Karol May
Święty dnia ostatniego
Cykl: Szatan i Judasz tom 1
Gdyby mnie kto zapytał, jakie miasto ma ziemi jest najbardziej ponure i gdzie spędza się czas najnudniej, odparłbym bez namysłu: to Guayma w Sonorze, w północno–zachodnim stanie republiki meksykańskiej. Jest to co prawda przeświadczenie wręcz osobiste i kto inny mógłby się o nie spierać; ja jednak nie mogę go zmienić, gdyż — przepraszam za wyrażenie, lecz jest ono bardzo odpowiednie — przepróżniaczyłem w tej (przeklętej dziurze dwa najbardziej jałowe tygodnie mojego życia.
Chciałem dostać się do Arizony, aby zaobserwować tamtejsze oryginalne życie. Nadarzyła mi się jednak sposobność poznania okolicy, której inaczej byłbym zapewne nigdy nie zwiedził; mianowicie wydawca pewnej gazety w San Francisco zaproponował mi, ażebym pisał dla niego komunikaty z placu boju powstania znanego meksykańskiego generała Jargasa, które właśnie w tym czasie wybuchło. Z radością przyjąłem propozycję.
Jargas nie miał szczęścia; powstanie upadło a wodza stracono. Odesławszy ostatnie sprawozdanie powróciłem przez góry Sierra Verde, ażeby dostać się do Guaymy. Miałem nadzieję znaleźć tam okręt, zdążający do jakiejś miejscowości nad Zatoką Kalifornijską, położonej bardziej na północ, gdyż celem mojej podróży była rzeka Rio Gila, gdzie według umowy miałem się spotkać z moim przyjacielem, wodzem Apaczów Winnetou.
Powrót mój nie odbywał się niestety tak szybko, jak sobie tego życzyłem. Jeszcze w samotnych górach Sierry potknął się mój koń tak nieszczęśliwie, że złamał przednią nogę, musiałem igo zastrzelić i ruszyć piechotą w dalszą drogę. Całymi dniami nie widziałem ludzkiej twarzy, nie mogłem więc marzyć o kupnie konia Mb muła. Musiałem, się przy tym pilnie wystrzegać spotkania z Indianami Bravos*[1], gdyż mógłbym to drogo opłacić. Wędrówka była długa i wyczerpująca, toteż odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie zeszedłem w trachitową dolinę, w której leży smutna miejscowość Guayma.
Miasto, którego widoku z taką tęsknotą oczekiwałem, nie przedstawiało mi się bynajmniej zachwycająca. Miało wtedy zaledwie dwa tysiące mieszkańców i składało się z domów bez okien, zbudowanych z pustych wewnątrz cegieł. Otoczone naokoło wysokimi, nagimi skałami leżała w nieznośnym żarze słonecznym podobne do zbielałego szkieletu i zdawało się być zupełnie wymarłe, gdyż zarówno na ulicach, jak w całej okolicy nie zauważyłem w pierwszej chwili żywej duszy.
Muszę jednak przyznać, że jeżeli Guayrna wywarła na mnie niezbyt miłe wrażenie, to tym mniej moja osoba mogła wprawić w zachwyt mieszkańców tej mieściny.
Odzienie, za które zapłaciłem 80 dolarów przed odjazdem ze San Francisco, podarło się już na strzępy; obuwie zbliżało się do kresu swojej egzystencji. Prawy but już dawno zapomniał o obcasie, przy lewym zachowała się jeszcze połowa tej ozdoby.
A wreszcie kapelusz. W szczęśliwszych czasach zwany sombrero, to znaczy cienisty, zrezygnował teraz w zupełności ze Swego zaszczytnego tytułu. Jego szeroka kresa znikała coraz bardziej (chociaż do dziś dnia nie rozumiem z jakiego powodu) a to, co tkwiło jeszcze na mojej głowie jako wierna pozostałość kapelusza, miało ‘kształt mniej więcej tureckiego fezu i nadawałoby się wyśmienicie do cedzenia atramentu. Jedynie pas skórzany, mój długoletni towarzysz, dowiódł i tym razem swej wytrzymałości.
Idąc powoli wzdłuż ulicy i rozglądając się w obie strony, czy nie ujrzę jakiejś żywej istoty, zauważyłem niski budynek, nad którego wejściem widniał duży napis zawieszony na dwóch drągach wystających z dachu. Litery były niegdyś białe, malowane na ciemnym tle, tak jednak wyblakły i spłowiały od deszczu i kurzu, że zdołałem tylko przeczytać zachęcające słowa: MAISON de…
Stałem chwilę, usiłując rozszyfrować ostatnie słowo na szyldzie, gdy posłyszałem czyjeś kroki. Obróciwszy się pozdrowiłem uprzejmie jakiegoś człowieka i poprosiłem, aby mi wskazał najporządniejszą gospodę w mieście. Przechodzień wskazał mi budynek, przed którym stałem.
— Niech pan dłużej nie szuka, senior! To najwykwintniejszy hotel, w mieście. Niech pana nie zraża, że obecnie brak na szyldzie słowa „Madrid”, jeśli się pan poleci gospodarzowi i oczywiście jeśli ma pan czym płacić, senior, będzie pan miał wszystkiego pod dodatkiem. Gospodarz nazywa się don Geronimo. Moim słowom może pan zaufać, gdyż jako escribano*[2] znam w Guaymie wszystkich obywateli.
Ufając tej znakomitości guaymskiej przestąpiłem próg gospody.
Hotel posiadał jedną jedyną izbę. Oprócz drzwi od ulicy zauważyłem naprzeciw drugie, prowadzące na podwórze. Okien lub jakichkolwiek innych otworów w ścianach nie było. Obok tylnych drzwi stało kamienne palenisko, czarne od sadzy; miejsce to było dowcipnie wybrane, gdyż pozwalało dymowi uchodzić wprost przez bramę bez specjalnego komina. Podłogę stanowiła twardo ubita glina; wkopane w nią pale tworzyły nogi stołów i ławek; krzeseł nie było. Po lewej stronie wisiały wzdłuż muru hamaki jako łóżka dla gości, z których jednak mogli korzystać wszyscy według upodobania. Przy drugiej ścianie stał po prawej ręce bufet, prawdopodobnie zbity z kilku starych skrzyń. Obok niego wisiało znowu kilka hamaków, buen retiro*[3] rodziny właściciela hotelu: żony, córki i syna. W jednym z nich odkryłem przedmiot podobny do pierścienia barwy szarego lnianego płótna, który w pierwszej chwili omalże nie wziąłem za pas ratunkowy, jakiego się używa na okrętach morskich. Przyjrzawszy się jednak bliżej doszedłem do przekonania, że domniemany pas może zamienić się w razie potrzeby w coś szlachetniejszego; z tego więc powodu zdecydowałem się dać mu lekkiego szturchańca. W odpowiedzi na to pierścień poruszył się i rozwinął. Ukazały się ręce, nogi, nawet głowa i wreszcie pas ratunkowy wyprostował się całkowicie, zeskoczył z hamaka i stanął przede mną jako mały, chudy człowieczek odziany w szare, lniane ubranie, które przylegało jak udane do jego postaci. Przypatrzywszy mi się i zdziwionym wzrokiem, zapytał tonem, w którym miał być gniew, lecz brzmiał jedynie wyrzut.
— Czego pan chce, senior? Dlaczego przeszkadza mi pan w wypoczynku południowym? I w ogóle dlaczego pan nie śpi? Przecież w tym śmiertelnym upale każdy rozumny człowiek kładzie się na spoczynek!
— Szukam gospodarza! — odpowiedziałem..
— Ja jestem gospodarzem. Moje nazwisko brzmi don Geronimo!
— Przybyłem właśnie w tej chwili do Guaymy i chciałbym wyruszyć w dalszą drogę okrętem. Czy mogę tymczasem zamieszkać u pana?
— Zobaczymy później. Teraz jednak niech pan śpi, tam, w jednym z hamaków.
Wskazał na przeciwległą ścianę pokoju.
— Zmęczony jestem, to prawda — odpowiedziałem — ale i głód roi dokucza.
— Później, później! Tymczasem niech pan śpi — nalegał natarczywie.
— I w gardle mi wyschło!
— Dobrze, dobrze, postaram się o wszystko, niczego panu nie za—1 braknie, tylko niech pan teraz śpi, niech pan śpi wreszcie!
Z początku mówił zupełnie cicho, ostatnie słowa jednak zabrzmifiłyj donośnie. Sąsiednie hamaki zaczęły się chwiać, wobec czego don Gero« nimo szepnął do mnie ostrzegająco:
— Ani słowa, senior, gdyż inaczej zbudzi się donna Elwira! Spij pan, śpij pan!
Z tymi słowy wskoczył do swojego hamaka i zwinął się znowu w pierścień. Co miałem począć!? Zostawiłem w spokoju śpiący pas ratunkowy razem z jego rodziną i wyszedłszy przez tylne drzwi, znalazłem się na dość obszernym podwórzu. W jednym kącie tego dziedzińca był sporządzony daszek z łodyg kukurydzy, wsparty na słupach, pod którym przechowywano przybory gospodarskie. Obok leżała spora wiązka słomy, a przy niej duży pies uwiązany na łańcuchu. Słoma była zapewne lepszym legowiskiem niż hamaki. Tak myśląc, zbliżyłem się do wiązki nieco zaniepokojony, że pies narobi hałasu i obudzi donnę Elwirę, jednakże obawa okazała się płonna — poczciwe psisko spało także! Otworzyło wprawdzie oczy, lecz aby zamknąć je natychmiast, i nie zwracało wcale na mnie uwagi, gdy sobie przygotowałem posłanie ze słomy i wyciągnąłem się na nim. Zasnąłem, mając obydwie strzelby na ramieniu. Znużony spałem tak twardo, że obudziłem się dopiero, gdy mnie ktoś silnie potrząsnął Ta ramię. Mijało już południe; nade mną stał mój mały gospodarz mówiąc:
— Niech pan wstanie, senior! Teraz mamy czas powziąć decyzję.
— Jaką decyzję? — zapytałem, podnosząc się.
— Czy panu będzie wolno u mnie zostać czy nie.
— Dlaczego potrzeba do tego dopiero decyzji?
Pytałem, chociaż bardzo łatwo mogłem się domyśleć, co miał na myśli. Przyjrzałem mu się dokładniej, niż to mogłem uczynić w południe. Był rzeczywiście nadzwyczaj mały i przerażająco chudy. Włosy nosił krótko przystrzyżone, prawie do skóry. Jego ostre rysy miały wyraz przebiegły i przy tym ogromnie dobroduszny.
— Donna Elwira życzy sobie, abym przyjmował tylko caballerów — odpowiedział — a senior przyzna chyba, że nie czyni podobnego wrażenia.
— Rzeczywiście? — zapytałem z uśmiechem, spoglądając nań z góry. Czy sądzi pan, że tylko ten jest caballerem, kto ma nowe ubranie na sobie?
— Nie, czasem nawet porządnemu człowiekowi zdarzy się zaniedbać swoją powierzchowność, ale donna Elwira okazuje wrażliwość na tym punkcie i czuje do pana odrazę.
— Spała przecież, kiedy przyszedłem.
— Spała rzeczywiście; ona śpi w ogóle bardzo chętnie, jeśli nie ma nic innego do roboty; ale potem wyszła na podwórze, ażeby się panu przypatrzeć i gdy zobaczyła pańskie ubranie, pańskie buty, pański kapelusz, powiedziała sobie natychmiast… Senior, czy to konieczne, abym się wyrażał dosadnie?
— Nie. Ja pana i tak rozumiem, don Geronimo, i ponieważ nie podobam się donnie, poszukani sobie innej gospody.
Zwróciłem się ku wyjściu, wtedy jednak gospodarz zatrzymał mnie i powiedział:
— Stój pan! Zaczekaj, senior, jeszcze chwilę! W domu jest tak samotnie, gdy nie ma żadnego gościa, a wreszcie pan mi nie wygląda na rozbójnika. Chciałbym wstawić się za panem u donny Elwiry, do tego jednak trzeba udowodnić, że będziesz mi pożyteczny. Czy gra senior w domino?
— Gram — odpowiedziałem zdziwiony pytaniem.
— Dobrze! Wejdź, senior, do środka. Zrobimy próbę!
Donna Elwira leżała w swoim hamaku. Seniorita Felisa siedziała za bufetom przy szklance rumu. Chłopców nie było w izbie, zabawiali się z rówieśnikami na ulicy, obrzucając się zgniłymi pomarańczami. Don Geronimo przyniósł domino i zaprosił mnie, abym usiadł z nim przy jednym ze stołów. Gdy się rozległ chrzęst kostek, donna Elwira poruszyła się, a jej małżonek rzekł do mnie:
— Niech pan weźmie sześć sztuk, najwyższy dublet zaczyna — gospodyni podniosła głowę. Seniorita Felisa zbliżyła się ze szklanką w ręce i przysiadła do nas, żeby móc lepiej obserwować grę. Teraz pojąłem, kogo miałem przed sobą. Ci ludzie spali, gdy nie grali w domino, a budzili się, aby grać. A jednak Geronimo był zaledwie znośnym graczem. Wygrałem pierwszą partię, drugą i trzecią. Przy pierwszej ucieszył się gospodarz, przy drugiej zdziwił, na koniec przy trzeciej zawołał zachwycony:
— Pan jest mistrzem, senior. Pan musi u nas zostać, żebym się mógł uczyć u pana. Żaden człowiek nie zdołał mnie jeszcze pobić trzy razy!
Była to przesada; podczas gry nie zadawałem sobie żadnego trudu, natomiast on grał tak niedołężnie, że nie trzeba było żadnego obliczenia, aby go pobić. Teraz wstał i podszedłszy do swojej żony, rozmawiał z nią cicho przez chwilę. Następnie udał się poza bufet, wydobył stamtąd jakąś książkę oraz olbrzymi kałamarz i postawił jedno i drugie przede mną na stole.
Otworzyłem podaną mi książkę. Zawierała same nazwiska, liczby i daty. Między kartkami leżało prastare gęsie pióro, którego koniec pokryty grubą, twardą powłoką zaschniętego atramentu był prawie dokładnie tak samo rozdziawiony jak nosy moich butów.
— Tym piórem mam pisać? — zapytałem ubawiony.
— Oczywiście! Nie mam innego do dyspozycji, a senior zapewne także nie nosi piór ze sobą?!
— Ależ tym ożogiem niepodobna dwóch liter napisać!
— Jak to?! Powiadam panu, że odkąd ten hotel posiadam, to jest, już prawie od dziesięciu lat, wszyscy moi goście posługiwali się tym piórem i tym atramentem.
Atrament był oczywiście od dawna wyschnięty.
— Jak oni zabierali się do tego?
— Z pomocą wody, jak to pan może łatwo się domyśleć, jeśli sztuka pisania jest mu znana, choćby tylko powierzchownie. Gdy się wymoczy pióro w gorącej odzie, staje się ono tak miękkie jak nowe. Jeżeli się naleje gorącej wody do kałamarza, otrzymuje się zupełnie nowy, doskonały atrament. Tutaj pisze się bardzo wiele, gdyż mój dom jest często odwiedzany, a każdy gość musi się zapisać. Z tych powodów nie mogę pozwolić sobie na rozrzutność, muszę oszczędzać pióro i atrament. Ponieważ jednak pan, jak mi się zdaje, nie zna sztuki pisarskiej, więc ja pana wyręczę.
— Będę wdzięczny, senior, proszę o to bardzo. Usunie mi pan wielki ciężar z duszy!
— Bardzo dobrze! Nie każdy potrafi władać piórem! Natychmiast zagrzeję wodę.
Podszedł do bufetu, nalał spirytusu czy rumu do lampki, zapalił i wziąwszy blaszany garnek z wodą trzymał go cierpliwie nad płomieniem. Dziesięć lat zmuszał gości posługiwać się tym piórem i tym atramentem, spalając za każdym razem za grosz spirytusu, wszystko dla swojej rozumnej oszczędności. Skoro się woda zagotowała, co trwało przynajmniej kwadrans, zanurzył w niej pióro na chwilę, wylał zawartość naczynia do kałamarza, zamieszał silnie piórem i odezwał się zadowolony.
— Tak, teraz mogę przystąpić do dzieła.
Położył książkę przed sobą, ustawił dogodnie kałamarz, chrząknął energicznie, sięgnął po pióro, zakaszlał, zmarszczył głęboko czoło, ułożył książkę inaczej, kałamarz przesunął, zakaszlał znowu, usiadł wygodniej niż poprzednio, słowem, zabierał się do owych kilkunastu słów tak, jakby miał spisywać kronikę świata.
W czasie gdy gospodarz gotował wodę, przewracałem kartki książki. Pismo na ostatnich stronach było ciemnożółte, ku przodowi coraz bardziej blakło, tak że na koniec nie można było nic przeczytać. Pierwsze karty zdawały się nigdy nie być zapisane.
— Niech pan teraz uważa, senior — odezwał się on Geronimo — mam wpisać dzień i rok pańskiego przybycia do mnie, pańskie nazwisko, stanowisko lub zawód, wreszcie w jakim zamiarze pan tu przybył. Mam nadzieję, że senior poda mi to wszystko ściśle według faktycznego stanu rzeczy.
Udzieliłem mu żądanych wiadomości, a on przeniósł je na papier, malując litery, które pod względem wyrazistości nie pozostawiały nic do życzenia. Malował powoli, bardzo powoli i z wielkim przejęciem, należnym tak ważnej i szlachetnej funkcji. Po upływie pół godziny zakończył nareszcie ostatnią kreskę i odsunąwszy książkę od siebie, zapytał mnie z rozjaśnionym obliczem:
— Skąd senior przybywa?
— Z tamtej strony Sierra Verde!
— Piechotą? Coraz bardziej żal mi pana!
— Wyruszyłem w drogę konno, jak to pan może poznać po tym, że noszę ostrogi, koń jednak upadł i złamał nogę, musiałem go zastrzelić.
— Dlaczego nie wziął pan ze sobą siodła i uprzęży?
— Ponieważ nie chciałem dźwigać ciężaru na takim skwarze i przez tyle dni.
— Ale pan mógł je sprzedać i z otrzymanych pieniędzy żyć przez całe dwa dni. Nie powinien pan raczej dźwigać tych dwóch starych strzelb, które tu widzę. Jest to konstrukcja dziś zupełnie nie używana. Nie warta ani pół dolara. Może mi pan wierzyć, gdyż dobrze znam się na tym!
Wziął do ręki sztucer Henry’ego. Zauważywszy przy zamku walec z nabojami, potrząsnął głową. Potem sięgnął po niedźwiedziówkę, chcąc ją podnieść, zostawił ją jednak na podłodze, gdyż nie uradził jedną ręką.
— Niech pan to wyrzuci — zalecał — nie ma pan z tego żadnego pożytku, a tylko zawadę w podróży. Dokąd senior udaje się z Guaymy?
— Okrętem dalej na północ, poza Hermosillo.
— No, to może senior długo czekać! Rzadko okręty zapuszczają się tak daleko.
— Jeśli tak, to pojadę konno..
— W tym celu musiałby pan kupić sobie konia lub muła; zapewniam seniora jednak, że teraz nawet za drogie pieniądze nie dostanie pan nigdzie zwierzęcia wierzchowego. Gdyby senior miał czas, mógłby skorzystać z kolei żelaznej, która prowadzi do Arispe.
— Kiedy odchodzą pociągi w tym kierunku?
— Pociągi? Zaraz można poznać, że pan tu obcy, senior. Kolej jeszcze nie gotowa. Mówią, że będzie ukończona w ciągu trzech, czterech, może pięciu lat; o tym wszystkim jednak nic panu nie wiadomo. Pan nie powinien podróżować po kraju, którego pan nie zna i który jest tak bardzo oddalony od pańskiej ojczyzny. Przy pańskim ubóstwie jest to rzecz niebezpieczna. Pan podał jako swoją ojczyznę Saksonię. Gdzie leży to miasto?
— To nie miasto, lecz księstwo należące do Niemiec.
— Całkiem słusznie! Nie można mieć w głowie wszystkich kart geograficznych! A zatem wolno panu u mnie zostać, ponieważ jest pan bardzo dobrym graczem i wskutek tego znakomitym towarzyszem, będę miał wzgląd na pana i policzą seniorowi możliwie niską cenę. Za całkowite utrzymanie zapłaci pan jednego peso dziennie. Jest to cena stosunkowo niewielka i spodziewam się, że targ będzie zbyteczny!
— Dziękuję panu i zgadzam się — oświadczyłem, gdyż za cenę jednego peso musiałem uważać „kompletne” utrzymanie ofiarowane jakby za darmo.
Don Geronimo skinął z zadowoleniem, odsunął książkę z nazwiskami gości na bok, sięgnął po domino i powiedział:
— Ponieważ pan jest głodny i spragniony, więc Felisa przygotuje panu posiłek, a tymczasem możemy zagrać kilka partii. Zaczynamy!
Nie pytał wcale, czy mam ochotę do gry czy nie. Zdawał się uważać za rzecz zupełnie naturalną, że jestem takim samym namiętnym graczem jak on.
Zgodziłem się na grę, gdyż nie chciałem mu sprawiać przykrości Miałem zamiar pozwolić mu wygrać, nie mogłem jednak tego dokazać, do takiego stopnia grał nieudolnie. Przy trzeciej partii poczułem od strony ogniska, przy którym krzątała się seniorita, woń przypalonej mąki. W połowie czwartej przerwał gospodarz nagle grę, uderzył się ręką w czoło i zawołał:
— Jak mogłem poprzednio o tym zapomnieć! Senior chce się udać poza Hermosillo, a ja nie pomyślałem wcale o tym, że nadarza się panu wspaniała sposobność. Mianowicie senior Enriquo czeka na okręt, który tu przyjedzie i odpływa potem do Lobos.
— Ta miejscowość byłaby mi rzeczywiście na rękę. Ale co to za człowiek, którego pan nazywa senior Enriquo?
— Mój gość, którego nazwisko zapisane jest w książce tuż przed pańskim. Nie czytał pan?
Otworzyłem książkę i przeczytałem: HARRY MELTON — święty dnia ostatniego. Te słowa były napisane oczywiście po angielsku: Saint of the Latter Day. A zatem mormon! Skąd on się wziął tutaj? Co go sprowadziło z wielkiego miasta nad słonym jeziorem tak daleko na południe, do Guaymy?
— Dlaczego spogląda pan w książkę tak zamyślony? — zapytał gospodarz. — Czy zauważył pan co szczególnego?
— Właściwie nie. Czytał pan te słowa?
— Tak, ale nie zrozumiałem ich. Ten senior jest taki poważny, dumny i pobożny, że nie chciałem zanudzać go pytaniami. Prawdopodobnie wymawiałem źle jego imię, gdyż mnie objaśnił, że Harry znaczy tyle, co hiszpańskie Enriquo. Dlatego tak go nazywam.
— Więc on mieszka u pana?
— Sypia u mnie, wychodzi z rana i wraca dopiero wieczorem,
— Co robi cały dzień?
— Tego nie wiem. Nie mam czasu zajmować się każdym gościem z osobna!
To było słuszne. Ten mały człowiek grał i spał, spał i grał, więc oczywiście nie mógł absolutnie zwracać uwagi na swoich gości. Po krótkiej przerwie mówił dalej:
— Znam tylko jego nazwisko i wiem, że czeka na okręt zdążający do Lobos. Senior Enriquo mówi w ogóle bardzo mało. Jego pobożności jest rzeczywiście godna pochwały. Szkoda tylko, że nie umie grać w domino!
— Skąd pan wie, że jest pobożny?
— Widzę to, gdyż przesuwa ustawicznie w palcach paciorki różańca, nigdy nie wyjdzie ani nie wejdzie, nie ukłoniwszy się przed świętym obrazem, wiszącym na ścianie i nie zaczerpnąwszy święconej wody z kropielnicy przy drzwiach.
Nie odpowiedziałem nic na to, gdyż uważałem za lepsze nie wyjawiać swych myśli. Mormon z różańcem! Wielożeństwo i woda święcona! Księga mormonów i ukłon przed świętym obrazem! Ten człowiek był na pewno obłudnikiem, a jego obłuda musiała mieć jakiś powód.
Nie mogłem zajmować się dalej tymi myślami, gdyż seniorita Felisa przyniosła właśnie filiżankę zawierającą brunatną, gęstą ciecz i życząc mi smacznego, postawiła przede mną na stole. Ponieważ gospodarz przyłączył się do tego życzenia, więc mogłem przypuszczać zupełnie słusznie, że mam spożyć podany mi napój. Przyłożyłem zatem filiżankę do ust i skosztowałem raz, drugi i trzeci, aż na koniec powiedział mi mój język, że mam do czynienia z miksturą złożoną z wody, syropu i palonej mąki.
— Co to jest? — zapytałem.
Na to Felisa załamała ręce ze zdumienia i zawołała:
— ...
gepart01