Stanisław Lem - Opowieści o pilocie Pirxie.pdf

(1424 KB) Pobierz
17436432 UNPDF
Stanisław Lem
Opowieści o pilocie Pirxie
T EST
1
— Kadet Pirx!
Głos Oślej Łączki wyrwał go z głębi marzeń. Wyobraził sobie właśnie, że w kieszonce od
zegarka starych cywilnych spodni na dnie szafki leży dwukoronówka. Srebrna, dźwięcząca,
zapomniana. Przed chwilą jeszcze wiedział dokładnie, że nie było tam nic, najwyżej stary
kwit pocztowy, ale powoli doszedł do przekonania, że mogła być, i kiedy Ośla Łączka
wymienił jego nazwisko, był już całkiem pewien. Można powiedzieć, że wyraźnie czuł jej
krągłość i widział, jak rozpiera się w kieszonce. Mógł pójść do kina — i jeszcze zostałoby mu
pół korony. A gdyby poszedł tylko na aktualności, zastałoby półtora, z tego koronę by
odłożył, a za resztę pograłby na automatach. Jeśliby automat zaciął się i zaczął bez końca
wysypywać miedziaki prosto w otwartą dłoń, a on ledwo by nadążał z pakowaniem ich do
kieszeni, i znowu podstawiałby rękę… zdarzyło się to przecież Smidze! Uginał się pod
ciężarem zdobytej nieoczekiwanie fortuny, kiedy wyrwał go Ośla Łączka.
Wykładowca założył po swojemu ręce do tyłu i stając na zdrowej nodze, zadał pytanie:
— Co kadet zrobiłby, natrafiwszy w patrolu na statek obcej planety?
Kadet Pirx otworzył usta, jakby w ten sposób chciał wygonić znajdującą się w nich
odpowiedź. Wyglądał, jak ostatni na świecie człowiek, który wie, co trzeba robić, spotykając
rakiety obcych planet.
— Zbliżyłbym się — powiedział głuchym, dziwnie zgrubiałym głosem.
Cały kurs zamarł. Wszyscy wietrzyli cos mniej nudnego niż wykład.
— Bardzo dobrze — rzekł ojcowsko Ośla Łączka r— i co dalej?
— Zastopowałbym — wybuchnął kadet Pirx, czując, że znajduje się już daleko poza
przednią linią swych wiadomości.
Gorączkowo poszukiwał w opustoszałej głowie jakichś paragrafów „Postępowania w
Przestrzeni”. Miał wrażenie, że w życiu nie widział go na oczy. Spuścił skromnie wzrok i
zobaczył wtedy, jak Śmiga mówi coś w jego stronę — samymi ustami. Odczytał to i
powtórzył głośno, zanim jeszcze sens tych słów dotarł do niego:
— Przedstawiłbym się im.
Cały kurs ryknął jak jeden człowiek. Ośla Łączka walczył sekundę, ale też wybuchnął
śmiechem. Bardzo szybko spoważniał.
— Kadet zgłosi się do mnie jutro z książką nawigacyjną. Kadet Boerst!
Pirx usiadł, jakby krzesło było ze szkła, nie całkiem jeszcze ostygłego. Nie miał nawet
wielkiego żalu do Smigi — on już taki był, nie mógł przepuścić okazji, jeśli się nadarzyła.
Nie słyszał ani słowa z tego, co mówił Boerst — rysował na tablicy krzywe, a Ośla Łączka
ściszał po swojemu odpowiedzi elektronowego Kalkulatora, tak że odpowiadający gubił się
na koniec w obliczeniach. Regulamin zezwalał na korzystanie z pomocy Kalkulatora, ale Ośla
Łączka miał w tej sprawie własną teorię: „Kalkulator też człowiek” — mówił — i może się
popsuć”. Pirx nie miał nawet żalu do Oślej Łączki. Nie miał żalu do nikogo. Prawie nigdy. Po
pięciu minutach stał już przed sklepem na Dyerhoffa i oglądał na wystawie gazowe pistolety,
z których można strzelać patronami ślepymi, kulowymi lub gazowymi — komplet sześć
koron, z setką naboi. Oczywiście na Dyerhoffa był w wyobraźni.
Po dzwonku kurs opuścił salę, nie z krzykiem i tupaniem jak pierwszy czy drugi — nie
byli w końcu dziećmi! Niemal połowa pociągnęła do jadalni — nie było tam o tej porze nic
do jedzenia, ale można było spotkać nową kelnerkę. Podobno ładna. Pirx szedł wolno między
szklanymi szafami, pełnymi gwiazdowych globusów, i z każdym krokiem tracił nadzieję, że
w kieszonce znajdzie się dwukoronówka. Na ostatnim schodku wiedział, że jej tam nigdy nie
było.
Pod bramą stali Boerst, Śmiga i Payartz, z którym siedział pół roku przy jednym stole na
kosmodezji. Wszystkie gwiazdy watlasie zasmarował Pirxowi tuszem.
— Masz jutro próbny lot — powiedział do niego Boerst, kiedy ich mijał.
— W porządku — odparł flegmatycznie. Nie dawał się tak łatwo nabierać.
— Nie wierzysz — to przeczytaj! — stuknął Boerst palcem w szkło tablicy ogłoszeń.
Chciał iść dalej, ale głowa jakoś sama mu się wykręciła. Na liście były tylko trzy
nazwiska. „Kadet Pirx” — stało tam jak wół, na samej górze.
Przez chwilę nie widział nic.
Potem usłyszał z daleka własny głos, który mówił:
— To co? Powiedziałem przecież: w porządku.
Minął ich i poszedł alejką między klombami. W tym roku była na nich masa
niezapominajek, zasadzonych przemyślnie w kształcie lądującej rakiety. Jaskry wyobrażały
ogień wylotowy, ale już przekwitły. Nie widział klombów, ścieżki, niezapominajek ani Oślej
Łączki, który pospiesznym krokiem wyszedł z bocznego skrzydła Instytutu. O mało nie
wleciał na niego przy bramie. Zasalutował mu przed samym nosem.
— A, Pirx! — powiedział Ośla Łączka. — Kadet leci jutro? Dobrego odrzutu! Może
kadetowi uda się spotkać tych — z innych planet.
Internat znajdował się w parku, po przeciwnej stronie, za wielkimi płaczącymi wierzbami.
Stał nad stawem, a boczne skrzydło wznosiło się nad samą wodą, podstemplowane
kamiennymi kolumnami. O tych kolumnach ktoś puścił bajkę, że przywiezione zostały z
Księżyca — oczywista bujda — ale pierwszy kurs rzeźbił na nich swoje inicjały i daty ze
świętym wzruszeniem. Nazwisko Pirxa też gdzieś tam było — wyrył je pracowicie przed
czterema laty.
W swoim pokoju — miał tak mały, że nie dzielił go z nikim — dłuższy czas wahał się, czy
otworzyć szafkę. Dokładnie pamiętał, gdzie leżą stare spodnie. Nie wolno ich było mieć,
dlatego je miał. Poza tym nie było z nich żadnego pożytku. Zamknął oczy, kucnął przy szafie,
spoza uchylonych drzwi wsadził rękę do środka — i namacał kieszonkę. Naturalnie — od
razu wiedział. Była pusta.
2
Stał w nie nadętym kombinezonie na stalowej desce pomostu, pod samym stropem hali,
trzymając się łokciem rozpiętej jako poręcz liny, bo obie ręce miał zajęte. W jednej trzymał
książkę nawigacyjną, w drugiej — bryk. Była to ściągaczka, którą pożyczył mu Śmiga —
mówiono, że latał z nią cały kurs. Co prawda nie było jasne, w jaki sposób wracała, bo po
próbnym locie opuszczało się Instytut i szło na Północ, do Bazy, gdzie zaczynało się
wkuwanie do końcowych egzaminów. Widać jednak jakoś wracała — może zrzucali ją na
spadochronie? Oczywiście był to tylko żart.
Stał na sprężynującej desce, zawieszony nad czterdziestometrową otchłanią i, skracał sobie
czas wyobrażaniem tego, czy będą go macać — to się, niestety, zdarzało. Kadeci brali na
próbne loty najdziwniejsze i najsurowiej zakazane rzeczy: poczynając od płaskich flaszek z
wódką — a kończąc na tytoniu do żucia i fotografiach znajomych dziewcząt. Nie mówiąc
naturalnie o brykach. Pirx długo szukał na sobie miejsca, w którym by go ukryć. Chował go
też z piętnaście razy — do buta pod piętę, między obie skarpetki, do cholewki, do
wewnętrznej kieszeni kombinezonu, do małego atlasiku gwiazd taki atlasik był dozwolony —
niezły byłby też futerał od okularów, ale, po pierwsze, musiałby to być olbrzymi futerał, a po
wtóre — nie nosił okularów. Trochę później przypomniał sobie, że gdyby nosił, nie przyjęliby
go do Instytutu.
Stał więc na stalowej desce i czekał na obu instruktorów oraz na Szefa, a wszyscy trzej nie
wiadomo czemu się spóźniali, chociaż start był wyznaczony na dziewiętnastą czterdzieści, a
była już dziewiętnasta dwadzieścia siedem. Pomyślał, że gdyby miał kawałek plastra, mógłby
przylepić sobie bryk pod pachą. Mówiono, że tak zrobił mały Yerkes, a gdy go instruktor
dotknął, zaczął piszczeć, że ma łaskotki, i udało mu się. Ale Pirx nie wyglądał na takiego, co
ma łaskotki. Wiedział o ,tym i nie miał co do tego żadnych złudzeń. Trzymał więc całkiem
zwyczajnie bryk w prawej ręce i dopiero gdy przyszło mu do głowy, że będzie ją musiał
podać na przywitanie wszystkim trzem, przełożył go do lewej, a książkę nawigacyjną — z
lewej do prawej. Manipulując tak, rozbujał niechcący stalowy pomościk, który chwiał się jak
trampolina. Naraz usłyszał ,po drugiej stronie kroki. Nie od razu ich zobaczył, bo pod stropem
hali było ciemno.
Byli wszyscy, jak zwykle w mundurach, bardzo wymuskani, zwłaszcza Szef. On zaś, kadet
Pirx, miał na sobie kombinezon, który, choć jeszcze nie nadęty, wyglądał niby dwadzieścia
razem złożonych kostiumów, jakie nosi bramkarz w rugby, ponadto z obu stron wysokiego
kołnierza zwisały mu długie końcówki interkomu i zewnętrznego radiofonu, przy szyi bimbał
się wąż zakończony pokrętłem aparatu tlenowego, na plecach czuł ucisk rezerwowej butelki,
było mu cholernie gorąco w podwójnej przeciwpotnej bieliźnie, a najgorzej we znaki dawało
mu się urządzenie, które sprawia, że lecąc nie musi się wychodzić z potrzebą (zresztą w
rakiecie pierwszego stopnia, na której robi się próbne loty, nie bardzo byłoby gdzie wyjść na
stronę).
Naraz cały pomost zaczął skakać. Ktoś szedł z tyłu — to był Boerst w takim samym
kombinezonie, zasalutował ostro wielką rękawicą i stanął tak, jakby miał najlepszą wolę
zepchnąć Pirxa na dół.
Kiedy tamci poszli przodem, Pirx spytał zdziwiony:
— Ty też lecisz? Nie było cię na liście.
— Brendan zachorował. Lecę za niego — odparł Boerst. Pirxowi zrobiło się na chwilę
trochę głupio. To była w końcu jedyna, ale to jedyna rzecz, dzięki której mógłby się wznieść
choć o milimetr wyżej ku niebotycznym regionom, na których żył sobie Boerst, jakby
specjalnie się o to wcale nie starając. Był nie tylko najzdolniejszy na kursie, co Pirx
stosunkowo łatwo mu wybaczał, a nawet żywił dla matematycznych talentów Boersta pewien
szacunek — od czasu kiedy był świadkiem, jak Boerst zmagał się dzielnie z elektronowym
Kalkulatorem i stracił tempo dopiero przy pierwiastkach czwartego stopnia — i nie tylko miał
zamożnych rodziców, tak że wcale nie musiał oddawać się marzeniom o dwukoronówkach,
zapodziewających się w starych portkach — ale miał świetne wyniki w lekkoatletyce, skakał
jak szatan, świetnie tańczył i, co tu dużo gadać, był bardzo przystojny, czego niepodobna było
powiedzieć o Pirxie.
Szli długim pomostem, między kratowymi wspornikami stropu, mijając ustawione kolejno
rakiety, aż zalała ich jasność, bo ta część stropu była już odsunięta na przestrzeni dwustu
metrów. Na betonowych, ogromnych lejach, które chwytały w siebie i odprowadzały ogień
odrzutu, stały obok siebie dwa stożkowate kolosy — przynajmniej wyglądały w oczach Pirxa
jak kolosy — każdy miał czterdzieści osiem metrów wysokości i jedenaście metrów średnicy
u samego dołu, w boosterze.
Do włazów, już odśrubowanych, przerzucone były małe mostki, przejścia zagradzały
jednak ustawione pośrodku, ołowiane przyciski, każdy z małą czerwoną chorągiewką na
giętkim proporczyku. Pirx wiedział, że sam odstawi na bok chorągiewkę, kiedy na pytanie,
czy gotów jest podjąć się wykonania zadania, odpowie, że tak — i że zrobi to pierwszy raz w
życiu. I nagle opanowało go przeświadczenie, że kiedy będzie odsuwał proporczyk, potknie
się o linkę i na pewno przewróci się jak długi — takie rzeczy się zdarzały. A jeżeli
komukolwiek zdarzały się takie rzeczy, to jemu p o w in n o się było coś takiego przytrafić, bo
myślał czasem, że nie ma szczęścia. Wykładowcy określali to inaczej — że jest gapą,
niezgułą i myśli w każdej chwili o wszystkim oprócz tego, o czym akurat trzeba myśleć.
Prawda, że Pirxowi było o wiele rzeczy łatwiej niż o słowa. Między jego działaniem a
myśleniem, odzianym w słowa, ziała może nie przepaść… w każdym razie była tam jakaś
przeszkoda, która utrudniała mu życie. Wykładowcy nie wiedzieli, że Pirx jest marzycielem.
O tym nikt nie wiedział. Sądzili, że on w ogóle o niczym nie myśli. A to nie było prawdą.
Zerknął kątem oka i zobaczył, że Boerst ustawił się już, jak należy, o krok od wejścia na
przerzucony do włazu mostek, wyprężył się i czekał z rękami przyciśniętymi do nie nadętych,
gumowych obręczy kombinezonu.
Pomyślał, że Boerstowi jest do twarzy nawet w tym dziwacznym stroju, jakby
wykrojonym ze stu piłek futbolowych naraz, i że kombinezon Boersta naprawdę jest nie
nadęty, podczas kiedy jego kombinezon miejscami jak gdyby ma jeszcze w sobie sporo
powietrza — i dlatego tak niedobrze mu się chodzi, i musi tak szeroko stawiać nogi. Zebrał je
razem, jak mógł, ale obcasy nie chciały mu się zejść. Dlaczego Boerstowi chciały? To było
niejasne. Gdyby nie Boerst, zapomniałby zresztą na śmierć o tym, że trzeba przybrać
zasadniczą postawę tyłem do rakiety, a frontem do trzech ludzi w mundurach. Podeszli
najpierw do Boersta — dajmy na to dlatego, że był on na B, ale to też nie był zupełny
przypadek albo raczej: był to przypadek na niekorzyść Pirxa, ponieważ zawsze musiał długo
czekać na „wyrwanie” i denerwował się, bo wolał, aby złe wydarzyło mu się od razu.
Słyszał piąte przez dziesiąte z tego, co mówili do Boersta, a Boerst wyciągnięty jak struna
odpowiadał szybko, tak szybko, że Pirx nic nie zrozumiał. Potem podeszli do niego, a kiedy
Szef zaczął mówić, Pirxowi naraz przypomniało się, że miało ich dziś lecieć przecież trzech, a
nie dwóch, gdzież więc podział się ten trzeci? Na szczęście usłyszał słowa Szefa i w ostatniej
chwili zdążył wypalić:
— Kadet Pirx gotów do odbycia lotu.
— M… tak — powiedział Szef. — I kadet Pirx oświadcza, że jest zdrów na ciele i umyśle
— ehem — w granicach swoich możliwości?
Szef lubił doczepiać takie kwiatuszki do stereotypowych pytań i mógł sobie na to
pozwolić, bo był Szefem. Pirx powiedział, że jest zdrów.
— Na okres trwania lotu mianuję kadeta pilotem — wypowiedział Szef sakramentalną
formułę i ciągnął:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin