May Karol - Cykl - Szatan i Judasz 7 - Dolina śmierci.pdf

(2152 KB) Pobierz
Dolina śmierci
K AROL M AY
D OLINA ŚMIERCI
N IECODZIENNY LIST
Samotny mężczyzna jechał konno wzdłuż małego strumienia spływającego z dalekiego
wzgórza. Wzgórze to zdawało się być celem jeźdźca, bowiem w pewnej chwili uniósł głowę i
poszukał go wzrokiem.
Mężczyzna nie był już młody; w każdym razie z pewnością miał na karku pięćdziesiątkę.
Jego twarz zbrązowiała od wiatru, a oczy uważnie patrzyły w dal, ale nie tylko w dal —
usiłowały również przeniknąć zarośla rozciągające się po lewej i prawej stronie jeźdźca. Od
czasu do czasu przechylał głowę na bok i nadsłuchiwał. W takich momentach zwykł był
trzymać swą strzelbę gotówą do strzału, posuwał się wolno do przodu. Jego wychudły koń,
podobnie jak pan był zmęczony. Właśnie mijał kępę krzaków; wydało mu się, że z ich strony
doszedł go jakiś cichy szmer. Zatrzymał konia i zaczął nadsłuchiwać, ale na próżno. Było to
tylko złudzenie. Już miał podążyć dalej, gdy nagle zarośla poruszyły się i wyszedł z nich
mężczyzna, na widok którego koń gwałtownie stanął dęba, tak że jeździec miał sporo
kłopotów, aby uspokoić swego rumaka.
Wygląd nieznajomego był, trzeba przyznać, bardzo dziwny.
Spod smutnie zwisającego ronda przedpotopowego, filcowego kapelusza wyglądał
spomiędzy zmierzwionej brody przerażających rozmiarów nos. Z pozostałych części twarzy
widać było jedynie dwa ruchliwe, pełne sprytu oczka, które patrzyły mądrym spojrzeniem.
Reszta ciała dziwnego mężczyzny tkwiła w starym ubraniu myśliwskim z koźlej skóry, które
zapewne zostało uszyte na o wiele większą osobę i nadawało niskiemu wzrostem
nieznajomemu wygląd dziecka, które postanowiło włożyć na siebie szlafrok dziadka. Z tego
więcej niż dziwnego stroju wyglądały dwie chudziutkie, krzywe nogi ginące niemal w
olbrzymich, indiańskich butach. W ręce nieznajomy trzymał rusznicę, przypominającą
bardziej kij aniżeli broń.
Good day ! — odezwał się z uśmiechem człowieczek.
Good day !
— Przestał się pan już wreszcie dziwić? Otworzył pan swój dziób jak bocian, który chce
połknąć żabę razem z rogami, skórą i włosami!
— Dziękuję za pouczenie. Nie wiedziałem, że żaba ma rogi i włosy. Poza tym nie wygląda
pan na tyle apetycznie, aby chciał pana ugryźć.
Człowieczek przyjrzał się jeźdźcowi uważnym spojrzeniem i potrząsnął głową.
— Gdzie się podział pański wóz?
1
Jeździec drgnął i obrzucił pytającego spojrzeniem, w którym odbijał się kompletny brak
zaufania.
— Skąd panu przyszło do głowy, by pytać mnie o jakiś wóz?
— Ponieważ miał go pan, jeśli się nie mylę.
— Do diabła! Czyżby pan rozmawiał z tymi łotrami?
— Nie.
— To mi się nie podoba! Pytał pan o mój wóz. Zaprzecza pan jednocześnie, że rozmawiał
z tymi łotrami. Żądam uczciwej odpowiedzi, w przeciwnym razie zmuszę pana do niej. Niech
pan nie myśli, że westman zadaje pytania tylko dla żarTow!
Człowieczek roześmiał się rozbawiony. .
— Pan jest westmanem? Pshaw ! Nie musi pan przede mną udawać!
Wie pan, kogo mi pan przypomina teraz?
— Kogo?
— Porządnego, niemieckiego leśniczego, który schwytał złodzieja drzewa i usiłuje mu
przemówić do sumienia.
— Pańskie oczy naprawdę nie są złe, dobry człowieku!
— Może pan spokojnie zostawić tego „dobrego człowieka, jeśli się nie mylę. Pod tym
względem nie znam się na żartach, sir!
— Nie chciałem pana obrazić. Proszę mi wybaczyć! Ale to pańskie porównanie z
niemieckim leśniczym… Niech mi pan powie, co pan wie o Niemczech?
— Zapewne więcej od pana. A może… pański angielski pachnie mocno popiołem
drzewnym. To jest całkiem możliwe, że ssał pan smoczek nad Renem albo Łabą.
— Bo to prawda.
— A więc jednak! Jest pan Niemcem?
Yes .
— Niech pan przestanie z tym swoim głupim yes ! Jeśli jakiś Niemiec chce mówić po
niemiecku, to nie krzyczy przecież bez przerwy yes albo oui ! Ja też jestem stamtąd —
kontynuował człowieczek po niemiecku. — Jesteśmy więc rodakami, że tak powiem! Witam
pana! Oto moja łapa!
Jeździec wahał się jednak i nie od razu uścisnął wyciągniętą rękę.
Jeszcze raz przyjrzał się mężczyźnie w przedpotopowym kapeluszu i olbrzymich
indiańskich butach.
— Nie tak szybko — stwierdził po chwili również po niemiecku. — Najpierw muszę się
upewnić, że nie należy pan do tych łajdaków, którzy mnie okradli.
2
— W swoim życiu poznałem wystarczająco dużo łajdaków, ale dam się raczej pożreć, jeśli
nie potrafię powiedzieć panu, który z nich okradł pana. Kiedy to się stało?
— Przed czterema dniami.
— Gdzie?
— W okolicy, gdzie są tylko same skały, gładkie jak sToł.
— Hm, znam taką okolicę. Ale ona leży nie cztery, tylko niecały jeden dzień jazdy stąd.
— To ona. Posuwaliśmy się bardzo wolno i musieliśmy często zatrzymywać się na popas.
Jest nas czworo, a mamy tylko jednego konia.
— Znaczy się, że na osobę przypada tylko jedno końskie kopyto, jeśli się nie mylę. A pan
jeszcze siedzi na tym biednym koniu i sam omal nie spada z siodła ze zmęczenia. Niech pan
zsiada i da chwilę odpocząć zwierzęciu! Dwóch rodaków spotykających się w Górach
Skalistych może chyba pozwolić sobie na kwadrans pogawędki, prawda?
— Nie wiem, czy mogę panu zaufać.
— Posłuchaj przyjacielu! Komuś innemu dałbym za takie słowa pięścią w zęby!
Przyjeżdża sobie ktoś na takiej sparaliżowanej szkapie i nie wie, czy może zaufać Samowi
Hawkensowi! Oczywiście, tutaj nie wolno nikomu ufać, nawet swemu rodakowi, ale w moim
przypadku może pan spokojnie zrobić wyjątek. Nie pożrę pana, hihihihi!
— Sam Hawkens? Pan jest Samem Hawkensem? Słyszałem wiele o panu! Oto moja ręka!
— No i wszystko w porządku. Niech pan więc zsiada w imię Boże!
— Ale stracę przy tym mnóstwo czasu! Muszę polować. Jeśli nic nie upoluję, to moja
rodzina nie będzie dzisiaj wieczór miała co jeść.
— Jeśli tylko oto idzie, to nie musi się pan martwić. Mam wystarczająco dużo zapasów,
aby podzielić się z panem i pana rodziną.
Jeździec zsiadł w końcu z konia, puścił go wolno i usiadł obok Sama na trawie.
— Kim są te trzy osoby, które znajdują się w pańskim towarzystwie?
— To moja żona, syn i szwagierka. Chcę być wobec pana g uczciwy i opowiem panu
wszystko. Uznał mnie pan za leśnika. Jestem nim rzeczywiście. Nazywam się Rothe.
Posiadłość w której pracowałem dostała się w inne ręce. Doszło do sprzeczki z nowym
właścicielem. Miałem rację i upierałem się przy niej. On zapomniał się w gniewie i sięgnął po
szpicrutę. Tego było dla mnie za dużo; zacząłem się bronić i powaliłem go. Oczywiście
zostałem zwolniony. Nie udało mi się znaleźć nowej pracy. Czekałem, szukałem, wszystko na
próżno. W końcu miałem już dość. Mój syn od dawna chciał wyjechać do Ameryki. Podjąłem
szybką decyzję. Spakowaliśmy się i wyjechaliśmy. Myślałem jednak, że to wszystko będzie o
wiele łatwiejsze. Chcieliśmy przejechać przez cały kontynent do Kalifornii. Kupiliśmy kilka
3
wozów, koni i wołów, załadowaliśmy cały majątek i wyruszyliśmy do Santa Fé. Tam
spotkaliśmy ludzi, którzy też chcieli jechać do Kalifornii. Dołączyli do nas. Przed czterema
dniami dotarliśmy do skalistej wyżyny, o której mówiłem przed chwilą.
Wtedy okazało się, że zgubiłem po drodze cały pakunek koców, pojechałem z powrotem i
po wielu godzinach znalazłem je. Nastał już jednak wieczór. Kiedy wróciłem do naszego
obozu, karawany już tam nie było. Tylko moja żona, syn i szwagierka leżeli związani na
ziemi. Napadnięto na nich tuż po moim wyjeździe i związano. Zaraz potem te łotry wyruszyły
w drogę, zabierając ze sobą moje wozy.
— Oczywiście postanowił pan dogonić tych żartownisiów?
— Tak, ale ich nie znalazłem.
— Musiał pan jednak odkryć jakieś ślady!
— Na skalistej ziemi?
Sam Hawkens uśmiechnął się na swój sposób pod nosem.
— I pan twierdzi, że jest leśnikiem i myśliwym! Tak, tak, jeśli ślady wozów nie są tak
szerokie i głębokie jak Łaba, to rzeczywiście trudno je zobaczyć! To jasne! Czy stracił pan
wszystko?
— Wszystko, z wyjątkiem tego, co mam ze sobą.
— Czy pieniądze także?
— Tak. Były w wozie, którego pilnowały obie kobiety.
— Ile?
— Wymieniliśmy marki w Nowym Jorku. Ja dostałem tysiąc pięćset dolarów, ale moja
szwagierka miała ich aż osiem tysięcy:
— Do stu piorunów!
— Tak, jest zamożna, albo raczej: niestety, była zamożna.
— Mam wielką nadzieję, że znowu będzie. Oczywiście odbierzemy pieniądze tym łotrom!
— Powiedział to pan tak, jakby to było samo przez się zrozumiałe. A my nawet nie wiemy,
gdzie są ci złodzieje?
— Dowiemy się. Wrócimy do miejsca, gdzie się to wszystko wydarzyło. Tam znajdę
ślady, za którymi po prostu pojedziemy.
— Po czterech dniach? — zdziwił się leśnik.
— Dlaczego nie? Gdyby rosła tam trawa, to jej zgniecione źdźbła wyprostowałyby się po
takim czasie i nic byśmy nie zobaczyli. Ponieważ jednak jest tam skała, to możemy jeszcze
mieć nadzieję, że znajdziemy jakieś ślady. Ciężki wóz ciągnięty przez woły zostawi ślady
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin