U złotego źródła - Wybór baśni polskich - Wanda Dochaczewska.doc

(1066 KB) Pobierz

© Copyright by I. W. „Nasza Księgarnia", Warszawa 1968

MIEJSKA t-J    .                     JCZNA

- - —¦ i m

! ¦¦¦¦'¦   inp..L>

ftJ.OS       "        «

 

Wanda Dohaczewska

\j\ft fobie chłop ubogi, któremu nicgią nie wiodło,

pomimo że        yg

i yr'ACOwitfzeLo na wiele mil bp nie znalazł. Gruntu ó chłop miał niewiele, a i z tego jfcjze w^'ki jeno jrayek

N   lewo-

gęfj

ia^ki lotne ^dzw n^wet wrzof jięWieplenił.Tote^ nędzarz był ^ onróo chłopajakicK mało i nazywali go .rąjietdsd Charfakie

D7\K

ucnn

Wyszedł raz Charłak jesienią swoje pólko pod oziminę zaorać. Orze. Konik ch dy, wynędzniały, ledwo się wlecze, pług wyszczerbiony na kamieniach zgrzy Charłakowi pot spływa po czole, choć to dzionek zimny, trochę dżdżysty, mżaw taka w powietrzu wisi, jak to bywa na jesieni.

Umęczył się Charłak, rad by już odpocząć, ale nie odpoczywa. Postanowił soi do południa pracować bez wytchnienia, a w samo południe wypocząć i suche chleba okrajec zjeść, co go za pazuchą chował.

Dobre postanowienie, kiedy siły po temu. Ubogi Charłak miał sił niewu i głód doskwierał mu bardzo. Na miedzy, pod krzakiem głogu, przytulnie mu zdało i zacisznie. Przystanął, chleb wyjął, obejrzał i medytuje:

,,Zjeść go zaraz czy nie zjeść? Dobry chlebek, choć czerstwy, bo z czyst< żyta. Skórka aż pachnie... Ha! Słonku jeszcze do południa daleko... Zjem teraz nie dociągnę do wieczora. Ech, zaczekam, a chleb tu na miedzy położę, żeby m: nie kusiło".

Wziął szmatkę lnianą, kromkę pięknie zawinął, żeby ją mgła wilgotna nie pr: jęła, i ciężko westchnąwszy, znowu konia popędził.

Orał i orał, nie oglądając się ani na prawo, ani na lewo, ani na piaski, ani bagno.

A za tym bagnem, co do jego gruntu należało, ciągnęła się wielka trzęsawa, b< denna, kożuchem błotnych traw zarosła. Mieszkały w niej różne Licha.

Więc żyło tam Licho Zielone, co przejeżdżających niedaleko gościńcem lu rade po moczarach wodziło, żabimi łapami za koła chwytano, że w błocie lgn^ olbrzymią zieloną żabą koniom do pyska skakało, że konie przerażone szarp się, uprząż targały, wozy łamały, a ludzie zdyszani, zmęczeni, udręczeni do samt świtu dobrej ścieżki odnaleźć nie mogli.

I żyło tam Sine Licho, co wąskimi strumieniami z moczarów do rzek i jez spływało, zrywało rybakom buczę* i jazy, dziurawiło kosze na ryby, plątało si i niewody.

I było jeszcze Licho Rdzawe, co zgniłą gorączkę w bagiennych mszarach hoc wało i na ludzi puszczało, co tam mieszkali w bliskości.

Ale najgorsze ze wszystkich było Czarne Licho. Najdokuczliwsze, najprzemy niejsze, najbardziej natrętne. Ono jedno wyłaziło z trzęsawy, po uprawnych pole skakało, pod okna chat podchodziło, a wciąż wypatrywało, komu by coś spsoc komu krzywdę wyrządzić, troski przyczynić. A tak zuchwale sobie poczynało, nie lękało się włóczyć nawet o południu, co ze wszystkich stwór jednym Połi nicom tylko uchodzi.

* Objaśnienia trudniejszych wyrazów znajdują się na końcu książki.

6

Otóż właśnie tego południa wylazło Czarne Licho z bagniska, na skraj moczaru się wychyliło i za kretowiskiem przycupnęło, w gęstwie głogowego krzaka. Ślepiami pełga i patrzy dokoła.

Zobaczyło, jak chłop Charłak przystanął na miedzy, jak swój kawałek chleba obejrzał, jak nad nim pomedytował, a potem w czystą szmatkę lnianą zawinąwszy, na miedzy położył, a sam dalej orać począł.

Gdy tylko Charłak się odwrócił, złośliwa stwora zza krzaka wyskoczyła, okrajec nędzarza porwała i w kępę wikliny zapadła. Czeka, co będzie. Jak też Charłak kląć zacznie, gdy swoją krzywdę zobaczy?

Tymczasem słońce zza chmur siwych wyjrzało, cały świat rozjaśniło, a po mokrej ziemi rozpełzły się krótkie cienie drzew i krzewów.

Charłak na słońce popatrzył, ręką oczy zasłaniając, westchnął z ulgą, konia do mizernej trawki miedzowej podprowadził, a sam na miejsce szedł, gdzie był chleb zostawił.

Podchodzi... patrzy... chleba ani śladu, tylko szmatka rozwinięta leży.

Zafrasował się bardzo, w głowę się podrapał i sam do siebie głośno powiada :

—  Któż to się na mój nędzny posiłek złakomił? Mnie biednego o głodzie do wieczora zostawił? Chyba jeszcze większy nędzarz niż ja szedł tędy. Niechże mu pójdzie na zdrowie.

Zdumiało się Czarne Licho. Co za cudak taki? Już chciało nawet chleb znienacka podrzucić, bo skoro poszkodowany nie złorzeczy, nie przeklina, to i uciechy z psoty nie ma żadnej. Ale naprawić krzywdę wyrządzoną — rzecz to niegodna Licha. Zarżało złym śmiechem, zatupało koźlimi kopytami, potrząsnęło koźlimi rogami i w głąb trzęsawy smyrgnęło.

Tu na samym środku, w miejscu niezgłębionym, gdzie noga ludzka nigdy nie stanęła, nad brzegiem sennego jeziorka, sitowiem i rzęsą zarośniętego, na kępie łozy siedział Topielec, najstarszy i najważniejszy ze wszystkich stwór, co tę pustość przeklętą zamieszkiwały.

Siedział wygodnie rozparty na tronie uplecionym z łoziny, w płaszczu dostatnim, z trzcinowych kit utkanym, w wieńcu z sitowia na łysej głowie, ciemnozielony na gębie, ogromny, brzuchaty, i drzemał w jesiennym słońcu.

Czekał, aż Licha, w różne strony rozesłane, powrócą i opowiedzą mu, co i gdzie zdziałały.

Gdy Czarne Licho przed nim stanęło, Topielec otworzył jedno oko, wybałuszył je po żabiemu i pyta:

—  No? Co tam?

Więc Czarne Licho skrzeczy:

I

—  Chleb porwałem niedołędze jednemu, żeby go pozłościć, żeby klął i złorzeczył, co nam, Lichom, jak wiadomo, wielką radość sprawia.

Topielec zaciekawił się.

—  No i co? Kogo przeklinał?

—  Et, nikogo! To jakiś dziwny człowiek. Życzył zdrowia temu, co chleb zjadł. Topielec pokręcił żabią głową, wielką jak dynia.

—  Zdrowia życzył, powiadasz? Bo pewnie chleba ma w bród. Co mu tam jeden okrajec!

—  Ale gdzie tam! Charłak to nędzny, biedę klepie wraz z całą rodziną. Już on teraz do samego wieczora nic do gęby nie włoży.

Gdy to zielonożabi Topielec usłyszał, brwi groźnie nastroszył i jak nie wrzaśnie:

—  A ty łajdaku zatracony! Nie wiesz o tym, że Biesy i Licha także swój honor mają? Ostatni kęs chleba nędzarzowi porywasz? Pewnie, że to łatwiej niż sięgać do szkatuły bogacza! Wstydź się! Ludziom zostaw proceder taki! Biegnij co tchu i odnieś chleb tam, skąd wziąłeś.

Zafrasowało się Czarne Licho.

—  Jakże odniosę? Już mi się cały rozkruszył i ptaki zdziobały. Pomyślał chwilę Topielec z palcem na nosie i powiada:

—  Nie możesz odnieść, to odsłużysz. Idź mi zaraz do tego chłopa i zgódź się do niego za parobka. Masz mu służyć wiernie przez trzy lata, a gdy skończysz służbę — możesz do nas powracać.

Ano dobrze. Topielec był wszelkim Biesom i Lichom za przełożonego, więc go słuchać musiały. Czarne Licho śmignęło tedy z powrotem, o ziemię się uderzyło, odmieniło się w urodziwego parobka i do Charłaka podchodzi.

A właśnie Charłak zjeżdżał już z pola, bo i słońce za dalekim lasem na spoczynek się układało.

Idzie Charłak zmęczony, koń jego też ledwie nogi stawia, pług za koniem się wlecze, na grudach ziemi podskakuje, szczerbi się o kamienie... a Charłak nie ma już siły, by go podtrzymać. Aż mu w oczach czarno z głodu i zmęczenia.

Wtem podchodzi chłopak nieznajomy. Oko zielone jak woda leśnego jeziora, brew czarna, włosy jak pióra krucze, czarny wąsik sypie się nad wargą malinową, płeć smagła, uroda — krew z mlekiem. Spodobał się Charłakowi, choć mu z tych zielonych oczu niedobrze patrzało. Ale Charłak tego nie zauważył.

Ów chłopak nieznajomy chwycił mocno pług za czepigi, do góry poderwał i mówi:

—  Pomogę wam, gospodarzu.

8

Zaraz też na konia świsnął, a koń, jakby różdżką czarodziejską dotknięty, wyprostował się, parsknął raźno, głowę zadarł, nogi wyprężył i poszedł ku chacie niby młody źrebiec. Zadziwił się Charłak.

—  Cóżeś za jeden, że mi z pomocą przychodzisz?

—  Wasz parobek, jeśli tego zechcecie. Zdumiał się Charłak jeszcze bardziej.

—  A cóż tobie, chłopcze, do głowy przychodzi godzić się ze mną? Biedaczyna jestem, nie stać mnie na parobka. Zaledwie sam się przeżywię z żoną i dziatkami, a tu jeszcze zapłata...

Więc znów nieznajomy:

—  Nie trzeba żadnej zapłaty. Już tak mi się ubrdało, gospodarzu, koniecznie wam służyć. Nie wyganiajcie mnie, a z pewnością zadowoleni będziecie.

I tak natrętnie prosił, że aż niemal groźnie. Zląkł się Charłak po trosze. Któż to wie, co za jeden ów przybysz ze świata, z nieznajomej strony? Zbój może jaki, co przed sprawiedliwością ludzką uciekając, bezpiecznego schronu szuka? Ode-gnany, może mścić się będzie? Z takim lepiej żyć w zgodzie.

Tak sobie Charłak przemyślał, a głośno mówi:

—  Niechże tam! Zostawaj, kiedy wola! Przebędziesz tydzień, spodoba ci się, to i na stałe się ugodzimy.

I zadomowiło się Czarne Licho u Charłaka.

Zaczął nowy parobek służbę od tego, że koniem się zaopiekował. Czyścił go, karmił, poił, a Charłak ani wiedział, skąd tamten paszę znosił.

Nie upłynęło tygodnia, a koń był nie do poznania. Krągły jak kluska, sierść na nim lśniąca, grzywa rozczesana, w podrygach chodzi jak dziewucha na weselu. W pracy nie ustaje, w zaprzęgu rwie się, że go utrzymać trudno, aż się sąsiedzi dziwują.

Skąd to Charłak takiego konia wziął? Kupić — nie kupił, bo przecie złamanego grosza nie posiada. Wymienić — też nie wymienił, bo to by się bez oszukaństwa nie obeszło, a Charłak — chłop uczciwy. A zresztą i maść końska ta sama, i ta sama blizna na grzbiecie. Dziwy, dziwy albo i zgoła czary!

A parobek zabrał się z kolei do krowy.

Jak ją zaczął po przydróżkach pasać, ziół jej ulubionych wyszukiwać, tak z wymionami jak cebry powracała do domu. Nie brakło już mleka Charłakowym dzieciom. Pobielały na liczkach, potłuściały, poweselały jak wróble, gdy je słońce wiosenne oświeci.

Myśli Charłak:

„Dobrze się ten parobek sprawia. Chleba wiele nie zje, a sporo przyczynił dobrego. Niechże zostanie na stałe".

Ucieszył się parobek z postanowienia takiego, bo jakżeby przed Topielcem stanął, rozkazu nie spełniwszy? U Biesów subordynacja sroga. Powiada parobek do Charłaka:

—  Cóż, gospodarzu? Czas uchodzi. Ostatnia pora zaorać pole pod ozimą pszenicę.

A Charłak:

—  Jużem zaorał i żyto wsiałem. Na ziemniaki do sadzenia wiosną też coś miejsca zostawić trzeba. Nie mam wolnego zagonu.

—  A onże spłacheć ku trzęsawie, to nie wasze ?

—  Niby moje, ale co z tego? Moczaru orał nie będę.

—  Pozwólcie mnie spróbować. Ja to uprawię.

—  I koń nie zdoła.

—  W moim ręku zdoła. A o ziarno na siew już ja się postaram.

Zgodził się Charłak. Niech ten cudaczny parobek robi, jak chce. Jeśli sam si<

0  ziarno postara, straty nie będzie.

Zaorał parobek tęgi szmat moczaru, potem nocą poleciał z worem, wszystkin chomikom w okolicy spiżarnie obrabował i do myszy polnych zajrzał, że wrzask si uczynił i jazgot, i lament na pięć mil wokoło. Przydźwigał wór pszenicy jak złoto Zasiał.

Sąsiedzi, patrząc na to, za boki się brali ze śmiechu.

—  To ci wariat! Święte ziarno w błoto ciska! Równie dobrze mógłby wsią żabiego skrzeku albo i lepiej nie, bo żaby rozpleniłyby mu się na pewno.

Parobek nie zważał na drwiny sąsiadów, nie zważał na nieme zafrasowani Charłaka i robił swoje.

Nadciągnęła zima. Ścisnęły ziemię tęgie mrozy, potem wiosna przyszła ciep)

1  sucha na podziw, a po niej lato tak upalne i znojne, jakiego najstarsi ludzie ni pamiętali.

Słońce żywym ogniem paliło z nieba, kanie na darmo dżdżu wołały, kurz z;

snuł pola, zżółkła na łąkach trawa, pochyliły się żałośnie zeschłe, skurczon kłosy.

Tylko na Charłakowym błocie wyrosła bujna pszenica. Jak mur stała, dorodr kłosy prężyła ku słońcu. Gdy przyszło ją kosić, wysypała plon stokrotny.

Miał teraz Charłak dość ziarna na mąkę, dość na siew, a resztę sprzedawał p< maleńku, a choć niesprawiedliwej ceny nie brał, coś niecoś grosza uciułał.

Teraz już z większym poważaniem patrzył na swojego parobka. A ten — nr Krząta się koło swojej roboty i pogwizduje.

Gdy nadszedł czas siewów, powiada parobek do Charłaka:

—  W tym roku obsiejemy piaski!

10

—  Bój się Boga, chłopcze! Te piaski! A toż tam jak świat światem nic nigdy nie wyrosło.

—  Nie lękajcie się, gospodarzu! U mnie wyrośnie.

Nie sprzeczał się Charłak, bo już się przekonał, że jego parobek ma tęgi łeb na karku, ale sąsiedzi kpili na potęgę, gdy Charłak z parobkiem wyjechali we dwa pługi na to wywieisko.

Zaorali. Zasiali. Dobrze.

Tego lata deszcz padał nieustannie. Błękitnego nieba nie dojrzał ani skrawka, słonecznego promienia nie uświadczył. Szare strugi pluskały bez przerwy o kałuże, bębniły w dachy domów, ściekały po płotach i pędziły rozmytym gościńcem, po którym wóz by nie przejechał. Charłakowe bagno wraz z całą wielką trzęsawą zmieniło się w jezioro, zboże na polu wygniło, tylko na piaskach obrodziło pięknie. Znowu zebrał Charłak sto ziaren za jedno.

Dziwowali się sąsiedzi.

—  Skądże twój parobek wie, jaka latoś będzie pogoda? Ano wiedział. I to, i dużo różnych rzeczy.

Na trzeci rok zakrzątnął się parobek i pewnej burzliwej nocy poprzenosił błoto z moczaru na piaski, a piasek na moczar. Niezły pas gruntu użyźnił, niezły pas gruntu osuszył, całą ojcowiznę Charłakową zdatną pod uprawę uczynił.

Pewnie, że taka robota nie na człowieczą była miarę i kiedy Charłak, rano wstawszy, jej skutki zobaczył, już o nic swego parobka nie pytał, nic mu nie nakazywał, tylko obchodził go ostrożnie z daleka, spluwając od uroku i żegnając się nabożnie.

A parobek swoje robił. Uprawił wszystkie morgi Charłakowe, pszenicy nasiał, jęczmienia, żyta, ziemniaków nasadził. Starczyło miejsca na groch i na kapustę...

Urodzaj przyszedł wspaniały. Jak rzadko.

Miał Charłak pełny spichlerz i stodołę i już nie był właściwie Charłakiem, choć jeszcze go tak ludzie z przyzwyczajenia nazywali. Ubrany chodził dostatnio, syty, nic nie brakowało ani jemu, ani żonie i dzieciom jego.

Tymczasem skończyły się trzy lata służby Czarnego Licha.

Nastała noc księżycowa, pierwsza noc po pełni wrześniowej, kiedy księżyc już ubywać zaczął.

Wisiał wysoko na niebie i ziemię całą zalewał potokami błękitnego światła, tak jasnego, że szpilkę by znalazł na drodze, a tak zwodnego, że prawdziwych kształtów by nie rozeznał, choćby najbardziej były znajome.

Wyszedł parobek Charłakowy za próg chaty, o ziemię się uderzył, prawdziwą swoją postać na się wziął i ku rodzinnej trzęsawie śmignął.

A tam, między krzakami iwy i wikliny, między błotnym zielem rozrosłym jak krzaki, nad brzegiem czarnego jeziorka zarosłego sitowiem i rzęsą, tańczyły wszela-

11

 

kie stwory: Wiły, Boginki, Nocnice, Leśne Dziady i Biesy przeróżne. Plątały się we mgle księżycowej w długie korowody, zwijały się w koła, kręciły się, wirowały, wyskakiwały w górę, a błędne ogniki płonęły im nad głowami jak ogniste wianki. Topielec wylazł z wody, usiadł na krzywym pniu starej wierzby-czarownicy, z gałązki wierzbowej piszczałeczkę sobie ukręcił i przygrywał do tańca, żabimi palcami po dziurkach piszczałki przebierając, w srebrną tarczę księżyca zapatrzony. Stanęło Czarne Licho przed Topielcem, pokłon mu należny oddało.

—  Jestem — powiada. — Skończona moja służba. Topielec niespiesznie wzrok od księżyca odwrócił.

—  Jesteś? No, dobrze. Możesz zostać z nami. Idźże i tańcz, póki srebrny miesiączek nie zblednie, póki świt nieba na wschodzie nie rozpali.

Ale Czarne Licho w głowę się drapie, z kopyta na kopyto przestępuje wielce frasobliwie. Pyta Topielec.

—  Czego chcesz jeszcze?

—  Panie nasz władny! Dałem temu człowiekowi dobrobyt. Skradziony kawałek chleba po tysiąckroć mu zwróciłem. Ma to tak zostać?

—  Czegóż chciałbyś więcej ?

—  Figla mu spłatać na pożegnanie! Takiego małego, niewinnego figielka, w jakich Biesy się lubują!

—  Byłeś nie zepsuł własnej pracy.

—  Nie zepsuję.

Klasnął Topielec w zielone dłonie.

—  Pójdźcie tu, wszystkie Biesy!

Od razu przerwały taniec. Zbiegły się do pnia krzywej wierzby Boginki i Wiły, Nocnice i Strzygi, wyciągają szyje, pochylają głowy... Powiada im Topielec:

—  Tak i tak.

Dopieroż cały tłum pocznie rżeć, piszczeć.

—  Pozwól mu! Pozwól! Pozwól! Klasnął się Topielec po zielonym udzie.

—  Dobra nasza! Zła Psota psocić musi, inaczej by sobą nie była. Spłatajże swemu gospodarzowi  na pożegnanie  figla, ale sprytnego,  żebyśmy  się ciebie wstydzić nie potrzebowali.

A Czarnemu Lichu oczy pełgają niby dwie jarzące świece.

—  Nie bójcie się! Już ja jemu coś dobrego obmyślę!

Pozostał Odmieniec do świtu ze swoimi. Tańczył, aż się zasapał, przyśpiewywał, aż zachrypł. Dopiero kiedy obłoki na wschodzie różowieć zaczęły, uderzył w ziemię

12

s

kie stwory: Wiły, Boginki, Nocnice, Leśne Dziady i Biesy przeróżne. Plątały się we mgle księżycowej w długie korowody, zwijały się w koła, kręciły się, wirowały, wyskakiwały w górę, a błędne ogniki płonęły im nad głowami jak ogniste wianki. Topielec wylazł z wody, usiadł na krzywym pniu starej wierzby-czarownicy, z gałązki wierzbowej piszczałeczkę sobie ukręcił i przygrywał do tańca, żabimi palcami po dziurkach piszczałki przebierając, w srebrną tarczę księżyca zapatrzony. Stanęło Czarne Licho przed Topielcem, pokłon mu należny oddało.

—  Jestem — powiada. — Skończona moja służba. Topielec niespiesznie wzrok od księżyca odwrócił.

—  Jesteś? No, dobrze. Możesz zostać z nami. Idźże i tańcz, póki srebrny miesiączek nie zblednie, póki świt nieba na wschodzie nie rozpali.

Ale Czarne Licho w głowę się drapie, z kopyta na kopyto przestępuje wielce frasobliwie. Pyta Topielec.

—  Czego chcesz jeszcze?

—  Panie nasz władny! Dałem temu człowiekowi dobrobyt. Skradziony kawałek chleba po tysiąckroć mu zwróciłem. Ma to tak zostać?

—  Czegóż chciałbyś więcej ?

—  Figla mu spłatać na pożegnanie! Takiego małego, niewinnego figielka, w jakich Biesy się lubują!

—  Byłeś nie zepsuł własnej pracy.

—  Nie zepsuję.

Klasnął Topielec w zielone dłonie.

—  Pójdźcie tu, wszystkie Biesy!

Od razu przerwały taniec. Zbiegły się do pnia krzywej wierzby Boginki i Wiły, Nocnice i Strzygi, wyciągają szyje, pochylają głowy... Powiada im Topielec:

—  Tak i tak.

Dopieroż cały tłum pocznie rżeć, piszczeć.

—  Pozwól mu! Pozwól! Pozwól! Klasnął się Topielec po zielonym udzie.

—  Dobra nasza! Zła Psota psocić musi, inaczej by sobą nie była. Spłatajże swemu gospodarzowi  na pożegnanie  figla, ale  sprytnego,  żebyśmy  się ciebie wstydzić nie potrzebowali.

A Czarnemu Lichu oczy pełgają niby dwie jarzące świece.

—  Nie bójcie się! Już ja jemu coś dobrego obmyślę!

Pozostał Odmieniec do świtu ze swoimi. Tańczył, aż się zasapał, przyśpiewywał, aż zachrypł. Dopiero kiedy obłoki na wschodzie różowieć zaczęły, uderzył w ziemię

12

koźlim kopytem, w powietrze się uniósł i prosto do Charłakowej zagrody poleciał.

A Charłak spał spokojnie i nic o niczym nie wiedział.

Nazajutrz z rana mówi parobek do Charłaka:

—  Gospodarzu! Służyłem wam wiernie i nic za swoją pracę nie brałem. Ale na pożegnanie prosiłbym o zapłatę, bo już teraz w świat powędruję.

Choć ten parobek bogactwo mu przyniósł, wolał go Charłak nie zatrzymywać. Rad był w głębi duszy, że tamten pójdzie sobie. Ale wynagrodzić go pragnął tym bardziej. Powiada tedy:

—  Słuszna sprawa. Przysporzyłeś mi dobra, chętnie ci z niego udzielę. Ile chcesz?

—  Niedużo — niemało. Korzec żyta. Zdumiał się Charłak.

—  Cóż ci przyjdzie z ziarna? We świat ze sobą korca żyta na plecach nie poniesiesz.

Zaśmiał się parobek.

—  Ależ nie! Tu mi nasypcie, w tej izbie, koło komina. Kocioł też co największy pozwólcie. Będę warzył.

—  Z tego żyta? I cóż to będzie?

—  Zobaczycie.

Zabrał się parobek do roboty. Żyto zalał wodą źródlaną z takiego źródła, co nigdy nie słyszało piania koguta, potem w kotle warzył i prażył, cedził, dolewał, przelewał, a nikomu przez ramię zajrzeć nie pozwolił. W tajemnicy sprawę chował.

Po niejakim czasie Charłaka zaprosił i na stole przed nim flaszkę płynu dziwnego postawił. Przezroczyste to było jak woda, a ostro pachnące.

Pyta Charłak:

—  Cóż to takiego?

A parobek białe zęby szczerzy w uśmiechu.

—  Napój taki.

—  Toż nie kwas chlebny ni miód, ani piwo.

—  Pewnie, że nie! Coś o wiele lepszego. Z przyglądania się nie posmakujemy. Skosztujcie.

Przyniósł parobek dwa kieliszki i ów płyn przezroczysty leje. Wziął Charłak kroplę na język.

—  Gorzkie. Pali.

—  Łyknijcie więcej. Łyknął Charłak. Splunął.

13

—  Tfu! Paskudztwo! Zmartwił się parobek.

—  A ja myślałem, że coś dobrego warzę! Czyżby się nie udało? Zróbcie łaskę,

gospodarzu, łyknijcie jeszcze. Może wyda się lepsze. Łyknął Charłak drugi kieliszek.

—  Wypijmy jeszcze.

Łyknął Charłak po raz trzeci i dziwnie mu się zrobiło. W uszach zaszumiało, w skroniach załopotało. Wyciągnął rękę przed siebie.

—  Oj, chłopcze! Co się dzieje?

—  A bo co?

—  Chata się kręci! W kółko wiruje!

—  Nie kręci się! Stoi, jak stała.

—  Ależ kręci się, mówię tobie! Podeprzyj ściany, bo jeszcze runą i nas przywalą!

—  Nie kręci się. To tylko tak się wydaje. Mnie też się wydaje.

—  Cóż takiego?

—  Że jestem w mojej rodzinnej trzęsawie i wodzę ciebie po niej razem z koniem

i wozem! Hu, ha!

Oprzytomniał trochę Charłak ze strachu, bo zrozumiał, z kim ma do czynienia.

A ów Odmieniec chichocze i powiada:

—  Żeby nas zwidy nie męczyły, wypijmy jeszcze po jednym. Wypił Charłak i zwalił się pod stół.

A Czarne Licho popatrzyło na niego, zaśmiało się urągliwie, swój przeklęty napój z kotła we flaszki porozlewało, flaszki na stole rządkiem ustawiło, a samo przez okno śmignęło i tyle go widzieli.

Charłak zasię spał pod stołem do wieczora, gdy zbudził się — obrzydliwie mu było w żołądku i ciężko na sercu.

Taki był dar pożegnalny Czarnego Licha.

Wanda Dobaczewfka

dwa /aó dreptała

y    chatka maieńte na^krąju wsi stoją ca, w ziemię

U k^ochtrlona^ra dachu

mł^torta uboga wdowa.

ola i oóródek chwastem zarosty. eS maleńkim tuż^y »m.  dssiafo WŁ'totc-eza

Wdowa słaba, chorowita, jakoś sobie poradzić nie mogłaś Dopiero kiedy Marysia podrosła i do roboty się wzięła — odmieniło się wszystko na dobre.

Uwijała się po zagrodzie od świtu do nocy, a czego dotknęła — rosło jej pod ręką. Ogródek z chwastów opełła, grządki warzyw nasiała, nasadziła, nawet z pomocą dobrych ludzi pszenicy i ziemniakom dała rady.

—  Już też się nie bój, mateńko moja! Na jesień będziemy miały w bród wszystkiego.

Ale nie dzieje się tak na świecie, jak człowiek sobie postanowi.

Przyszła jesień i rozchorowała się matka na dobre. Leży bezsilna, ani ręką, ani nogą ruszyć nie poradzi. Trzeba ratować.

Ale jak, kiedy nie ma w chacie ani grosika?

Poszła Marysia do sąsiadki.

A ta sąsiadka także wdowa była, ale bogata. Gospodarstwo miała niemałe, inwentarza dostatek i sporo grosza w malowanej skrzyni. Przecie za darmo nic nikomu nie pomogła.

Popatrzyła surowo na Marysię.

—  Dawaniu jałmużny nie sprzyjam i ty chybabyś się żebrać wstydziła. Pomogę chętnie, czemu nie, ale mi w zastaw dasz wasze dwa zagonki pola i chatkę z ogródkiem.   Wyzdrowieje  matka —  to  sobie  wykupisz,   bo   robotna  jesteś,  jakich mało.

Zgodziła się Marysia. Cóż począć miała? Za pieniądze od sąsiadki pożyczone sprowadziła uczonego lekarza, lekarstwa wykupiła, dobrych, posilnych rzeczy do jedzenia, ciepłej odzieży...

Cóż, kiedy nic to nie pomogło i matka Marysina umarła.

Została Marysia sierotą na białym świecie, samotna z krówką łaciatą.

Powiada sąsiadka do Marysi:

—  Twój dom teraz mój, a nie twój, i takoż zagonki pola. Wpuszczę tu obcych ludzi, by gospodarowali i czynsz płacili, a ty chodź do mnie na służbę. Pomocnicy potrzebuję, żeby moje córeczki rączek sobie nie urobiły.

A miała ta gospodyni córek dwie. Ładne nawet były, ale okrutnie leniwe, a kłótliwe i wrzaskliwe jak sroki. Gospodyni za nimi świata nie widziała, ale chłopcy we wsi odwracali się od nich niechętnie. Któż by tam takie za żony brał?

Obie gospodarskie dziewuchy znielubiły od razu Marysię, że od nich ładniejsza, wdzięczniejsza. Matkę na sierotkę podjudzały i co mogły, to z najcięższej roboty na nią waliły, aż sierota wieczorem bez ducha na swój barłóg padała. A gospodyni i jej córkom wciąż było źle, wciąż mało.

Pobladła biedna Marysia, wychudła, ochotę do śpiewu straciła, przyodziewek na nic stargała, a że jej gospodyni nowego nie sprawiła, pozostawała tak dziewczy-

16

nina obdarta, choć czysta, zsiniała z zimna i drżąca. Tej zimy nikt w niej nie poznawał dawnej, ślicznej i wesołej Marysi.

Jedyną pociechą była krówka Łaciata. Gospodyni i krówkę wprawdzie za swoją własność uważała, na równi ze swoimi krowami doiła, ale przynajmniej dostępu do niej Marysi nie broniła. O każdej porze mogła sierotka swoją krówkę widywać.

Więc kiedy zdjęła Marysię tak wielka tęsknota, że już nie mogła wytrzymać, biegła do obórki, obejmowała Łaciatą za szyję i wypłakiwała wszystkie łzy gorące, co jej się w ciągu złych dni nazbierały. A Łaciata, mycząc z cicha, ciepłym, szorstkim jęzorem lizała Marysię po czole, po zapłakanych oczach... I dobrze im było razem.

Mało wiele czasu upłynęło, a nadeszła wiosna. Zaszemrały w parowach strumienie, zaszczebiotały jaskółki pod strzechą, zakwitły w sadzie jabłonie. Wyszła gospodyni na próg, ręką od słońca oczy przesłoniła, rozejrzała się po zieleniejących polach i Marysię do siebie zawołała:

—  Trawa się już na łąkach puściła. Wygnaj, Marysiu, krowy na pastewną łąkę, tę suchą, co pod lasem. A żeby ci się przy pasionce nie nudziło — masz tu kądziel. Żebyś mi do wieczora tę tu wełnę sprzędła, nic nie zostawiła, bo jak nie zrobisz, w świat wygonię w jedne) koszuli, a krowa Łaciata u mnie zostanie.

Patrzy Marysia na kłąb wełny... Gdzie! Ani w trzy dni temu nie poradzi! A tu jeszcze na krowy zważać trzeba. Nie na jej siły robota taka... Ale nie śmiała nic powiedzieć na sprzeciw. Bała się gospodyni, jej złych oczu i gniewnego głosu... A i świata szerokiego się bała. Dokąd pójdzie? Gdzie się obróci, gdy ją wygonią?

Zabrała wełnę i pognała krowy. Zaszła z nimi na łąkę podleśną, na skraju, pod pierwszymi drzewami usiadła, głowę wychudłymi rączynami objęła i płacze cichuteńko. Nic innego, tylko nazajutrz od rana zbierać się przyjdzie, by iść, gdzie oczy poniosą, w daleki świat, na nieznaną dolę. A prząść nawet nie próbuje. I tak nie podoła.

Aż tu o samym południu jakiś szum lasem przeleciał, jakieś cienie niby obłoków prześliznęły się po łące, słońce zaraz potem jaskrawiej błysnęło, żywszymi barwami zagrały kwiaty łąkowe, zatrzepotały się nad nimi motyle. Coś zaszeleściło dziwnie w wysokiej trawie, coś wyjrzało ciekawie zza krzaków, a krówka Łaciata przemówiła ludzkim głosem:

—  Nie płacz, Marysiu. Daj wełnę, ja ci dopomogę.

Zlękła się Marysia, aż się zatrzęsła cała, ale krówka tak poczciwie na nią patrzy, że uspokoiła się zaraz. Kłąb wełny w obie ręce bierze i do Łaciatej podchodzi posłusznie .

A krówka głowę pochyliła.

—  Daj mi tę wełnę na rogi.

2 — „U złotego źródła"

17

nina obdarta, choć czysta, zsiniała z zimna i drżąca. Tej zimy nikt w niej nie poznawał dawnej, ślicznej i wesołej Marysi.

Jedyną pociechą była krówka Łaciata. Gospodyni i krówkę wprawdzie za swoją własność uważała, na równi ze swoimi krowami doiła, ale przynajmniej dostępu do niej Marysi nie broniła. O każdej porze mogła sierotka swoją krówkę widywać.

Więc kiedy zdjęła Marysię tak wielka tęsknota, że już nie mogła wytrzymać, biegła do obórki, obejmowała Łaciatą za szyję i wypłakiwała wszystkie łzy gorące, co jej się w ciągu złych dni nazbierały. A Łaciata, mycząc z cicha, ciepłym, szorstkim jęzorem lizała Marysię po czole, po zapłakanych oczach... I dobrze im było razem.

Mało wiele czasu upłynęło, a nadeszła wiosna. Zaszemrały w parowach strumienie, zaszczebiotały jaskółki pod strzechą, zakwitły w sadzie jabłonie. Wyszła gospodyni na próg, ręką od słońca oczy przesłoniła, rozejrzała się po zieleniejących polach i Marysię do siebie zawołała:

—  Trawa się już na łąkach puściła. Wygnaj, Marysiu, krowy na pastewną łąkę, tę suchą, co pod lasem. A żeby ci się przy pasionce nie nudziło — masz tu kądziel. Żebyś mi do wieczora tę tu wełnę sprzędła, nic nie zostawiła, bo jak nie zrobisz, w świat wygonię w jednej koszuli, a krowa Łaciata u mnie zostanie.

Patrzy Marysia na kłąb wełny... Gdzie! Ani w trzy dni temu nie poradzi! A tu jeszcze na krowy zważać trzeba. Nie na jej siły robota taka... Ale nie śmiała nic powiedzieć na sprzeciw. Bała się gospodyni, jej złych oczu i gniewnego głosu... A i świata szerokiego się bała. Dokąd pójdzie? Gdzie się obróci, gdy ją wygonią?

Zabrała wełnę i pognała krowy. Zaszła z nimi na łąkę podleśną, na skraju, pod pierwszymi drzewami usiadła, głowę wychudłymi rączy nami objęła i płacze cichuteńko. Nic innego, tylko nazajutrz od rana zbierać się przyjdzie, by iść, gdzie oczy poniosą, w daleki świat, na nieznaną dolę. A prząść nawet nie próbuje. I tak nie podoła.

Aż tu o samym południu jakiś szum lasem przeleciał, jakieś cienie niby obłoków prześliznęły się po łące, słońce zaraz potem jaskrawiej błysnęło,-żywszymi barwami zagrały kwiaty łąkowe, zatrzepotały się nad nimi motyle. Coś zaszeleściło dziwnie w wysokiej trawie, coś wyjrzało ciekawie zza krzaków, a krówka Łaciata przemówiła ludzkim głosem:

—  Nie płacz, Marysiu. Daj wełnę, ja ci dopomogę.

Zlękła się Marysia, aż się zatrzęsła cała, ale krówka tak poczciwie na nią patrzy, że uspokoiła się zaraz. Kłąb wełny w obie ręce bierze i do Łaciatej podchodzi posłusznie.

A krówka głowę pochyliła.

—  Daj mi tę wełnę na rogi.

2 — „U złotego źródła"

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin