Verne Juliusz - Wokół Księżyca.rtf

(737 KB) Pobierz
Wokó³ Ksiê¿yca

Juliusz Verne

 

 

 

Wokół Księżyca

 

 


Rozdział I
Klub puszkarzy

 

W czasie wojny secesyjnej, która rozgorzała w Stanach Zjednoczonych, powstał w mieście Baltimore, położonym w centrum Marylandu, nowy, wielce wpływowy klub. Powszechnie wiadomo, jak silnie rozwinął się instynkt militarny w tym narodzie armatorów, kupców i mechaników. Zwykli handlarze wyszli zza swoich kontuarów, aby przeobrazić się naprędce w kapitanów, pułkowników i generałów, nie odbywszy uprzednio praktyki w szkole West Point; niebawem dorównali oni w sztuce wojennej swoim kolegom ze starego kontynentu i podobnie jak tamci odnosili zwycięstwa, szafując pociskami, milionami dolarów i ludźmi.

Przede wszystkim jednak Amerykanie niebywale prześcignęli Europejczyków w nauce zwanej balistyką. Broń ich nie osiągnęła wprawdzie wyższego stopnia doskonałości, lecz posiadając niezwykłe rozmiary miała zasięg nie spotykany dotychczas. Jeśli chodzi o ogień przyziemny, pogłębiony, poszerzany, skośny, podłużny lub obchodzący — Anglicy, Francuzi i Prusacy posiedli już wszystkie arkana tej sztuki; ale ich armaty, haubice i moździerze wyglądały jak kieszonkowe pistolety w porównaniu ze straszliwymi machinami artylerii amerykańskiej.

Nie powinno to dziwić nikogo. Jankesi bowiem, najlepsi mechanicy świata, są urodzonymi inżynierami, podobnie jak Włosi to urodzeni muzycy, a Niemcy — metafizycy. A zatem rzecz naturalna, iż wnieśli i do balistyki swoją śmiałą inwencję. Stąd te olbrzymie działa, co prawda o wiele mniej pożyteczne aniżeli maszyny do szycia, lecz równie zdumiewające, a budzące znacznie większy zachwyt. Ogólnie znane są cuda wyprodukowane w tej dziedzinie przez Parrotta, Dahlgreena i Rodmana. Armstrongowie, Palliserowie i Treuille de Beaulieu mogą jedynie chylić czoło przed rywalami zza oceanu.

Toteż podczas strasznych walk pomiędzy mieszkańcami stanów północnych a południowcami prym trzymali artylerzyści; gazety wychwalały pod niebiosa ich wynalazki i każdy, najskromniejszy nawet sklepikarz, najbardziej naiwny z gapiów ulicznych, dzień i noc łamał sobie głowę planując niedorzeczne tory biegu pocisków.

Otóż gdy Amerykanin wpada na jakiś pomysł, szuka innego rodaka, który by dzielił jego zamierzenia. Jeśli jest ich trzech, obierają prezesa i dwóch sekretarzy. Wystarczy, by ich było czterech, a mianują archiwistę i funkcjonuje już całe biuro. Z chwilą gdy znajdzie się ich pięciu, zwołują zgromadzenie ogólne i powstaje klub. Podobnie było i w Baltimore. Wynalazca nowego typu armaty połączył się z tym, który ją pierwszy odlał, i z tym, który pierwszy przewiercił jej lufę. I taki był zalążek „Gun–Clubu” — Klubu Puszkarzy. W miesiąc po utworzeniu liczył już tysiąc osiemset trzydziestu trzech członków rzeczywistych i trzydzieści tysięcy pięciuset siedemdziesięciu pięciu członków–korespondentów.

Każda osoba pragnąca należeć do tego stowarzyszenia winna była spełnić pewien warunek sine qua non, mianowicie musiała wynaleźć lub przynajmniej ulepszyć jakieś działo, a jeśli już nie działo, to w każdym razie broń palną. Trzeba zresztą przyznać, że projektodawcy piętnastostrzałowych rewolwerów, karabinów gwintowanych czy szabli–pistoletów nie cieszyli się zbyt wielkim poważaniem. Artylerzyści mieli nad nimi przewagę pod każdym względem.

Szacunek, który uzyskali — powiedział pewnego razu jeden z najlepszych mówców Klubu — jest wprost proporcjonalny do masy ich dział i do kwadratu odległości osiągniętych przez ich pociski!

Mało brakowało, a byłoby to prawo Newtona o powszechnym ciążeniu przeniesione żywcem do kategorii spraw moralnych!

Łatwo sobie wyobrazić, do jakich wyników w dziedzinie artylerii doszedł talent twórczy Amerykanów, gdy powstał Klub Puszkarzy. Machiny wojenne osiągnęły kolosalne rozmiary, a pociski, przelatując poza dozwolone granice, potrafiły rozpłatać na pół niejednego niewinnego przechodnia. Wszystkie te wynalazki niebywale zdystansowały skromne osiągnięcia artylerii europejskiej.

Słowem, było to stowarzyszenie aniołów–niszczycieli, zresztą największych w świecie poczciwców.

Należy dodać, że owi Jankesi, znani z odwagi, nie ograniczali się wyłącznie do formułek i narażali także własną skórę. Byli wśród nich oficerowie różnych stopni, począwszy od poruczników, a skończywszy na generałach, wojacy w różnym wieku, tacy, którzy stawiali pierwsze kroki w karierze wojskowej, i tacy, którzy zestarzeli się przy lawecie. Wielu poległo na polu chwały i nazwiska ich widniały w księdze honorowej Klubu Puszkarzy; a większość tych, którzy uszli z życiem, powróciła z piętnem świadczącym bezsprzecznie o ich nieustraszonej postawie. Kule, drewniane nogi, ręce na zawiasach, haki zamiast dłoni, szczęki z kauczuku, srebrne czaszki, platynowe nosy — niczego nie brakowało do kolekcji.

Lecz waleczni artylerzyści nie wnikali w takie drobnostki i uważali, że mają prawo się chlubić, gdy komunikat wojenny podawał liczbę ofiar dziesięciokrotnie wyższą niż ilość wystrzelonych pocisków.

Nadszedł jednak dzień — dzień żałosny i smutny — gdy ci, którzy przeżyli wojnę, podpisali pokój; stopniowo zamilkł huk wystrzałów, ucichły moździerze, granatnikom zakneblowano paszcze na czas dłuższy, armaty zaś powróciły do arsenałów z nosami na kwintę; pociski ułożone w piramidy spoczęły bezczynnie w parkach artyleryjskich, krwawe wspomnienia zatarły się, krzewy bawełny wyrosły wspaniale na obficie użyźnionych polach, żałobne ubrania zużyły się ostatecznie, wraz z nimi zniknął i ból, a Klub Puszkarzy gnuśniał, pogrążony w zupełnej bezczynności.

Niektórzy gorliwcy, zaciekli pracownicy, ślęczeli jeszcze nad kalkulacjami balistycznymi; nie przestawali marzyć o olbrzymich bombach i nieporównanych pociskach. Lecz na cóż się zda bezpłodna teoria bez praktyki? Toteż sale świeciły pustkami, służba drzemała w przedpokojach, pisma butwiały na stołach, po ciemnych kątach rozlegało się ponure chrapanie, a członkowie Klubu Puszkarzy, ongiś tak hałaśliwi, a teraz zmuszeni do milczenia na skutek zgubnego dla nich pokoju, zasypiali tonąc w marzeniach o platonicznej artylerii!

 Istna rozpacz — rzekł pewnego wieczoru Tom Hunter, gdy jego drewniane nogi osmalały się przy kominku w palarni. — Nie ma nic do roboty! Nie ma żadnej nadziei! Cóż za nudna egzystencja! Gdzież są te czasy, gdy co rano budziło nas radosne granie dział?

 Minęły te czasy — odpowiedział ruchliwy Bilsby usiłując przeciągnąć się i rozłożyć ręce, których nie miał. — Cóż to była za przyjemność! Ledwie człowiek wynalazł nowy typ moździerza, ledwie odlano działo, a już biegło się wypróbować je na nieprzyjacielu; po czym słyszało się słowo zachęty z ust Shermana lub Mac Clellan uścisnął ci dłoń i szło się z powrotem do obozu. Lecz dzisiaj generałowie powrócili za ladę i zamiast pocisków wysyłają nieszkodliwe bele bawełny! Ach, klnę się na świętą Barbarę! W Ameryce artyleria nie ma żadnych widoków na przyszłość.

 Tak, Bilsby — zawołał pułkownik Blomsberry — spotkało nas okrutne rozczarowanie! Pewnego pięknego dnia człowiek porzuca swój spokojny tryb życia, uczy się władać bronią, opuszcza Baltimore dla pola bitwy, sięga po laury bohatera, a w dwa — trzy lata później owoce tylu trudów idą na marne, człowiek pogrąża się w politowania godnej bezczynności, siedząc z założonymi rękoma.

 A w dodatku żadnej wojny w perspektywie! — rzekł na to słynny wynalazca J.T.Maston drapiąc się żelaznym hakiem, zastępującym mu dłoń, po czaszce z gutaperki. — Ani jednej chmurki na horyzoncie, i to właśnie wtedy, gdy tyle można by zdziałać w dziedzinie artylerii! Ja we własnej osobie nie dalej jak dzisiaj rano ukończyłem projekt moździerza wraz z planem, przekrojem i elewacją — i to moździerza, który dokonałby przewrotu w metodach prowadzenia wojny. Ale do czego mają służyć wszystkie te prace uwieńczone powodzeniem, wszystkie pokonane przeszkody? Czy to nie jest daremny trud? Zda się, że narody nowego świata poprzysięgły sobie żyć w zgodzie i dochodzi do tego, że nasza wojownicza „Trybuna” przepowiada bliską katastrofę, wywołaną skandalicznym przyrostem ludności.

 Jednakże, Maston — podjął pułkownik Blomsberry — w Europie nie ustają walki w obronie wolności narodów.

 A więc?

 A więc może tam należałoby spróbować szczęścia, gdyby tylko zechcieli skorzystać z naszych usług…

 Cóż za pomysł! — oburzył się Bilsby. — Wynalazki z dziedziny balistyki miałyby służyć obcym?

 Lepsze to niż zaniechać ich całkowicie — odciął się pułkownik.

 Zapewne — zgodził się z nim J.T.Maston — zapewne, ale nie możemy nawet marzyć o tego rodzaju wyjściu.

 A to dlaczego? — spytał pułkownik.

 Bo pojęcia o awansie w starym świecie są w rażącej sprzeczności z naszymi amerykańskimi zwyczajami. Tamtejsi ludzie nie wyobrażają sobie, by można było zostać głównodowodzącym, jeśli się nie zaczęło służby w randze podporucznika, co jest równoznaczne z twierdzeniem, że nie można być dobrym celowniczym, jeśli się samemu nie odlało armaty. Otóż jest to po prostu…

 Bez sensu! — przerwał Tom Hunter nacinając poręcz fotela swoim bowie–knife*[1]. — I skoro już tak sprawy stoją, nie pozostaje nam nic innego jak sadzić tytoń lub destylować tran wielorybi!

 Jak to?! — zawołał Maston donośnym głosem. — Mielibyśmy nie wykorzystać ostatnich lat życia na doskonalenie broni palnej?! Czyż nie nadarzy się już okazja, by wypróbować zasięg naszych pocisków? Błysk strzałów armatnich nie rozświetli już nigdy nieba? Nie powstanie żaden konflikt międzynarodowy, który by nam pozwolił wypowiedzieć wojnę jakiemuś mocarstwu zza oceanu? Francuzi nie zatopią już ani jednego z naszych okrętów, Anglicy zaś nie powieszą trzech czy czterech naszych współrodaków wbrew prawom humanitaryzmu?

 Nie, Maston — odpowiedział na to pułkownik Blomsberry — nie doczekamy się takiego szczęścia. Nie zajdzie żaden tego rodzaju incydent, a nawet gdyby zaszedł, nie wykorzystamy go jak należy. Drażliwość Amerykanów maleje z dnia na dzień i stajemy się coraz bardziej zniewieściali.

 A tymczasem — podjął Maston — wniosek z tego taki, że jeśli nie nastręczy się okazja do wypróbowania mojego nowego moździerza na polu bitwy, zrzekam się członkostwa Klubu Puszkarzy i zakopię się gdzieś w sawannach Arkansasu:

 A my nie omieszkamy ruszyć w ślad za panem — odpowiedzieli rozmówcy nieustraszonego Mastona.

Otóż gdy tak stały sprawy, gdy umysły rozpalały się coraz bardziej, a Klubowi groziło rozwiązanie, zaszło nagle niespodziewane wydarzenie, które zapobiegło tej pożałowania godnej katastrofie.

Już nazajutrz po tej rozmowie każdy członek koła otrzymał okólnik o następującym brzmieniu:

 

Baltimore, 3 października

 

Prezes Klubu Puszkarzy ma zaszczyt powiadomić swoich kolegów, że na posiedzeniu dnia piątego bieżącego miesiąca złoży im pewne oświadczenie, które niewątpliwie żywo ich zainteresuje. Wobec powyższego uprzejmie prosi, by zechcieli odłożyć wszystkie swoje sprawy i skorzystać z niniejszego zaproszenia.

 

Z głębokim poważaniem,

Impey Barbicane

prezes Klubu Puszkarzy


Rozdział II
Oświadczenie prezesa Barbicane

 

Piątego października o godzinie ósmej wieczorem zwarty tłum zapełnił salony Klubu Puszkarzy na Union Square 21. Wszyscy członkowie koła mieszkający w Baltimore stawili się w komplecie na wezwanie swego prezesa. Jeśli chodzi o członków–korespondentów, to całe ich setki wysiadały z pociągów pośpiesznych, zapełniając ulice miasta, i aczkolwiek sala posiedzeń była olbrzymich rozmiarów, rzesza uczonych nie mogła się w niej pomieścić; toteż przyjezdni rozproszyli się po sąsiednich pokojach, obszernych korytarzach, a nawet na zewnętrznych dziedzińcach; tu stykali się z szarym tłumem, który cisnął się do drzwi, starając się dotrzeć do pierwszych rzędów — każdy bowiem pragnął usłyszeć ważne oświadczenie prezesa Barbicane — popychając się przy tym i potrącając, gniotąc się nawzajem z ową swobodą postępowania właściwą masom wychowanym w zasadach self government*[2].

Tego wieczoru obcy przybysz, który znalazłby się w Baltimore, nawet za cenę złota nie zdołałby przedostać się do wielkiej sali; była bowiem zarezerwowana wyłącznie dla członków rzeczywistych i członków—korespondentów Klubu; nikt inny nie miał tam dostępu, więc notable miasta, urzędnicy i obieralni radni miejscy, zmuszeni byli zmieszać się z tłumem podwładnych sobie obywateli, aby chwytać w locie wiadomości napływające z wnętrza budynku.

Olbrzymi hall przedstawiał niezwykły widok. Obszerna ta sala wspaniale harmonizowała ze swoim przeznaczeniem; Wysokie kolumny, zrobione z luf armatnich ustawionych jedna na drugiej, wspierały się na masywnych moździerzach, podtrzymując delikatne żebrowanie sklepienia, istną koronkę z kutego ręcznie żelaza. Zbiory muszkietonów, muszkietów, rusznic, karabinów, wszelkiej broni palnej dawnej i współczesnej rozpięte były na ścianach, splatając się malowniczo. Gaz buchał płomieniem z tysięcy rewolwerów ułożonych na kształ pająków, a żyrandole z pistoletów i kandelabry ze strzelb ustawionych w kozły dopełniały wspaniałego oświetlenia. Modele dział, wzorce spiżu, cele upstrzone śladami strzałów, tarcze pogruchotane uderzeniami pocisków, asortymenty stempli i wyciorów armatnich, różańce z bomb, naszyjniki z kartaczy, girlandy z granatów — słowem, wszystkie przybory artylerzysty przyciągały wzrok przez swój zdumiewający układ i podsuwały widzowi myśl, że służą raczej celom dekoracyjnym, a nie niszczycielskim.

W głębi sali, na obszernym wzniesieniu, zasiadł prezes w otoczeniu czterech sekretarzy. Jego fotel prezydialny, osadzony na rzeźbionej lawecie, przypominał kształtem potężny, trzydziestodwucalowy moździerz; ustawiony był pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i zawieszony na osiach w ten sposób, że prezes mógł nadać mu, podobnie jak rockingchairowi, ruch wahadłowy, bardzo przyjemny podczas wielkich upałów.

Na biurku — wielkiej stalowej płycie podtrzymywanej przez sześć małych armatek — stał bardzo gustowny kałamarz, wykonany z kuli pięknie cyzelowanej, oraz donośny dzwonek, który w razie potrzeby wydawał huk podobny do wystrzału rewolwerowego. Podczas gwałtownych dyskusji ten nowy rodzaj dzwonka ledwie mógł zagłuszyć gwar tłumu podnieconych artylerzystów.

Przed biurkiem ławy, ustawione zygzakiem jak obwałowanie okopów, tworzyły szereg bastionów i schronów; tu zasiadali członkowie Klubu Puszkarzy i śmiało można powiedzieć, że tego wieczoru było mrowie ludu na wałach. Znali dobrze swego prezesa i zdawali sobie sprawę, że nie trudziłby kolegów dla jakiejś błahej przyczyny.

Impey Barbicane miał lat czterdzieści; był to człowiek spokojny, zimny, surowy, o umyśle wyjątkowo poważnym i skupionym; punktualny jak zegarek, miał odporną naturę i niezłomny charakter; niezbyt rycerski, choć zawadiacki, wnosił jednak praktyczne pomysły do swych najbardziej nawet śmiałych przedsięwzięć; w całym znaczeniu tego słowa był to przedstawiciel Nowej Anglii, kolonizator ze stanów północnych, potomek Okrągłych Głów, które tak dały się we znaki Stuartom, i nieubłagany wróg dżentelmenów z Południa, odpowiadających „kawalerom” starego kraju. Słowem, typowy Jankes wyciosany z jednej bryły.

Barbicane dorobił się ogromnego majątku na handlu drzewem; mianowany w czasie wojny dowódcą artylerii, okazał niewyczerpaną inwencję; śmiały w pomysłach, przyczynił się poważnie do udoskonalenia tej broni i przeprowadzał różne doświadczenia i próby z niebywałym rozmachem.

Był średniego wzrostu i zaliczał się do tych nielicznych członków Klubu, którzy nie nosili na sobie widomych śladów wojny. Zdawało się, iż wyraziste jego rysy zostały nakreślone ekierką i grafionem; jeśli to prawda, że aby odgadnąć wrodzone skłonności człowieka, należy spojrzeć na niego z profilu, Barbicane oglądany w ten sposób zdradzał nieomylne oznaki energii, śmiałości i zimnej krwi.

W tej chwili siedział w swoim fotelu nieruchomy, milczący, pochłonięty jakąś myślą, skupiony, pod osłoną czarnego cylindra, który jest jakby przyśrubowany do czaszek Amerykanów.

Wokoło niego koledzy rozprawiali głośno, nie przerywając jego rozmyślań; wypytywali się nawzajem, gubiąc się w domysłach, i przyglądali się badawczo swemu prezesowi usiłując na próżno zgłębić tajemnicę jego niewzruszonej twarzy.

Gdy zegar wydzwonił uroczyście godzinę ósmą, Barbicane podniósł się nagle jakby za naciśnięciem sprężyny; zapadło głębokie milczenie i mówca, nieco przesadnym tonem, rozpoczął w te słowa:

 Szanowni koledzy, od dłuższego już czasu gnuśny pokój pogrążył wszystkich członków Klubu Puszkarzy w pożałowania godnej bezczynności. Po kilkuletnim okresie tak bogatym w wydarzenia musieliśmy zaniechać swoich prac i nie zrobiliśmy ani kroku naprzód na drodze postępu. Gotów jestem bez obawy wypowiedzieć to głośno — każdą wojnę, która dałaby nam broń do ręki, powitalibyśmy z radością…

 O tak, każdą wojnę! — krzyknął porywczo Maston.

 Cicho! Nie przerywać! — zawołano ze wszystkich stron.

 Wojna jednak — ciągnął Barbicane — jest nie do pomyślenia w obecnych warunkach i wbrew wszelkim nadziejom, jakie mógłby żywić szanowny kolega, który mi przerwał, wiele lat upłynie, zanim znów zagrają armaty na polach bitewnych. Trzeba więc pogodzić się z tym i szukać na innym polu pokarmu dla aktywności, która nas pożera!

Zgromadzeni wyczuli, że za chwilę prezes przystąpi do sedna sprawy, i podwoili uwagę.

 Już od kilku miesięcy, szanowni koledzy — podjął znów Barbicane — rozmyślam nad tym, czy nie moglibyśmy, nie porzucając swojej specjalności, przystąpić do jakiegoś wielkiego eksperymentu, godnego dziewiętnastego wieku, i dzięki postępom balistyki doprowadzić go szczęśliwie do końca. Szukałem więc, pracowałem, obliczałem i po długich rozważaniach doszedłem do wniosku, że musi nam się udać pewne śmiałe zamierzenie, które wydałoby się niewykonalne w każdym innym kraju. Właśnie ten projekt, gruntownie przeze mnie opracowany, chciałbym kolegom przedstawić; jest godny was, godny przeszłości Klubu Puszkarzy i z pewnością narobi wiele hałasu na świecie!

 Wiele hałasu? Naprawdę?! — zawołał jakiś zapalony artylerzysta.

 Tak jest, wiele hałasu w dosłownym znaczeniu tego wyrazu — odpowiedział Barbicane.

 Nie przerywać! — powtórzyło kilka głosów.

 Proszę więc szanownych kolegów, by zechcieli z całą uwagą wysłuchać moich słów — dorzucił prezes.

Szmer przeleciał po sali. Barbicane szybkim ruchem poprawił cylinder i spokojnym głosem ciągnął dalej swoje przemówienie:

 Chyba każdy z was, szanowni słuchacze, oglądał na własne oczy Księżyc albo przynajmniej słyszał o nim. Nie dziwcie się, że chcę mówić z wami dzisiaj o tej planecie królującej w nocy. Może los pozwoli nam zostać Kolumbami tego nieznanego świata. Chciejcie mnie zrozumieć, udzielcie mi poparcia w miarę swoich sił, a poprowadzę was na podbój Księżyca i przyłączymy go do stanów tworzących nasz wielki kraj!

 Niech żyje Księżyc! — zawołał Klub Puszkarzy jednym wielkim głosem.

 Przeprowadzono wiele badań dotyczących Księżyca — mówił dalej Barbicane. — Masa jego, gęstość, ciężar, objętość, budowa, ruchy, odległość od nas i rola w układzie słonecznym są doskonale znane; sporządzono szereg map selenograficznych*[3] z dokładnością, która dorównuje, a może i przewyższa dokładność map ziemskich; fotografom udało się dokonać zdjęć naszego satelity, i to zdjęć niezwykle pięknych. Słowem, wiemy o Księżycu to wszystko, co mówią o nim nauki matematyczne, astronomia, geologia i optyka; dotychczas jednak nie udało się nawiązać z nim bezpośredniej łączności.

Słowa te powitał powszechny odruch zdumienia i zainteresowania.

 Pozwólcie mi — podjął na nowo prezes — przypomnieć wam pokrótce pewnych zapaleńców, udających się w urojone podróże, którzy twierdzili, iż zdołali zgłębić sekrety naszego satelity. W siedemnastym wieku niejaki Dawid Fabricius chełpił się tym, że widział na własne oczy mieszkańców Księżyca. W 1649 roku Francuz Jan Baudoin opublikował dzieło pod tytułem: Wyprawa na Księżyc awanturniczego podróżnika hiszpańskiego Dominika Gonzalesa”. W tym samym czasie Cyrano de Bergerac opisał podobną ekspedycję i książka jego cieszyła się we Francji wielkim powodzeniem. W późniejszym okresie inny Francuz— ten naród ogromnie interesuje się Księżycem — nazwiskiem Fontenelle napisał pracę pod tytułem O wielości światów, uważaną w swoim czasie za arcydzieło; lecz wiedza — w nieustającym pochodzie naprzód — obraca wniwecz nawet arcydzieła. Około roku 1835 niewielka książeczka przedrukowana z „New York American” podawała, że sir John Herschell, wysłany na Przylądek Dobrej Nadziei dla przeprowadzenia badań astronomicznych, przez udoskonalony teleskop zobaczył Księżyc w takim powiększeniu, że zdawał się oddalony o osiemdziesiąt jardów*[4]. Dojrzał tam jakoby pieczary zamieszkane przez hipopotamy, zielone góry w złocistym obramowaniu niby obszyte koronką, owce o rogach z kości słoniowej, białe sarny, istoty ludzkie o skrzydłach błoniastych jak u nietoperzy. Ta broszura, napisana przez Amerykanina Lockea, osiągnęła wielki sukces we Francji. Lecz niebawem stwierdzono, że była to zwykła mistyfikacja, i Francuzi pierwsi się z niej naśmiewali.

 Jak to, śmiali się z Amerykanina?! — zawołał Maston. — Ależ to casus belli!…

 Niech pan się uspokoi, czcigodny przyjacielu. Zanim zaczęli się śmiać, Francuzi dali się nabrać naszemu rodakowi. Na zakończenie tego krótkiego przeglądu historycznego dodam tylko, że niejaki Hans Pfaal z Rotterdamu wyruszył balonem napełnionym gazem otrzymanym z azotu, trzydzieści siedem razy lżejszym od wodoru, i dotarł do Księżyca po dziewiętnastu dniach podróży. Wyprawa ta, podobnie jak i poprzednie, była wytworem fantazji, lecz opisał ją autor ogromnie popularny w Ameryce o umyśle kontemplacyjnym i oryginalnym talencie. Mam na myśli Edgara Poe.

 Niech żyje Edgar Poe! — zawołali zgromadzeni, zelektryzowani słowami prezesa.

 Na tym — ciągnął dalej Barbicane — zakończyłem przegląd prób, które zaliczyć można do czysto literackich i które są zupełnie niedostateczne dla nawiązania rzeczywistego kontaktu z planetą nocy. Jednakże muszę nadmienić, że kilka umysłów praktycznych usiłowało skomunikować się z nią naprawdę. A więc parę lat temu pewien niemiecki matematyk wysunął projekt, by posłać ekspedycję uczonych na stepy Syberii. Tam, na rozległych równinach, miały być rozmieszczone olbrzymie figury geometryczne, utworzone z reflektorów świetlnych, między innymi kwadrat na przeciwprostokątnej, zwany pospolicie przez Francuzów oślim mostem”. „Każda rozumna istota — twierdził ów matematyk — powinna zrozumieć znaczenie naukowe tej figury. Mieszkańcy Księżyca, Selenici, jeśli istnieją, odpowiedzą podobną figurą i z chwilą gdy łączność zostanie nawiązana, łatwo będzie stworzyć alfabet, dzięki któremu zdołamy porozumiewać się wzajemnie. Oto słowa owego niemieckiego matematyka, lecz projekt jego nie został zrealizowany i dotychczas nie było żadnego bezpośredniego kontaktu między Ziemią a jej satelitą. I właśnie geniusz praktyczny Amerykanów predestynowany jest do nawiązania łączności ze światem gwiezdnym. Sposób, by osiągnąć ten cel, jest prosty, łatwy, pewny, niezawodny i będzie przedmiotem mojej propozycji.

Słowa te powitano głośną wrzawą, burzą okrzyków. Zawojowały, oczarowały, porwały wszystkich obecnych bez wyjątku.

 Słuchajcie! Słuchajcie! Uciszcie się! — wołano ze wszystkich stron.

Gdy ogólne podniecenie minęło wreszcie, Barbicane podjął przerwane przemówienie głosem jeszcze poważniejszym niż dotychczas:

 Wiecie dobrze, jakie postępy poczyniła balistyka w ciągu ostatnich kilku lat i jak dalece udoskonalono by broń palną, gdyby wojna potrwała dłużej. Zdajecie sobie też sprawę, że wytrzymałość armat i siła wybuchowa prochu jest olbrzymia. A więc wychodząc z tego założenia zastanawiałem się, czy przy pomocy odpowiedniego aparatu, zainstalowanego w określonych, gwarantujących odporność warunkach, nie dałoby się wystrzelić pocisku na Księży.

Po tych słowach okrzyk zdumienia wyrwał się z tysiąca piersi dyszących podnieceniem; po czym zapadła chwila ciszy podobna do tej, jaka następuje zazwyczaj przed uderzeniem piorunu. I rzeczywiście zagrzmiało, lecz był to grzmot oklasków, krzyków, wrzawa, od której zatrzęsła się sala posiedzeń. Prezes chciał coś powiedzieć, lecz było to niemożliwe. Dopiero po upływie dziesięciu minut udało mu się dojść do głosu.

 Pozwólcie mi dokończyć — powiedział zimno. — Rozważyłem tę sprawę wszechstronnie, wziąłem się do niej energicznie i z moich bezspornych obliczeń wynika, że każdy pocisk o szybkości początkowej dwunastu tysięcy jardów na sekundę, skierowany w stronę Księżyca, musi go dosięgnąć. Wobec czego mam honor zaproponować wam, zacni koledzy, by zaryzykować ten drobny eksperyment!


Rozdział III
Skutki oświadczenia prezesa Barbicane

 

Nie sposób opisać wrażenia, jakie wywarły ostatnie słowa czcigodnego prezesa. Okrzykom i wrzaskom nie było końca. Rozlegał się jeden nieustający pomruk, brawa, wołania „hip! hip!” i wszystkie te onomatopeje, w które obfituje język angielski w interpretacji Amerykanów. Powstał nieopisany zamęt i harmider. Usta wołały, ręce klaskały, nogi dudniły w podłogę sali. Gdyby cała broń tego muzeum artylerii odezwała się naraz, nie zdołałaby poruszyć silniej fal powietrza. Nic dziwnego. Są bowiem kanonierzy omal równie głośni jak ich armaty.

Pośród tych hałaśliwych objawów entuzjazmu Barbicane zachował niewzruszony spokój; może chciał powiedzieć jeszcze kilka słów do kolegów, gdyż widać było z jego gestów, że prosi o ciszę, a donośny jego dzwonek co rusz wybuchał gwałtownie, wysilając się na próżno. Nawet go nie słyszano. Wkrótce porwano prezesa z jego fotela, poniesiono triumfalnie i z rąk wiernych towarzyszy przejęły go ramiona nie mniej podnieconego tłumu.

Nic nie potrafi zadziwić Amerykanina. Często słyszy się, że słowo niemożliwe nie egzystuje w słowniku francuskim; najwidoczniej zaszła tu pomyłka. W Ameryce wszystko jest łatwe, wszystko jest proste, a co się tyczy trudności z dziedziny mechaniki, przestają istnieć, zanim się jeszcze narodziły. Między projektem Barbicanea a jego zrealizowaniem żaden prawdziwy Jankes nie ośmieliłby się dopatrzyć nawet śladu trudności. Co zostało powiedziane, będzie wykonane.

Pochód triumfalny prezesa przeciągnął się długo w noc. Był to prawdziwy bieg z pochodniami. Irlandczycy, Niemcy, Francuzi, Szkoci, wszystkie te różnoplemienne indywidua, z których składa się ludność Marylandu, wrzeszczały w swoim rodzimym języku i wiwaty...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin