Zbędny Bóg.doc

(319 KB) Pobierz
Zbędny Bóg

http://www.newsweek.pl/artykuly/sekcje/newsweek_dossier/zbedny-bog,64444,1

 

Zbędny Bóg

„Bóg nie stworzył wszechświata” – stwierdził niedawno słynny fizyk Stephen Hawking. I wywołał ogólnoświatowe oburzenie – nie tylko wśród wierzących, lecz także wśród wielu ateistów.

Bóg jest całkowicie zbędny. Tak przynajmniej twierdzi Stephen Hawking w opublikowanej 9 września książce „The Grand Design” (Wielki projekt) napisanej wspólnie z fizykiem Leonardem Mlodinowem. „Ponieważ istnieje takie prawo jak grawitacja, wszechświat może powstać i będzie powstawał z niczego” – czytamy we fragmentach, które przed niespełna dwoma tygodniami obiegły większość światowych mediów. „To spontaniczna kreacja jest przyczyną, w wyniku której istnieje raczej coś niż nic, w wyniku której my istniejemy. Nie ma żadnej potrzeby, żeby przywoływać tu Boga, który stworzył wszechświat”.

I choć ta konstatacja brzmi niepokojąco znajomo – jest bowiem tylko bardziej precyzyjną wersją pamiętnego bon motu Pierre’a Laplace’a, wybitnego francuskiego fizyka, który zapytany niegdyś przez Napoleona, gdzie w swojej wizji świata przewidział miejsce dla Absolutu, odpowiedział przytomnie: „Ta hipoteza nie jest mi potrzebna” – wywołała gigantyczną międzynarodową debatę.

Czy może należałoby raczej powiedzieć: wpisała się w trwającą od kilku lat ostrą intelektualną konfrontację pomiędzy coraz liczniejszą grupą ateistów szukających dla swego światopoglądu uzasadnienia w osiągnięciach nauki oraz ludźmi tak czy inaczej religijnymi. Ci ostatni tworzą w tym sporze szerokie spektrum – od radykałów odrzucających wszystko, co nie jest zgodne z wykładnią ich świętej księgi (Biblii, Koranu, Księgi Mormona itp.), po subtelnych myślicieli deklarujących sympatię i uznanie dla nauki, ale krytykujących jej – jak to nazywają – „pretensje metafizyczne”.

Co ciekawe jednak – wypowiedź Hawkinga wprawiła w osłupienie także wielu ateistów, którzy zarzucili mu, że raczej szkodzi im, niż pomaga w sporze z religijnymi oponentami. „To czysty absurd!” – napisała na łamach „The Observer” Mary Warnock, znana angielska filozofka, ateistka i zwolenniczka legalizacji eutanazji. A John Butterworth, niewierzący profesor fizyki z Uniwersytetu Londyńskiego, stwierdził, że nie do końca pojmuje, co właściwie Hawking miał na myśli oraz dlaczego powiedział to, co powiedział.

I wygląda na to, że to właśnie Warnock i Butterworth adekwatnie ocenili wypowiedź wybitnego naukowca – a nie na przykład biolog Richard Dawkins, autor bestsellerowego „Boga urojonego”, który za pośrednictwem internetu ogłosił, że Hawking niniejszym „wykopał” („kicked out”) Boga z fizyki, tak jak przed laty Darwin „wykopał” go z biologii. Bo w gruncie rzeczy Hawking wyważa w ten sposób dawno już otwarte drzwi i cofa spór na linii nauka – religia o prawie 300 lat.

Modlitwa za taliba

Najbardziej radykalnie zareagowali jednak, rzecz jasna, wierzący. „On jest talibem!” – obwieściła krótko Susan Greenfield, profesor farmakologii na Oksfordzie i była szefowa Royal Institution, organizacji skupiającej brytyjskich badaczy i naukowców. Analogia między afgańskimi fundamentalistami, którzy zasłynęli zburzeniem starożytnych posągów Buddy w Bamianie, a angielskim uczonym miałaby według prof. Greenfield polegać na dzielonym wspólnie przekonaniu, że „posiedli bezsporne odpowiedzi na wszystkie pytania”. „Boję się takich ludzi!” – oświadczyła na koniec i odmówiła dalszego komentarza.

Nieco więcej wyrozumiałości, a nawet swego rodzaju współczucia okazali Hawkingowi członkowie amerykańskiego stowarzyszenia Science & Values (Nauka i Wartości), zrzeszającego „chrześcijańskich teologów i naukowców”. Na swojej stronie internetowej wezwali oni do modlitwy za duszę fizyka, który tak naprawdę „potrzebuje Boga” jak kwiat deszczu, a jedynie z ohydnego szatańskiego podszeptu wierzga przeciw Najwyższemu.

Natomiast zupełnym spokojem emanował w jednym z kanałów angielskiej telewizji profesor teologii Alister McGrath, autor opublikowanej także w Polsce książki „Bóg nie jest urojeniem” (będącej średnio udaną odpowiedzią na bestseller Dawkinsa) i aktywny propagator stanowiska, w myśl którego religia i nauka stanowią dwa zupełnie rozłączne obszary, niewchodzące ze sobą w żaden konflikt (taki pogląd – po stronie ateistów – reprezentował m.in. znany biolog ewolucjonista Stephen Jay Gould).

Zresztą podczas tej wieczornej emitowanej w Wielkiej Brytanii dyskusji profesor McGrath w sposób najbardziej modelowy przedstawił rdzeń argumentacji, którą wobec poglądów prominentnych współczesnych ateistów i badaczy religii kierują ich religijnie usposobieni adwersarze. Można więc powiedzieć,
że wypowiedź McGratha oddaje samą istotę sporu, który wybuchł po ogłoszeniu kosmologiczno-teologicznych tez Hawkinga.

„OK – z charakterystyczną oksfordzką miękkością i uśmiechem powiedział McGrath – profesor Hawking twierdzi, że wszechświat powstał tylko wskutek działania praw fizyki. Ale skąd w takim razie wzięły się te prawa? Otóż jak najbardziej uważam, że stworzył je Bóg. Hawking nie likwiduje problemu, nie likwiduje Boga – przesuwa go tylko w porządku wyjaśniania o jeden stopień do przodu”. „I jeszcze jedno – wtrącił, kiedy prowadzący program dziennikarz zapowiedział, że czas kończyć – Hawking nie udowodnił przecież, że Boga nie ma. Żadnemu naukowcowi się to nie udało i nie uda się nigdy”.

Tutaj akurat – bez względu na ocenę poglądów McGratha – nie sposób się z nim nie zgodzić. I na tym właśnie polega problem.

Możliwość czajniczka

W istocie bowiem jest to truizm znany już starożytnym Grekom: nie da się udowodnić nieistnienia czegokolwiek. Do elementarnego logicznego savoir-vivre’u należy zasada, w myśl której to na tym, kto głosi, że coś istnieje, spoczywa ciężar dowodu. Profesor McGrath z pewnością to wie – mówiąc to, co mówi, stosuje po prostu pewien trik retoryczny. Już ponad pół wieku temu filozof i matematyk (a przy tym zdeklarowany agnostyk) Bertrand Russell zdemaskował ów trik w słynnym przykładzie porcelanowego czajniczka.

„Gdybym stwierdził – pisał Russell w 1952 roku – że gdzieś tam, pomiędzy Ziemią a Marsem, krąży wokół Słońca po eliptycznej orbicie porcelanowy czajniczek, nikt nie byłby w stanie zakwestionować prawdziwości tego twierdzenia (oczywiście, musiałbym być wystarczająco przewidujący, by dodać, że czajniczek jest zbyt mały, by dało się go dostrzec nawet za pomocą najpotężniejszych teleskopów). Gdybym jednak obwieścił, że skoro moich poglądów nie można zakwestionować, to przejawem absurdalnych i nieracjonalnych uprzedzeń jest odrzucanie ich przez innych ludzi, uznano by – skądinąd słusznie – że prawię nonsensy. Jednakże jeśliby istnienie czajniczka potwierdzały starożytne księgi, które jako uświęconą prawdę odczytywano by nam co niedziela i których treść wkładano by w dziecięce główki w każdej szkole, odmowa wiary w istnienie czajniczka uznana zostałaby za przejaw podejrzanej ekscentryczności, osobnika weń wątpiącego wysłano by zaś do psychiatry w czasach bardziej oświeconych, a oddano inkwizycji w epokach wcześniejszych”.

Alister McGrath doskonale zna argument z czajniczka. Rzecz w tym, że Hawking samą formą swojej wypowiedzi, brzmiącej tak jakby rzeczywiście był przekonany, że ostatecznie i naukowo rozstrzygnął kwestię istnienia bądź nieistnienia Boga (czyli „porcelanowego czajniczka”, którego nie jest w stanie wykryć żaden teleskop i którego istnienia nie wykażą żadne matematyczne równania), sam się poniekąd prosił o ripostę, jaką McGrath wobec niego zastosował: „To, co pan mówi, to przecież nie jest żaden dowód, że czajniczek nie istnieje”.

Hipoteza Boga

Tak naprawdę bowiem Hawkinga i McGratha więcej łączy, niż dzieli. A dokładniej: łączy ich przekonanie, że istnieje jakiś ostateczny czynnik, który – jeśli go odkryjemy – pozwoli nam zrozumieć wszystko. Da nam, mówiąc bardziej naukowo, ogólną teorię wszystkiego. Dalej – zarówno McGrath, jak i Hawking (i to jest główna płaszczyzna ich porozumienia i nieporozumienia) uważają, że czynnikiem tym mógłby być Bóg. Tyle że Hawking właśnie ostatecznie odrzucił tę kandydaturę i czynnikiem tym zadekretował „prawa fizyki”. A McGrath i inni rzecznicy podobnego stanowiska wciąż uważają, że czynnikiem tym Bóg mógłby być („bo skąd się wzięły te pańskie »prawa«?”).

Rzecz w tym – i z tego powodu właśnie nie są oni w stanie dojść do żadnego porozumienia, a cała dyskusja wydaje się skrajnie jałowa – że obydwaj popełniają prosty błąd. Traktują mianowicie „Boga”, na co celnie wskazuje Mary Warnock we wspomnianym wyżej eseju, jako pewien naturalny obiekt, dostępny aparaturze poznawczej, jaką dysponują nauki przyrodnicze. Obiekt, którego istnienie bądź nieistnienie można stwierdzić w drodze eksperymentu, a więc obiekt z porządku dostępnego ludzkiemu poznaniu, naukowej refleksji.

Tymczasem już wybitny szkocki filozof David Hume w opublikowanych w 1779 roku „Dialogach o religii naturalnej” wskazywał, że tak zwana hipoteza Boga nie jest w sensie ścisłym żadną hipotezą. Niczego bowiem nie wyjaśnia, ale tylko mnoży kolejne pytania (jak w ogóle rozumieć to pojęcie? jak wyjaśnić istnienie Boga? itp.). Co więcej – hipoteza Boga, nawet gdyby uznać ją za prawomocną, nie spełnia również podstawowego kryterium hipotezy naukowej. Nie wyjaśnia adekwatnie tego, co istnieje, oraz nie pozwala na przewidywanie przyszłych zjawisk, czyli tego, co zaistnieje. Innymi słowy – nie można sobie wyobrazić nic, co wzbogaciłoby nasze rozumienie procesów zachodzących w świecie, gdybyśmy ową hipotezę przyjęli. Wniosek Hume’a jest taki, że nawet gdybyśmy założyli istnienie jakiegoś stwórcy, nie bylibyśmy w stanie nic o nim powiedzieć, w żaden sposób go poznać, nie wnosiłoby to zatem nic do zasobu naszej wiedzy. Popełnilibyśmy zatem klasyczny błąd rozumowania noszący nazwę ignotum per ignotum, czyli nieznane przez nieznane – czyniąc „Boga”, o którym nic nie wiadomo, przyczyną tego, o czym również nic nie wiadomo, czyli domniemanego „początku” wszystkiego.

Dokładnie w tym duchu argumentował wspomniany profesor fizyki John Butterworth, bezlitośnie dociskany przez telewizyjnego dziennikarza. „Jako naukowiec zajmuję się procesami zachodzącymi we wszechświecie – mówił spokojnie. – Zajmuję się badaniem mechanizmów i praw, które w nim działają. Nie zajmuję się natomiast – i nie dlatego, że jestem niewierzący, na mocy zasad metodologii naukowej nie zajmuje się tym przecież żaden naukowiec – jakimiś niedostępnymi doświadczeniu, niezdefiniowanymi bytami, co do których nie wiadomo nawet, jak stwierdzić bądź odrzucić ich istnienie. Dlatego nie rozumiem, czemu Hawking wprowadza w ogóle tę kategorię. Trzeba to traktować raczej jako jego prywatne zdanie”.

Jeżeli bowiem Hawking, mówiąc o Bogu, ma na myśli „wszechmocnego, wszechinteligentnego i wszechwiedzącego Stwórcę wszystkich rzeczy” – wówczas nie mówi o nauce, bo ona taką mowę, ze względu na ostre reguły precyzyjności wypowiedzi i zgodności z doświadczeniem, wyklucza. Mówi więc co najwyżej o swoich religijnych albo filozoficznych przemyśleniach.

Jeśli natomiast mówi o Bogu w sensie metaforycznym – jak uważa na przykład fizyk teoretyczny prof. Jim al-Khalili, również cokolwiek zdziwiony tymi deklaracjami – mając na myśli pewną siłę działającą w przyrodzie, która wprawdzie nie uczestniczyła bezpośrednio w procesie Wielkiego Wybuchu, ale która mogła działać „przed” nim i której nauka jeszcze nie poznała, wówczas pytanie brzmi: dlaczego posłużył się mimo wszystko pojęciem religijnym? To jednak pytanie raczej z dziedziny psychologii albo socjologii.

Skoro jednak nauka wciąż operuje tylko hipotezami, a wyłożona w „The Grand Design” kosmologia jest na razie jedynie hipotezą, którą trzeba będzie jeszcze dokładnie zweryfikować, i skoro pytanie o to, skąd wzięły się prawa fizyki, które wywołały Wielki Wybuch, wciąż pozostaje (niech już będzie McGrathowi!) aktualne – może nie wszystko jest dla religii stracone? Może religia ze swoją koncepcją nadnaturalnej istoty ingerującej w proces powstania wszechświata jest mimo wszystko jakoś pomocna w odpowiedzi na pytanie „skąd się to wszystko wzięło”?

Otóż nic na to – poza deklaracjami wierzących – nie wskazuje.

Nauka o religii

Istota poznania naukowego – o czym w interesującym tekście „Religia a nauka” zamieszczonym w portalu Racjonalista.pl pisał niedawno wybitny polski filozof prof. Bohdan Chwedeńczuk – polega na budowaniu i sprawdzaniu hipotez pod kierunkiem zaleceń i prawideł metodologii naukowej. To właśnie bezosobowa metodologia, zbudowana według sprawdzonych reguł, gwarantujących wysokie prawdopodobieństwo osiąganych rezultatów, przynosi hipotezy, które wzbogacają zasób naszej wiedzy. Te hipotezy, dodajmy, narażone są na nieustanną krytykę, weryfikowane kolejnymi eksperymentami, modyfikowane zgodnie z rezultatami owych eksperymentów.

Religia natomiast – i to jest z kolei rdzeń stanowiska tak zwanego nowego ateizmu, którego reprezentantami są m.in. Richard Dawkins, Daniel Dennett, Pascal Boyer czy w naszym kraju Barbara Stanosz i Bohdan Chwedeńczuk – nie przynosi w myśl takiej definicji żadnej wiedzy o rzeczywistości. Tam zaś, gdzie religia do roli budowania spójnego obrazu rzeczywistości pretendowała (a pretendowała i pretenduje nader ochoczo), tam prędzej czy później jej nieoparte na żadnej spójnej metodologii twierdzenia były przez naukę obalane. Poczynając od „obserwacji”, że huragany wywołuje jakiś domniemany bóg wiatru, przez twierdzenia o płaskiej Ziemi, wokół której krąży Słońce, i demonicznych źródłach szaleństwa, a kończąc na trwającym po dziś dzień potępianiu homoseksualizmu (bo jest to „wbrew naturze”), dyskryminacji, kamienowaniu kobiet (bo „mężczyzna jest górą” i „władcą”) albo arbitralnym negowaniu teorii ewolucji czy arbitralnej krytyce metody in vitro (takich przykładów można przytoczyć setki).

Wściekłość i zbulwersowanie, jakie towarzyszyły publikacjom książek Dawkinsa, Dennetta czy Boyera, brały się jednak nie tylko z tego, że odmawiają oni religii jakiegokolwiek prawa do kształtowania życia społecznego i światopoglądów dorosłych oraz dzieci. Odmawiali, bo wyszli z założenia, że instytucje i organizacje religijne, legitymizują swoje prawo do wpływu na rzeczywistość, korzystając z zestawu nieuzasadnionych, a zarazem silnie naładowanych przemocą wyobrażeń (piekło i wieczne potępienie w zamian za nieprzestrzeganie irracjonalnych zaleceń kasty rzekomych reprezentantów „wyższej siły” – to kanoniczny przykład przytaczany przez nowych ateistów). Podstawowy zarzut wobec tych autorów streszcza się w przekonaniu, że traktują oni „religię jako zjawisko naturalne” (pod takim tytułem ukazało się sztandarowe dzieło Daniela Dennetta) – a więc jako coś, co nie tyle nie może konkurować z nauką pod względem budowania opisów rzeczywistości, bo nie dysponuje żadnymi metodami jej poznawania, ile raczej samo powinno stać się przedmiotem naukowego badania.
I stało się w ostatnich latach – z ogromnym powodzeniem. Prace Pascala Boyera („I człowiek stworzył bogów...”), Daniela Dennetta („Odczarowanie. Religia jako zjawisko naturalne”) czy Waltera Burkerta („Stwarzanie świętości. Ślady biologii we wczesnych wierzeniach religijnych”) dostarczają ciekawych i spójnych hipotez tłumaczących zarówno powstanie, jak i treść przekonań religijnych.

Dennett, filozof i zwolennik teorii ewolucji, pokazuje proces kształtowania się religii poprzez odwołanie do ewolucjonizmu. Podobnie czyni Walter Burkert. Pascal Boyer natomiast wskazuje na ścisły związek poszczególnych wierzeń i zachowań religijnych z budową i funkcjonowaniem ludzkiego mózgu. A przynajmniej z tym, co na ten temat do tej pory wiadomo.

Dobre i to?Trudno się zatem dziwić, że także wielu zaangażowanych w naturalistyczne wyjaśnienie źródeł i mechanizmów rządzących przekonaniami religijnymi ludzi potraktowało wypowiedź Stephena Hawkinga jako swego rodzaju kuriozum.

Spośród luminarzy nowoczesnego ateizmu entuzjastycznie odezwał się bodaj jedynie Richard Dawkins (owym internetowym okrzykiem radości). W pewnym sensie można go jednak zrozumieć czy nawet usprawiedliwić. Próbę takiego usprawiedliwienia podjął na stronie internetowej richard-dawkins.net jeden z jego młodych współpracowników. W krótkim klipie filmowym oświadczył wprawdzie z pewną ironią, że oto Stephen Hawking dokonał wreszcie „niezwykłego odkrycia”, iż Bóg nie stworzył wszechświata, ale wyraził jednocześnie zdecydowane zadowolenie, że Hawking ustawił się tym samym w wyraźnej opozycji do tych wszystkich „niedouczonych” kreacjonistów, którzy uparcie twierdzili, że to Bóg zorganizował Wielki Wybuch.

„Można było wprawdzie wyrazić tę myśl językiem niepochodzącym jeszcze sprzed czasów rewolucji francuskiej – kąśliwie dopisał pod spodem anonimowy internauta. – Ale dobre i to”.

Czy rzeczywiście? W kontekście tej wciąż przecież otwartej kwestii przychodzi mi na myśl maksyma Ludwiga Wittgensteina: „Nawet jeśli uzyskamy odpowiedzi na wszystkie pytania nauki, zasadnicze problemy życia i tak pozostaną nierozwiązane”.

Słaba to więc tak czy inaczej pociecha, że Stephen Hawking już wie, iż wszechświat stworzył się sam.

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin