James Oliver Curwood Dolina ludzi milczšcych SPIS TRECI ROZDZIAŁ I SPOWIED MORDERCY 2 ROZDZIAŁ II DZIEWCZYNA NA CIEŻCE 6 ROZDZIAŁ III W OCZEKIWANIU MIERCI 11 ROZDZIAŁ IV NIEZWYKŁY GOĆ 15 ROZDZIAŁ V MARETTE 17 ROZDZIAŁ VI OSTATNI DZIEŃ 23 ROZDZIAŁ VII TRAGICZNA OMYŁKA 27 ROZDZIAŁ VIII W CIENIU SZUBIENICY 31 ROZDZIAŁ IX PRÓBA UCIECZKI 36 ROZDZIAŁ X ZA KRATĽ 41 ROZDZIAŁ XI BRUDNY PALUCH 43 ROZDZIAŁ XII NA SWOBODZIE 51 ROZDZIAŁ XIII NIESAMOWITY DOM 56 ROZDZIAŁ XIV ZAGADKI 60 ROZDZIAŁ XV MIŁOĆ I TAJEMNICA 63 ROZDZIAŁ XVI WIDMO 68 ROZDZIAŁ XVII W CIEMNOCIACH 72 ROZDZIAŁ XVIII RZEKA 79 ROZDZIAŁ XIX WE DWOJE 83 ROZDZIAŁ XX SŁOŃCE 86 ROZDZIAŁ XXI WODOSPAD MIERCI 91 ROZDZIAŁ XXII ROZPACZ 94 ROZDZIAŁ XXIII PRZEZ KRAINĘ SIARKI 97 ROZDZIAŁ XXIV SZCZĘCIE 101 ROZDZIAŁ XXV TAJEMNICA SIĘ WYJANIA 102 ROZDZIAŁ I SPOWIED MORDERCY James Grenfell Kent, sierżant Królewskiej Konnej Policji, nie miał cienia wštpliwoci. Wiedział, że umiera. Przyjaciela swego, lekarza Cardigana, darzył całkowitym zaufaniem, a Cardigan powiedział, że czas, jaki mu pozostał do życia, mierzyć należy na godziny być może, nawet na minuty lub sekundy. Wypadek był niezwykły; istniała jedna szansa na pięćdziesišt, że przeżyje dwa lub trzy dni, lecz nie było szansy najmniejszej, że pocišgnie dłużej. Koniec mógł nadejć z każdym nowym oddechem. Sam Kent nie czuł się wcale jak człowiek umierajšcy. Widział dobrze i rozumował z zupełnš jasnociš. Ból mu nie dokuczał i tylko chwilami goršczkował trochę. Gdy mówił, głos jego miał zupełnie naturalne brzmienie. Poczštkowo, kiedy Cardigan obwiecił mu ponurš nowinę, umiechnšł się niedowierzajšco. Fakt, że zdaniem doktora kula, którš mu przed dwoma tygodniami posłał pijany Metys, drasnęła aortę tworzšc grobę anewryzmu ani przekonał Kenta, ani go nawet nie zaniepokoił. Anewryzm i aorta były to słowa obce i wyzbyte treci. Kent posiadał jednak głębokš namiętnoć docierania do jšdra rzeczy i tej cesze charakteru zawdzięczał włanie reputację najlepszego łowcy ludzi w całej północno-zachodniej dywizji. Natarł więc na doktora, a ten wyjanił wszystko. Jak się okazało, aorta jest głównš żyłš prowadzšcš do serca. Kula, drasnšwszy, tak silnie osłabiła jej ciankę, że utworzyła się wypukłoć w kształcie woreczka. Gdy za woreczek ten pęknie tłumaczył Cardigan zginiesz natychmiast! Tu prztyknšł w palce, by dobitnie treć tych słów podkrelić. Teraz już rozsšdek nakazywał wierzyć. Kent wszakże nie był zbytnio przygnębiony, nawet obecnie. Niejednokrotnie dochodził do przekonania, że dramat i komedia ciasno się w życiu wišżš; ileż to razy widział, jak umiech przemienia się w łzy i odwrotnie? Sytuacja bawiła go prawie. Zawsze przecież patrzył na życie jako na głupi żart, ponury nieraz, lecz przynajmniej krótkotrwały. Długie lata zresztš, spędzone na surowych krańcach ziemi, obdarzyły go swoistš filozofiš. Był zdania, że egzystencja ludzka jest rzeczš najtańszš. Byle im dać doć czasu mówił dwoje ludzi potrafi ziemię całš zaludnić. Najistotniejsze było jednak to, że Kent się mierci nie bał ani w chwili obecnej, ani nigdy przedtem. Ale nie znaczyło to, by życia nie cenił lub by je cenił mniej niż ktokolwiek inny. Z pewnociš nawet nikt nie kochał życia tak jak on. Pogodny optymista, pełen wiary w przyszłoć i pełen pragnień, lubił słońce, księżyc i gwiazdy, a góry, lasy i prerie wielbił po prostu. Lecz gdy los powiedział mu: koniec miał doć siły woli, by odejć z tego wiata bez jęku. Siedział teraz na łóżku, wsparty o wysoko spiętrzone poduszki. Nie schudł zbytnio wskutek choroby. Smagła płeć szczupłej, dobrze modelowanej twarzy co prawda trochę zbladła, lecz znać jeszcze było na niej wpływ wiatru, słońca i ognisk obozowych. Bliskoć mierci może tylko nieco przyćmiła jaskrawy błękit oczu. Kent miał trzydzieci szeć lat, ale nie wyglšdał na tyle, mimo iż jasne włosy na skroni przetykała mu smuga siwizny. Siedzšc, widział przez okno migotliwš wstęgę wielkiej rzeki Atabaski, toczšcej leniwy nurt ku Oceanowi Lodowatemu. Słońce wieciło jaskrawo, toteż Kent widział jeszcze za wodš gęsty wał cedrowego boru, faliste roztoki wzgórz i dolin, a słaby wietrzyk niósł mu wonie łšk i lasu, które od tylu lat ukochał. To moi przyjaciele najlepsi rzekł do Cardigana. Chcę umrzeć patrzšc na nich! Przysunięto mu więc tapczan do okna. Tuż przy łóżku chorego siedział Cardigan. Twarz jego, bardziej niż twarze reszty obecnych, wyrażała zwštpienie. Kedsty, inspektor Północno-Zachodniej Królewskiej Konnej Policji, dowodzšcy dywizjš N pod nieobecnoć właciwego zwierzchnika, był bardzo blady, bledszy nawet od młodej dziewczyny, która siedzšc w kšcie przy stole, zapisywała każde powiedziane słowo. Sierżant OConnor sprawiał wrażenie ogłuszonego. Drobny, gładko wygolony misjonarz katolicki, którego obecnoci w charakterze wiadka Kent zażšdał, siedział, mocno splótłszy palce na kolanach, i w milczeniu dodawał usłyszanš opowieć do innych znanych mu tragedii głuszy. Wszyscy oni, z wyjštkiem stenografistki, byli przyjaciółmi Kenta serdecznymi przyjaciółmi. Z małym misjonarzem Kent przegawędził niejeden wieczór; z OConnorem odbył niejednš trudnš wyprawę. Oni to przecież schwytali w dorzeczu Mackenzie dwu morderców, Eskimosów, wałęsajšc się w tym celu przez czternacie miesięcy po najdzikszych ostępach lenych. Kent bardzo lubił OConnora jego czerwonš twarz, rude włosy, szlachetne serce, toteż niezmiernie cierpiał nad tym, iż przyjań tę obecnie łamie. Najbardziej jednak wzruszył Kenta inspektor Kedsty. Dowódca dywizji N był człowiekiem niezwykłym. Starzec szećdziesięcioletni, o stalowosiwej czuprynie i oczach prawie bezbarwnych, w których zazwyczaj próżno by szukał wyrazu roztkliwienia czy obawy posiadał icie żelazne nerwy. Grupa policyjna pozostajšca pod jego rozkazami patrolowała przestrzeń liczšcš szećset dwadziecia tysięcy mil kwadratowych w najdzikszej częci Ameryki Północnej. Obszar ten wybiegał przeszło dwa tysišce mil poza siedemdziesišty stopień szerokoci geograficznej, o trzy i pół stopnia przekraczajšc Kršg Polarny, a co do wielkoci czternastokrotnie przewyższał stan Ohio. Otóż Kedsty był tym, który wykonywał powierzone mu zadanie lepiej niż ktokolwiek inny. Teraz wszakże, sporód pięciu obecnych mężczyzn, Kedsty zdradzał największy niepokój. Twarz miał szarš jak popiół. Głos mu się łamał. Palcami nerwowo gniótł poręcze fotela, a żyły nabrzmiewały mu na rękach, jakby miały pęknšć. Kent po raz pierwszy widział, jak się Kedsty poci. Inspektor dwukrotnie otarł chustkš czoło. Nie zasługiwał już na miano, jakie nadali mu Indianie Cree: Minisak, czyli skała. Zbroja, której dotychczas nie przebił żaden pocisk, opadła zeń obecnie. Przestał być surowym, chłodnym sędziš ledczym, postrachem zbrodniarzy. Z trudem tylko panował nad nerwami. Wiesz oczywicie, co to oznacza dla całego oddziału? pytał głosem niskim i twardym. Oznacza to Niełaskę skinšł głowš Kent. Wiem. I będzie to czarnš plamš na nieskalanej tarczy naszej dywizji. Nic jednak nie poradzę. Zabiłem Johna Barkleya. Człowiek, który siedzi w areszcie i ma zginšć na szubienicy, jest niewinny. Rozumiem. Przykro wam będzie przyznać, że sierżant policji w służbie Jego Królewskiej Moci jest zwykłym mordercš. Lecz Włanie że nie zwykłym mordercš przerwał Kedsty. Jake sam to opisał, zbrodnia popełniona była z rozmysłem, okropna, niewytłumaczalna. Nie działałe pod wpływem nagłego zamroczenia umysłu. Męczyłe swš ofiarę. To nie do wiary, doprawdy! A jednak to prawda rzekł Kent. Obserwował szczupłe palce stenografistki notujšcej słowa jego i inspektora. Promień słońca muskał jej schylonš głowę, zapalajšc we włosach czerwone ognie. Wtem dowódca dywizji N pochylił się nad chorym tak blisko, że prawie dotknšł jego twarzy, i szepnšł tak cicho, że nie usłyszał nikt z obecnych. Kłamiesz, Kent. Nie, mówię prawdę odparł Kent. Kedsty cofnšł się, znów ocierajšc kroplisty pot z czoła. Zabiłem Barkleya tak włanie, jak to sobie ułożyłem za wczasu cišgnšł dalej Kent. Chciałem, by konajšc cierpiał. Nie zamierzam natomiast wyjawić, dlaczego go zabiłem. Ale powód był dostateczny Zauważył drżenie przebiegajšce w tej chwili plecy dziewczyny spisujšcej jego zeznania. Odmawiasz wyjawienia motywu zbrodni? Odmawiam stanowczo. Powiem jedno: skrzywdził mnie tak ciężko, że zasłużył na mierć. I składasz to zeznanie wiedzšc, że sam masz umrzeć? Cień umiechu przemknšł po wargach Kenta. Spojrzał na OConnora i przez chwilę widział w oczach kolegi błysk dawnej przyjani. Tak. Doktor Cardigan mnie uprzedził. W przeciwnym razie pozwoliłbym raczej powiesić oskarżonego niewinnie. Ale ta kula przeklęta, zabijajšc mnie, ocala życie tamtemu. Kedsty zwrócił się do stenografistki. Dobre pół godziny odczytywała głono stenogram ledztwa, po czym na ostatniej stronicy Kent położył swój podpis. Wreszcie Kedsty wstał. Skończylimy, panowie rzekł. Obecni zaczęli wychodzić; dziewczyna uciekła pierwsza, zdenerwowana do najwyższego stopnia ponurš scenš, w jakiej musiała uczestniczyć. Inspektor był ostatni. Cardigan zawahał się w progu, jakby chcšc pozostać, lecz inspektor niecierpliwie machnšł nań rękš i sam zamknšł drzwi pokoju. Kent na sekundę jeszcze pochwycił spojrzenie zwierzchnika i aż się z wrażenia wzdrygnšł. Kedsty miał w renicach nie tylko wyraz grozy, lecz ponadto wyraz zabobonnego lęku. Chwila była niezaprzeczenie ponura, mimo to Kent umiechnšł się leciutko. Wiedział, że zgodnie z nakazem prawa, Kedsty poleci teraz sierżantowi OConnor ustawić pod jego drzwiami posterunek zbrojny. Fakt, iż obwiniony lada chwila umrze, nie zmieniał w niczym regulaminu. A Kedsty był służbistš aż do przesady. Poprzez zamknięte drzwi Kent słyszał niewyrane głosy. Jakie kroki oddalały się i cichły. Rozróżnił...
mehikos