19. W Nowej Fundacji.txt

(458 KB) Pobierz
Wernic Wiesław
W Nowej Fundlandji


Kres długiej podróży
 Bo to było tak. W dawnych, bardzo dawnych czasach, nim do tego kraju przybyły blade twarze, Indianie wierzyli (a i dzi poniektórzy wierzš), że każda skała i rzeka, każde drzewo i ptak, i czworonóg majš swe duchy. Niektóre z tych duchów sš dobre, niektóre złe. O tych duchach, które przybierały postacie olbrzymów lub czarowników, a niekieŹdy zwierzšt, Indianie opowiadali zdumiewajšce historie, zwane atookwakuns, co znaczy: cudowne opowieci.
Według tych opowieci na poczštku wiata istniały jedyŹnie las i morze. Nie było ani ludzi, ani zwierzšt. I oto pewnego dnia pojawił się olbrzym o ludzkich kształtach. Nazywał się Gluskap.
Gdzie się urodził i kiedy, nikt nie wie. Wiadomo tylko, że przywędrował z nieba wraz ze swym bratem-bliniakiem, Malsumem. Pojawili się na ziemi Północnej Ameryki, na obszarze położonym najbliżej wschodzšcego słońca. ZakotŹwiczywszy u brzegów swe kanoe Gluskap ruszył w głšb granitowej wyspy, którš nazwał Uktamkoo. To włanie była ta ziemia, na której dzi mieszkamy, dawna siedziba olbrzyŹma, Nowa Fundlandia.
Gluskap wyglšdał jak przeciętny Indianin, był jednak dwa razy wyższy i dwa razy silniejszy od największego i najsilniejŹszego z póniejszych wojowników. Nigdy nie chorował, nie starzał się i nie umarł. I posiadał skórzany magiczny pas, który dawał mu czarodziejskš moc. Ale używał jej jedynie po
 
to, by czynić dobro. Jego brat natomiast, Malsum, równie potężny wzrostem i siłš, bardzo różnił się wyglšdem od Gluskapa. Na ludzkim ciele miał osadzonš głowę wilka, a swej siły używał dla czynienia zła.
Obaj zjawili się na wyspie w ciepłej porze roku, kiedy powietrze wypełniały miłe wonie kwiatów i ziół, a morze szumiało łagodnie.
Gluskap przystšpił do pracy. Najpierw stworzył Mały Lud: czarowników, zwanych póniej przez Indian: Megumoowesoos. Były to niewielkie, włochate stwory, mieszkajšŹce wród skał i grajšce na fletach. Podobno taka muzyka rzuca czar na każdego, kto jej słucha. Nie wierzy pan, doktorze? Ja również. Chociaż w każdej legendzie indiańŹskiej tkwi ziarno prawdy. Nie mam racji?
	Na pewno tak  odparłem.
	Otóż Gluskap z grona tych małych stworów wybrał sobie służšcego, Kunę. Z kolei zajšł się 
tworzeniem ludzi. Z wielkiego łuku wypucił dwie strzały, trafiajšc w dwa pnie jesionów. Wtedy z wnętrza pni wyszli mężczyni i kobiety. Był to mocny i piękny lud o jasnobršzowej skórze i lnišcych czarnych włosach. Gluskap nazwał ich Wabanaki, co znaŹczy: ci, którzy żyjš tam, gdzie wstaje dzień". Z czasem Wabanaki opucili Uktamkoo (Nowš Fundlandię) i podzieŹlili się na plemiona. Dzi stanowiš częć narodu Algonkinów. Jednakże w tamtych odległych czasach tylko plemiona Micmac, Malecite, Penobscot i Passamaquoddy, żyjšce obecnie w lasach wschodniej Kanady i Stanów ZjednoczoŹnych, należały do ludu Gluskapa.
Gdy przybyli tu osadnicy francuscy, słowo: Wabanaki zaczęli wymawiać nieco inaczej. Mówili: Abenaki. I tak już zostało. Dlatego obecnie lud Gluskapa znany jest pod tym zmienionym imieniem. Nie nudzę pana, doktorze?
Zaprzeczyłem bardzo szczerze.
 Cieszy mnie, że kogo interesować mogš stare indiańskie legendy. Ale wracam do tematu.
Gluskap, obejrzawszy dokładnie swe dzieło, wydał okrzyk
 
radoci, od którego potężne pnie pochyliły się niczym łodygi traw. Zgromadził ludzi, by oznajmić, że jest ich Wielkim Wodzem i że będzie rzšdził nimi z miłociš i sprawiedliwie. Potem nauczył ich budowania wigwamów z kory brzozowej, lekkich łodzi, jazów na rzekach, aby mogli łowić ryby, oraz rozpoznawania rolin użytecznych jako leki. Na koniec wyjawił ludziom imiona wszystkich gwiazd na niebie, które były jego braćmi. Uczyniwszy to, Gluskap przystšpił do tworzenia zwierzšt.
Najpierw stworzył wiewiórkę, z kolei łosia i niedwiedzia. A następnie wszystkie inne zwierzęta, które do dzi żyjš na preriach, w lasach lub w głębi wód naszej pięknej ziemi.
To wszystko opowiedział mi przed laty Chebec, stary Indianin z północnych puszcz wschodniego wybrzeża. ProŹszę wybaczyć, jeli język mej opowieci był nieco chropawy i niezbyt poprawny. Nie miałem okazji nauczyć się pięknych słówek i gładkich zdań, jakimi wiergocš ludzie wielkich miast południa. Byłem traperem i przez całe lata przebywaŹłem wród traperów.
; Ależ wręcz przeciwnie  zaprzeczyłem.  InteresujšŹca to legenda i zgrabnie opowiedziana. Na pewno wzbogaci mojš wiedzę o życiu czerwonoskórych plemion.
	Przyjemnie mi to usłyszeć... No, ja już sobie pójdę.
	Nie poczeka pan na syna?
	Już zmierzcha, a obiecałem zięciowi naršbać drew przed nocš.
Podniósł się z pnia, na którym obok mnie siedział. Chciałem również wstać, lecz położył mi swš ciężkš dłoń na ramieniu i przytrzymał.
	Po co te ceregiele? Niech pan siedzi, doktorze. NadweŹrężenie cięgna to paskudny przypadek. Nie należy forsować nogi, chyba że pragnie pan bez końca tkwić przed tš chałupš.
Hej!  krzyknšł w kierunku domostwa.  Kitty, bywaj!
Może jutro znów pana odwiedzę  dodał jeszcze.
	Bardzo proszę  odrzekłem.  Będę czekał na pana.
Umiechnšł się i ruszył wšskš steczkš ku brzegowi jeziorka, potem skręcił w prawo, aż zasłoniły go 
rozłożyste krzewy i gęsto rosnšce drzewka.
Zostałem sam. Co prawda, w głębi domu, który wznosił się za moimi plecami, krzštała się Kitty, czyli Katarzyna Grant, ale oczy moje zwrócone były w stronę błyszczšcej w słońcu tafli jeziorka.
Siedziałem na obalonym grubym pniu drzewa, o kilkaŹdziesišt kroków od małego, z desek zbitego tarasu, przez który wchodziło się do mieszkalnego budynku. Wokół mnie rozcišgało się niewielkie kolisko udeptanej, jałowej ziemi. Spod jej powierzchni gdzieniegdzie wystawały jakie fragŹmenty potężnych głazów, a dokoła rosły gęste krzewy, wród których pieniła się lena czarna jagoda. Dalej biegła wšska, wyboista steczka. Tam włanie potknšłem się wczoraj, nadwerężajšc cięgno lewej stopy. Siedziałem więc okrakiem na pniu, z nogš zabandażowanš w kostce, z wilgotnym okładem pod bandażem. Fatalna dla mnie cieżka w końcoŹwym swym biegu przedzierała się przez skšpy zagajnik, aby wreszcie utknšć na brunatnym pamie wilgotnej gliny. O krok dalej zaczynały się wody jeziorka. Kšpałem się w nim wczoraj, lecz dzi musiałem zrezygnować z tej przyjemnoci. Nie starałem się nawet dokutykać do brzegu.
Jeziorko było podługowate. Nawet bardzo kiepski pływak mógłby bez wielkiego wysiłku osišgnšć jego przeciwległy brzeg. W prawo natomiast i w lewo wody rozlewały się na odległoć mili*. Na prawo jak zdołałem to stwierdzić przed dwoma dniami  jeziorko ograniczała dzika łšczka przecięta polnš drogš, a raczej ladem drogi. Rzadko z niej korzystali piesi i konni  koleiny wozów ledwo znaczyły kierunek szlaku.
Na lewo za jeziorko stopniowo się zwężało aż do szerokoci małej rzeczki, leniwie pluskajšcej o płaskie brzegi, by wreszcie zginšć w mrocznym wnętrzu pierwotnego boru.
Jeziorko nie miało nazwy, podobnie jak rzeczka. Nazwy
 
nie posiada zresztš cała okolica. Taki zagubiony wiat. Spojrzawszy w kierunku spływu rzeczki, dostrzegłem dwie ciemne sylwetki zdšżajšce w moim kierunku. Oczywicie mogli to być jedynie moi przyjaciele  bo któż by inny  Karol Gordon i Maks Grant, mšż Kitty, powracajšcy z łowieckiej wycieczki. Oto Karol wycišgnšł rękę pokazujšc swój łup: zajšcš-bielaka, jeszcze z kępkami białej sierci na łapach, zwanych przez myliwych skokami. Zajšc-bielak jest nieco mniejszy od swego krewniaka-szaraka, a zasadnicza różnica polega na tym, że bielak dwukrotnie w cišgu roku zmienia sierć. Pod koniec jesieni jego futro zaczyna janieć, a w poczštkach zimy staje się tak białe, jak okrywajšcy ziemię nieg. Jedynie na czubkach uszu pozostajš dwie czarne kępki. Z poczštkiem wiosny bielak szybko traci swe zimowe okrycie. Jego nowe, letnie futro ma barwę szarobršzowš. Takiego włanie zajšca pokazywał mi już z daleka Karol.
	Jak tam twoja noga, Janie?  zapytał, gdy stanšł przy mnie.
	Niele  odparłem.  Mam nadzieję, że za dzień lub dwa będę mógł poruszać się równie sprawnie jak ty.
Umiechnšł się.
	Widzę, że jeste dobrej myli. Cieszy mnie to. Przecież nie cišgnšłem cię tu po to, aby tkwił bezczynnie nad tš kałużš  pogardliwie okrelił jeziorko.  No, ale tak znakomity lekarz jak ty, który potrafi wyleczyć każdego pacjenta, da sobie radę z własnš nogš.
	Zwichnięcie wydaje mi się błahe. A ty, Karolu, daj spokój uszczypliwociom, do których, jak zauważyłem, masz ostatnio skłonnoć.
	Przepraszam  zamiał się Karol i usiadł obok mnie, a zajšca zabrał Maks Grant i zniknšł z nim w głębi domu.
Zapalilimy fajki, gapišc się na słońce, które już połowš swej czerwieniejšcej tarczy zdšżyło skryć się poza korony ciemnogranatowych wierków. Ptaki ucichły, wiatr ucichł, ziemię powoli okrywała wieczorna cisza. Na wschodniej
 
stronie już gęstniała ciemnoć, ale zachód jeszcze gorzał różowym blaskiem, niby łunš dalekiego pożaru.
	 I co z tš łodziš?  przerwałem milczenie.
	 Ano, nic. Spoczywa w tym samym "miejscu co przedtem. Grant zastanawiał się, czy jej -nie przycišgnšć tutaj.
	 Nie powinien tego robić, wiolarz może wrócić lada godzina.
	 Powiedziałem mu to samo, więc zrezygnował z zamiaru.
	I słusznie. A tropy?
	Poza tymi, które odkrylimy poprzednio, nowych nie ma. Mylę, że za dzień, dwa i one się zatrš.
	Ta łód mnie nieco niepokoi, Karolu  pyknšłem kłębem dymu.  Czy jej posiadacza nie spotkał nieszczęliŹwy wypadek? Może potrzebuje pomocy?
	Nieszczęliwy wypadek...  powtórzył przecišgle KaŹrol.  Oczywicie, brałem to pod uwagę, lecz nic na to nie wskazuje. Przecież razem z Maksem przeszukalimy spory szmat lasu.
	Ale powierzchownie.
: Bo i nie było powodu do jakich drobiazgowych badań. Dzi przy okazji polowania przemierzylimy dobry kawał pobrzeża rzeczki i ze dwie mile boru.
	Przy okazji polowania  położyłem nacisk na słowo okazja", lecz Karol nie zrozumia...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin