Człowiek o cętkowanej twarzy.doc

(668 KB) Pobierz

Zygmunt Zeydler-Zborowski

Człowiek o cętkowanej twarzy

 

Rozdział I

Zmęczenie - ciężkie, odurzające jak działanie narkotyku. Bezwład całego ciała, szum w głowie, nieznośnie piekące powieki. Wiele dni wytężonej pracy, nieprzespane noce, nieustanne napięcie nerwowe.

Wczesny czerwcowy świt pokrył szarością zakurzoną szybę. Za oknem poczęły przesuwać się szachownice pól wypełnionych dojrzewającym zbożem. Potem soczysta zieleń łąk, jakaś rzeka i znowu zboża. Domy, wtopione w krajobraz, czerwieniły się nie otynkowaną cegłą albo szarzały betonowymi ścianami. Z ich drzwi wychodzili ludzie na powitanie nowego dnia.

Przechylił w tył głowę i przymknął oczy, ale był zbyt zmęczony, żeby zasnąć. Koła wystukiwały rytmicznie: An-ka... An-ka... An-ka... Nie mógł się doczekać, kiedy ją znowu zobaczy, kiedy posłyszy jej wesoły, pełen radości życia śmiech. Otworzył oczy, ale szybko je zamknął, wracając do swoich myśli. An-ka... An-ka... Pewnie jeszcze śpi. Oczywiście, że śpi. Przecież jest strasznie wcześnie. Wsunął rękę do kieszeni i dotknął kluczy. Wejdzie cichutko i obudzi ją pocałunkiem. Uśmiechnął się na myśl, jaka będzie zaskoczona. Nie zawiadamiał jej o swoim przyjeździe, bo dokładnie nie wiedział, kiedy skończy robotę. A zresztą, jakie to ma znaczenie! Najważniejsze, że już niedługo będą znowu razem. A Wojtuś? Ogarnęła go nowa fala rozczulenia. Zobaczył płową główkę syna i te oczy, ogromne, niebieskie, zawsze jakby trochę zdziwione. Pewnie jest u babci w Otwocku, łobuzuje z chłopakami. Kawał urwisa. Babcia czasem ma z nim trochę kłopotu. Ale od tego jest przecież babcią, żeby miała kłopot z wnukami. Jutro weźmie wóz i pojadą z Anią do Otwocka. Musi zobaczyć Wojtka. Jakżeby inaczej.

Na Wschodnim wysiadło sporo osób. Podróżni, pośpiesznie opuszczający wagony, zmieszali się z tłumem oczekujących na peronie. Powitalne okrzyki, nawoływania, ogólne zamieszanie. Ktoś szuka bagażowego, ktoś nie może doliczyć się walizek, ktoś inny zgubił ciocię i krzyczy rozpaczliwie: „Ciociu! Ciociu!”. To wszystko jest denerwujące. Pociąg bardzo długo stoi, stanowczo za długo. Wreszcie rusza. Zaraz będzie Centralny.

Zdjął z półki walizkę, włożył płaszcz i wyszedł na korytarz. Koła wagonu zadudniły na moście. W dole Wisła, brunatna po ostatnich deszczach, szeroko rozlana, nie zachęcająca do kąpieli. I zaraz tunel. Stukot kół wydawał się bardziej intensywny. Wreszcie. Centralny!

„Czy będą taksówki?” - myślał niespokojnie idąc w kierunku wyjścia. Żałował, że nie zadzwonił do któregoś ze zmotoryzowanych kolegów. Ale przecież nie mógł wymagać, żeby ktoś zrywał się dla niego o świcie. Był już przygotowany na to, że będzie łapał jakiś wóz „na łebka”.

Niespodziewanie taksówki podjeżdżały jedna za drugą. Czekał tylko dziesięć minut. Kierowca, człowiek starszy, najwyraźniej zmęczony życiem, nie zdradzał ochoty do rozmowy. W milczeniu zajechali na Mokotów.

- Wie pan, gdzie jest Lenartowicza?

- Co mam nie wiedzieć - odburknął niechętny taksówkarz i energicznie obrócił kierownicą.

Nareszcie w domu. Pośpiesznie wysiadł z wozu i zapłacił, dając iście królewski napiwek. Był tak podniecony, że przeskakując po dwa stopnie wbiegł na drugie piętro. Niecierpliwymi rękami otworzył zamki i pchnął drzwi.

W mieszkaniu panowała zupełna cisza. „Jeszcze śpi, kochana moja” - pomyślał, wieszając płaszcz na wieszaku. Ostrożnie, bardzo ostrożnie, na palcach szedł w kierunku pokoju, w którym stał ich małżeński tapczan. Cicho nacisnął klamkę i stanął jak wryty. Pokój był pusty, tapczan nakryty narzutą, na której rysowały się barwną plamą kolorowe poduszki, ani śladu pościeli. Wszystko poukładane porządnie, z pedantyczną dokładnością. Nic nie wskazywało na to, że ktoś spędził tu noc.

Tak był pewien, że zobaczy śpiącą Ankę, iż przez chwilę stał nieruchomo, nie wierząc własnym oczom. Potem zaczął biegać po całym mieszkaniu, zajrzał do łazienki, do kuchni, do pokoju Wojtusia. Nikogo. „Gdzie ona jest? Co się z nią mogło stać?” - myślał zdenerwowany. Raz jeszcze obiegł całe mieszkanie, jakby przypuszczał, że Ania gdzieś się schowała, że przecież musi tutaj być. Odchylił nawet zasłony okienne i zajrzał do szafy. Gdyby gdzieś wyjechała, to zostawiłaby przecież jakąś wiadomość, kartkę...

Usiadł na tapczanie i zapalił papierosa. Powoli zaczął się uspokajać. „Jestem skończonym idiotą - pomyślał, zaciągając się dymem. - Dlaczegóż, u diabła, tak się denerwuję? Przecież mogła zanocować u matki albo u Krystyny. A może pojechała do Otwocka?” Ostatecznie to jeszcze nie żadna tragedia, że nie zastał jej w domu, tak jak to sobie wyobrażał siedząc w pociągu.

Przysunął krzesło do stolika, na którym stał telefon, podniósł słuchawkę i nakręcił numer. Po chwili posłyszał sennie schrypnięty głos teściowej.

- To ty, Stachu? Bój się Boga. O której godzinie ty do mnie dzwonisz? Nie mogłam zasnąć do trzeciej, a ty już o świcie... - Głębokie ziewnięcie towarzyszyło tym słowom.

- Bardzo przepraszam, ale przed chwilą wróciłem z terenu i nie zastałem Ani w domu. Myślałem, że może zanocowała u mamy.

- Nie, nie zanocowała. - Znowu ziewnięcie. - A jak ciebie nie ma w domu całymi tygodniami, to się później nie dziw... Jak się ma młodą i ładną żonę, to trzeba jej pilnować, a nie tak... Cóż ty sobie wyobrażasz?

Odkładał słuchawkę ze złością. „Stara kretynka. Jej tylko jedno w głowie”. Pomyślał chwilę i znowu nakręcił numer. Tym razem posłyszał młody, wesoły głos:

- Halo?

- Nie obudziłem cię, Krysiu?

- Ale skądże! Jestem już po porannej gimnastyce. Zaraz idę pod prysznic.

- Nie gniewaj się, że tak wcześnie dzwonię, ale właśnie wróciłem z terenu i nie zastałem Anki w domu. Myślałem, że może zanocowała u ciebie.

- Nie, Ania nie nocowała u mnie. Wprawdzie chciałam ją wczoraj ściągnąć na takiego małego brydżyka, ale jakoś nie udało mi się jej złapać. Może pojechała do Otwocka.

- Może. Przepraszam cię.

Zadzwonił jeszcze do ciotki, do przyjaciół, do bliższej i dalszej rodziny. Zawsze z tym samym rezultatem, a właściwie bez rezultatu. Ania u nikogo nie nocowała i nikt jej w ostatnich dniach nie widział. „Na pewno pojechała do Otwocka, do Wojtusia - pocieszał się. - Przecież nic złego nie mogło się stać”. Postanowił ogolić się, zajrzeć na chwilę do komendy i pojechać do Otwocka.

Pospiesznie zrzucił zmięte, zakurzone ubranie, poszedł do łazienki, zaczął namydlać twarz. W tej chwili zadźwięczał dzwonek, który wydał mu się dziwnie głośny.  „Anka” - pomyślał, biegnąc do telefonu.

To nie była ona. Charakterystyczny nosowy głos Górniaka zabrzmiał bezosobowo, oficjalnie. Żadnych powitań, żadnych przyjacielskich żarcików.

- Dobrze, że przyjechałeś, Stachu. Czy mógłbyś zaraz wpaść do komendy.

- Co się stało? Czy coś z Anną? Coś z moją żoną?

- Zaistniały pewne komplikacje. Przyjeżdżaj.

- Miała wypadek? Jest może w szpitalu?

- Nie. Nie było żadnego wypadku. Twoja żona jest zupełnie zdrowa. Przyjeżdżaj jak najprędzej i zaraz zamelduj się u szefa. Trzymaj się.

Nie myślał już o goleniu. Pospiesznie wytarł namydloną twarz ręcznikiem i z powrotem włożył rzucone na krzesło ubranie. Miał zamęt w głowie. Bardzo się bał.

.

Spod krzaczastych brwi patrzyły uważnie szare oczy. Pułkownik Makowski należał do tych ludzie których trudno jest wyprowadzić z równowagi. Nie poddawał się emocjom. Zawsze, w najtrudniejszych nawet sytuacjach, potrafił zachować zimną krew. Tym razem jednak widać było, że z trudem się opanowuje.

Kornicki usiadł. Miał ochotę zapalić, ale nie sięgnął do kieszeni po papierosy.

- Co się stało? Co z Anną?

Chwila kłopotliwego milczenia. Makowski obracał w palcach nie zapalonego papierosa, jakby nie mogąc się zdobyć na rozpoczęcie tej rozmowy.

- Słuchaj, Stachu... W życiu każdego człowieka bywają takie momenty, że trzeba mocno wziąć się w garść. Cokolwiek usłyszysz, musisz zachować całkowity spokój. Liczę na ciebie.

- Ale co się stało? Mówże wreszcie! - wybuchnął Kornicki.

- A więc tak... - pułkownik odchrząknął i przełknął ślinę. - Od pewnego czasu mieliśmy pod obserwacją taką mocno podejrzaną willę w Konstancinie. Ruleta, poker, narkotyki, prostytutki, pokoje gościnne dla wiadomych celów, słowem lepszy burdel. Dzisiejszej nocy urządziliśmy nalot na ten lokal. Sporo osób zostało zatrzymanych, a między innymi i twoja żona.

Kornicki zerwał się.

- Anna?! To niemożliwe!!!

- Siadaj. - Makowski uspokoił go ruchem ręki. - Niestety to fakt. Parszywa historia. Sam nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Trzeba tę sytuację spokojnie przeanalizować, dokładnie zbadać.

Kornicki przeciągnął dłonią po czole.

- Niemożliwe... Niemożliwe... Jak to się stało? Anna... Zatrzymaliście ją?

- Widzisz... - Makowski poruszył się niespokojnie. - Musieliśmy ją zatrzymać. W jej torebce znaleziono złotego Schaffhausena, złotą bransoletę i portfel z obcą walutą. Wszystko to zostało skradzione jakiemuś Szwedowi. Przesłuchiwałem go osobiście.

Kornicki robił wrażenie człowieka, który dużo wypił.

- To znaczy... To znaczy, że ten Szwed i Anna...

- Był pijany - wyjaśnił pułkownik. - Nie pamiętał dokładnie, jak wyglądała dziewczyna. Zarządziłem konfrontację, ale nie mógł z całą pewnością stwierdzić, że tą była Anna. Wypił dużo, a w lokalu panował półmrok... Rozumiesz więc, że w tej sytuacji...

Kornicki odzyskał panowanie nad sobą. Powziął decyzję.

- Muszę natychmiast zobaczyć się z Anną - powiedział stanowczo.

Makowski pokręcił głową. - To nie takie proste...

- Jak to? Chyba mam prawo zobaczyć się z żoną? Porozmawiać, wyjaśnić...

- Oczywiście - zgodził się pułkownik - ale widzisz... Ona nie chce z tobą rozmawiać.

- To mnie nie obchodzi! - Kornicki uderzył pięścią w blat biurka. - Chce czy nie chce... Musi. Musi ze mną rozmawiać, musi wyjaśnić. Przecież ja nie mogę tej sprawy tak zostawić.

- Uspokój się, Stachu. Całą sprawę przeanalizujemy na zimno, zbadamy, ale widzisz... na razie lepiej będzie, jeśli nie zobaczysz się z żoną. W pierwszym odruchu ja sam zaproponowałem, żeby z tobą porozmawiała. Dostała gwałtownego ataku histerii. Nie chce z nikim rozmawiać, nikogo widzieć. Wezwałem lekarza. Powiedział stanowczo, żeby jej niczym nie denerwować, żeby ją zostawić w całkowitym spokoju. Rozumiesz więc, że w tej sytuacji... Dla dobra twojej żony nie powinieneś z nią teraz rozmawiać. Musimy odczekać.

Kornicki oburącz chwycił się za głowę.

- Co to wszystko znaczy? Co się dzieje? Anna... Zawsze taka opanowana, taka spokojna. Atak histerii... Nie mogę w to uwierzyć.

- To był typowy atak histerii - powiedział wolno pułkownik, wyraźnie akcentując każde słowo. - Możesz mi wierzyć. Nie mam żadnego powodu, żeby wprowadzać cię w błąd.

- Co robić...? Co robić...?

- Posłuchaj mnie, Stachu. - Makowski serdecznym ruchem poklepał przyjaciela po ramieniu. - Znamy się przecież nie od dziś, znam twoją żonę i cała ta historia wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobna. Im dłużej o tym wszystkim myślę, tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że mamy do czynienia z jakąś prowokacją, jakąś ukartowaną intrygą.

- Ale kto i dlaczego?

- Nie wymagaj ode mnie zbyt wiele. Na to pytanie nie potrafię ci jeszcze odpowiedzieć. Śledztwo już zostało wdrożone.

- W tej sytuacji muszę złożyć rezygnację - powiedział Kornicki.

Pułkownik potrząsnął głową.

- Nie śpieszmy się z tym. Na razie zostaniesz zawieszony w czynnościach służbowych. Wspólnie przemyślimy to wszystko. Zobaczymy, jak się potoczą wypadki. Jestem przekonany, że to jakaś paskudna afera. A ty się trzymaj, nie upadaj na duchu i bądź dobrej myśli. Wiesz, że masz tutaj przyjaciół. Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli akta rozpoczętych przez ciebie spraw przekażesz Wrończakowi. Wiem, że pozostajesz z nim w przyjacielskich stosunkach. Będzie ci przyjemniej to wszystko z nim załatwić. Już rozmawiałem na ten temat z Wrończakiem.

.

Porucznik Wrończak był doświadczonym oficerem, a wyglądał tak, jakby dopiero opuścił mury szkolne. Szczupły, zwinny, wysportowany, pełen wrodzonej życzliwości do świata i ludzi, bardzo szybko aklimatyzował się w każdym środowisku. Jego po chłopięcemu zaróżowiona, pogodnie uśmiechnięta twarz błyskawicznie zdobywała mu sympatię otoczenia. Ukończył Wydział Prawny na Uniwersytecie Warszawskim i początkowo chciał poświęcić się adwokaturze, ale później zdecydował się na pracę w milicji. Interesowały go zagadnienia związane kryminalistyką i kryminologią. Pasjonował się penetracją środowisk przestępczych. Dzięki wrodzonej inteligencji, szybkiemu refleksowi i znajomości psychologii miał na tym polu znaczne osiągnięcia. Szybko zdobył zaufanie przełożonych, coraz częściej powierzano mu samodzielne zadania i mówiono, że zapewne niedługo awansuje na kapitana. Z Kornickim zaprzyjaźnił się - bardzo prędko. Obaj obdarzeni byli dużym poczuciem humoru i obaj mieli w sobie prawdziwą radość życia.

W obecnej jednak sytuacji owo poczucie humoru nie na wiele się zdało. W ponurych nastrojach siedzieli po dwóch stronach urzędowego biurka i Wrończak przejmował zaczęte sprawy.

- Tutaj masz jeszcze tę szmuglerską aferę - powiedział Kornicki i dodał, zapalając papierosa: - To chyba byłoby już wszystko. Jeśli potrzebowałbyś jakichś wyjaśnień to, oczywiście, chętnie ci służę.

Wrończak pokiwał głową i wskazał teczkę leżącą z boku:

- A to?

Kornicki machnął ręką.

- To zaraz odeślę do archiwum. Nieaktualne.

- Co to za sprawa?

- Takie tam przywidzenia. Nie zawracaj sobie głowy.

- Przywidzenia?

- Nie ma o czym gadać. - Kornicki skrzywił się niechętnie. - Słyszałeś może o tym samobójstwie na Świętokrzyskiej?

- Coś sobie przypominam. Zdaje się, że jakaś młoda dziewczyna otruła się gazem.

- Tak.

- I chciałeś się tym zająć?

- Chciałem... Nieważne.

Wrończak spojrzał z zainteresowaniem.

- Miałeś jakieś wątpliwości?

- Mówię ci, że to teraz nieważne. Być może, że działałem pod wpływem czysto emocjonalnych impulsów Wiesz, jak to bywa. Czasem się człowiekowi coś zdaje.: Nie ma o czym mówić.

- Znałeś tę dziewczynę? - nie ustępował Wrończak.

- Tak. Znaliśmy się od dziecka. To właśnie dlatego nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Samobójstwo było absolutnym zaprzeczeniem jej charakteru, jej postawy życiowej. To nie był ten typ...

Wrończak zamyślił się.

- Hm... No cóż... To bardzo skomplikowane zagadnienia. Właściwie nie istnieje taki zupełnie czysty typ człowieka, bez żadnych domieszek. Wszyscy jesteśmy jednym wielkim melanżem psychicznym. Każdy z nas jest zlepkiem najrozmaitszych cech, które się uwydatniają albo nie, w zależności od środowiska, okoliczności, bodźców zewnętrznych. Niesłychanie trudno wyrobić sobie trafną opinię o człowieku. Znasz kogoś nawet kilkadziesiąt lat, jesteś przekonany, że to jest taki a taki facet i nagle, w jakimś momencie, okazuje się, że to zupełnie ktoś inny, że jego reakcje nie mają nic wspólnego z wizerunkiem, który sobie przez te wszystkie lata stworzyłeś.

Kornicki uważnie spojrzał na przyjaciela.

- Wygłosiłeś bardzo pouczający referat. Czy chcesz mnie przekonać, że Olga jednak popełniła samobójstwo?

Wrończak energicznie potrząsnął głową.

- Nie mam zamiaru o niczym cię przekonywać. Chciałbym tylko ci uświadomić, że jeśli ktoś nie jest typem samobójcy, to jeszcze żaden dowód, iż nie popełnił samobójstwa.

- Masz rację, tyle że moje wątpliwości nie tylko na tym się opierają.

- W takim razie może opowiedziałbyś mi coś więcej o tej historii.

- Właściwie nie ma wiele do opowiadania. Znalazłem się zupełnie przypadkowo w pogotowiu milicyjnym w momencie, kiedy dozorca domu dzwonił, że jedna z lokatorek otruła się gazem. Posłyszałem nazwisko i natychmiast tam pojechałem.

- I od razu miałeś jakieś wątpliwości?

- Tak. Od razu. Tydzień przedtem rozmawiałem z Olgą. Była w doskonałym nastroju, miała różne plany, mówiła mi o projektowanym małżeństwie. Wydało mi się czymś zupełnie nieprawdopodobnym, żeby w kilka dni po tej rozmowie odebrała sobie życie. Poza tym zastanowił mnie ten list.

Na twarzy Wrończaka odmalowało się żywsze zainteresowanie.

- Zostawiła list?

- Tak. Napisała, że ma wszystkiego dosyć, że nie widzi w życiu żadnego sensu, żeby nikogo nie winić i takie różne rzeczy...

- List został napisany ręcznie czy na maszynie? - spytał Wrończak.

- List został napisany jej ręką. Ekspertyza wykazała to ponad wszelką wątpliwość.

- Nie rozumiem w takim razie, co cię zastanowiło w tym liście?

- Był pisany przez kalkę.

- Przez kalkę? - zdumiał się Wrończak.

- Tak. Chcesz zobaczyć? - Kornicki rozwiązał teczkę i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin