — Zobaczysz, co będzie dalej.
— Na czym skończyłem? — spytał Witek przyjaciela.
— Na tym, że najkrótsza droga do Polski prowadzi ze Związku Radzieckiego.
— Dobrze, już mam. Część Polaków, która znajdowała się na terenie Związku Radzieckiego, wybrała
inną drogę, drogę tułaczki po dalekich lądach i morzach...
— To andersowcy —- wtrącił kolega; Witek nie zareagował.
— My, którzy zostaliśmy na terytorium Związku Radzieckiego, musimy sobie jasno powiedzieć: prawo
powrotu do kraju zdobywa się walką i pracą. Walką i pracą musimy udowodnić nasz patriotyzm i naszą
polskość. Związek Patriotów Polskich od dłuższego czasu czyni starania o utworzenie na terenie Związku
Radzieckiego polskich oddziałów. Wierzymy, że w najbliższym czasie będziemy mogli ramię w ramię z
Czerwoną Armią, pod polskim sztandarem, zadokumentować z bronią w ręku naszą miłość do Polski, nasze
prawo do Polski... Hip, hip, hura! — wrzasnął nagle Witek i chwyciwszy przyjaciela wpół wywinął z nim
potężnego młyńca.
— Stare chłopy, a takie głuptaki — strofowała ich żartobliwie jakaś starowina.
— Babcia obraża przyszłych żołnierzy Wojska Polskiego! — odpowiedzieli na zaczepkę jednocześnie i
dokazując zniknęli za rogiem domu.
W ten sposób zrodziła się decyzja: jadą do dalekich Sielc nad Oką.
Przygotowania do podróży nie zajęły im wiele czasu. Każdy z nich zabrał ze sobą dwie zmiany bielizny,
kubek i zapasy żywności na okres czternastu dni. Obliczyli, że za dwa tygodnie powinni być na miejscu.
Nikt w wiosce nie opływał w dostatki. Jej mieszkańcy pracowali ciężko i żyli nadzwyczaj skromnie.
Mimo to matki chłopców — cicho popłakując po kątach — zdołały w ciągu kilku dni wypełnić podróżne
tobołki żywnością. Znalazły się w nich suchary, kasza jaglana, trochę soli i cukru. Ojcu kolegi Witka udało
się także zdobyć kawałek słoniny. Ile go to kosztowało, nie przyznał się nikomu, ale bystry chłopiec wkrótce
zauważył, że z domu zniknęło całkiem przyzwoite palto taty.
Na odległej stacyjce zebrało się kilkudziesięciu ochotników, takich samych jak oni chłopców
pochodzących z polskich rodzin, pracujących w okolicznych wsiach, i osiedlach. Mimo deszczu i chłodu
młodych nie opuszczał dobry humor. Dopiero gdy zajęli miejsca w towarowym wagonie, przystosowanym
do przewozu ludzi, zmarkotnieli nieco. Nieznane pociągało, ale jednocześnie przerażało niejednego z nich.
Długa, powolna podróż sprzyjała refleksjom, głośnemu zastanawianiu się nad czekającą ich
przyszłością. Dyskutowali o niej całymi godzinami, nierzadko zapominając, iż czas już najwyższy na
skromny posiłek. Padały więc te same pytania, na które żaden z nich nie potrafił odpowiedzieć.
— Ciekawe, czy będziemy ubrani w polskie mundury?
— A czapki to chyba przedwojenne, rogatywki...
— Na maszcie będzie zapewne powiewała flaga biało-czerwona...
— A kto z was zgadnie, jakie orzełki będziemy nosili na tych rogatywkach?
Przekrzykiwali się nawzajem, czasem kłócili, by po chwili znów się jednoczyć, gdy myśli wybiegały
daleko w przyszłość. Zwycięska przyszłość — bo o innej przecież nie myślano — stanowiła ideę łączącą ich
myśli, serca i umysły.
W ferworze politycznych dyskusji, dialogów i monologów nawet nie zauważyli, iż pociąg utknął na
jakiejś stacji. Po chwili dopiero otworzyli drzwi i wyjrzeli na zewnątrz.
— Chłopaki, popatrzcie! — zawołał jeden z nich. — Do naszego transportu dołączają wagony z
Polakami.
— Jaka chmara ludzi — dziwuje się stojący obok niego chłopak. — Z kuferkami, węzełkami... Jedni
wyglądają jak stateczni gospodarze, a inni jak dziady obtargane z lada jakim tobołkiem. I to wszystko do
polskiego wojska. Gdzie oni nas tam pomieszczą?
— Pomieszczą, pomieszczą — odpowiada ten pierwszy. — Jeszcze miejsca zostanie.
Na peronie ścisk i tłok. Krzyżują się wołania. Ludzie całymi grupami przechodzą z czoła do końca i z
końca do czoła eszelonu. Jak okiem sięgnąć tłumy rodaków. I wszędzie słychać tylko polską mowę.
To byli ci sami, co żaru odpryski
Na dłoń brali w hutach Uralu,
A czoła opalał im wiatr syberyjski,
A piersi zgorzały od żalu.
Ich ręce spękane od prac nie zawiodły,
Ich kark dźwigał cedry śnieżyste i jodły...
Eszelon posuwał się bardzo wolno — po prostu wlókł się. Prawie na każdej stacji pociąg zatrzymywał
się. Nierzadko na kilka godzin, bywało, że nawet na cały dzień. Postoje wykorzystywano na wspólne
gotowanie gorącej strawy, toaletę osobistą, sprzątanie wagonu.
— Kto ma list do wrzucenia? — któregoś dnia zawołał usłużnie siedzący obok Witka Komara starszy
mężczyzna.
— Ja mam.
— I ja...
— Szybciej się decydować, bo już wychodzę — ponaglał współtowarzyszy podróży „listonosz”.
Zebrał sporą paczkę kopert. Widniały na nich różne adresy. Miejskie, wiejskie i z odległych siół, gdzie
diabeł mówi dobranoc. Jak wiatr jesienne liście, tak okrutna wojna rozniosła Polaków po całym terytorium
Związku Radzieckiego.
Mija dni, mijały chłodne noce, a pociąg wciąż podążał na zachód. Stłoczeni w wagonach ludzie byli
zmarznięci i znużeni, podenerwowani i nierzadko głodni. Niektórzy z nich, a wśród nich Witold Komar,
przejechali już blisko trzy tysiące kilometrów! To się mogło znudzić nawet najcierpliwszym i najbardziej
odpornym na trudy.
Cel podróży zbliżał się jednak nieuchronnie. Osiągnęli go pewnego mroźnego, zimowego poranka.
Właśnie tego dnia któryś z „pasażerów” wlokącego się pociągu wyjrzał z wagonu i zobaczył niewielką,
zbombardowaną stacyjkę. Z trudem odczytał jej nazwę; Diwowo. Rozejrzał się zaspany po peronie i nagle
przestał wierzyć własnym oczom. Dosłownie kilkanaście kroków od niego stało kilku żołnierzy... w polskich
mundurach!
Narobił w wagonie takiego wrzasku, że inni pozrywali się na równe nogi. Jeden za drugim cisnęli się do
wyjścia. Witek Komar razem ze swym kolegą należeli do pierwszych, którzy dopadli polskich żołnierzy
stojących na peronie. Wkrótce zebrał się wokół nich tłum przybyłych z daleka rodaków. Pytaniom nie było
wprost końca.
Ochotników sformowano w kolumny marszowe. Dalszą drogę mieli przebyć pieszo.
— Jak daleko do Sielc? — spytał Witek Komar idącego obok marszowej kolumny żołnierza.
— Będzie z osiem kilometrów. I dodatkowa atrakcja, przejście przez Okę po lodzie.
Kilka godzin później pierwsze kolumny dotarły na miejsce. Znalazły się w bramie obozu sieleckiego.
— Witek, popatrz! — trącił Komara w bok kolega z wioski. — Spójrz na bramę...
Komar podniósł wzrok. Nad głównym wejściem ujrzał już częściowo zatarty, zniszczony napis: „Witaj
wczorajszy tułaczu dzisiejszy żołnierzu”. Po bokach napisu umieszczone były biało-czerwone sztandary, a
nad nimi piastowski orzeł. Nagle obraz ów stracił swą naturalną ostrość. Przesłoniły go napływające do oczu
łzy.
*
Wysoki barczysty sierżant ze służby mundurowej nie daje zbyt dużo czasu na przymiarki — kolejka
przybyłych do obozu ochotników ogromna, a dzień bardzo krótki, fasowanie oporządzenia odbywa się więc
błyskawicznie. Mundur, czapka, buty...
— Za duże, panie sierżancie — skarży się ktoś w tłumie.
— Nie ma mniejszych — mówi ze stoickim spokojem podoficer i przechodzi do załatwiania kolejnego
delikwenta.
— Dwa numery za duże — lamentuje pechowiec. — Jak ja będę w tym chodził?
— Przestań zawracać głowę — strofują go stojący za nim w kolejce. — Zamienisz później z kimś na
mniejsze.
— Ale z kim? — nie daje za wygraną „poszkodowany”.
Głośny śmiech kolegów zagłusza dalsze narzekania. Wkrótce godzi się z losem. Dochodzi nawet do
wniosku, że w zimie większe buty są po prostu... cieplejsze.
Pierwsi ochotnicy meldują się przed stołem komisji poborowej.
— Nazwisko i imię?
— Komar Witold.
— Rocznik?
— Tysiąc dziewięćset piętnasty.
— Miejsce urodzenia?
— Mariańsk.
— Pójdziesz do trzeciej dywizji piechoty imienia Romualda Traugutta, a ściślej mówiąc do czwartego
batalionu saperów tej dywizji. To wszystko. Zrozumieliście?
— Tak jest, panie... obywatelu kapitanie.
— Odmaszerować!
— Następny!
Wraz z Komarem skierowano do saperów jeszcze kilku innych żołnierzy. Niebawem cała grupa udała
się w kierunku miejsca postoju pododdziału. Droga była wąska, zaśnieżona i prowadziła przez
wysokopienny las iglasty. Szli w milczeniu przyglądając się sobie ukradkiem.
— Chłopaki, a wy dokąd? — dało się słyszeć z kabiny przejeżdżającego samochodu ciężarowego.
— Do czwartego batalionu saperów...
— Dobrze się składa. Właśnie tam jadę. Siadajcie na skrzynię, to was podrzucę. Tylko sprawnie.
Z niemałym trudem wdrapali się pod plandekę wozu.
— Gotowe!
Gaz zaczął toczyć się wolno po zlodowaciałej, miejscami śnieżnej drodze. Z ciekawością rozglądali się
wokół. Mijali miejsca postoju poszczególnych batalionów i pułków 3 dywizji. Po lewej i prawej stronie
drogi widać było rzędy dużych, wkopanych głęboko w ziemię i przysypanych śnieżnym puchem ziemianek.
Nadawały one obozowi charakter miasteczka wojskowego.
Kierowca, który prowadził wóz bardzo ostrożnie, zwolnił nagle, gdyż na śliskiej nawierzchni było
bardzo niebezpiecznie. Wreszcie zatrzymał się naprzeciw kolejnego zgrupowania ziemianek dobrze ukrytych
wśród ośnieżonych sosen.
— Saperzy, oto wasze królestwo — krzyknął w ich stronę, kierowca. — Wysiadać!
*
Czwarty batalion saperów zaczęto formować na podstawie rozkazu dowódcy 1 Korpusu Polskich Sił
Zbrojnych w ZSRR z dnia 27 grudnia 1943 roku jako jednostkę organiczną 3 Dywizji Piechoty im.
Romualda Traugutta. Na miejsce postoju wyznaczono saperom obóz wojskowy w Sielcach nad Oką, a ich
dowódcą mianowano kapitana Władysława Kusznarowa. Oficer ten, mimo iż nosił z rosyjska brzmiące
nazwisko, był Polakiem, i w dodatku rodowitym warszawiakiem. Dowodzenie pododdziałem rozpoczął
pierwszego dnia nowego 1944 roku od zwiedzenia obozowiska.
Saperzy przybyli do gotowych już pomieszczeń i urządzeń obozowych, do pomieszczeń wykonanych
przez ich poprzedników — żołnierzy 1 i 2 dywizji piechoty. Ziemianki były solidne, zbudowane z sosen,
głęboko wkopane w ziemię. Ściany miały wzmocnione deskami lub plecionką z gałęzi młodej brzozy.
Należało z nich jedynie usunąć nawiany wiatrem śnieg, pozatykać tu i ówdzie dziury oraz ogrzać je.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin