Verne Juliusz - Archipelag W Płomieniach.rtf

(342 KB) Pobierz
Archipelag w płomieniach

Jules Verne

Archipelag w płomieniach

 

45 ilustracji L. Benetta

Księgarnia Dra Maksymiljana Bodeka

Lwów 1925

 

 SPIS TREŚCI

1.              Rozdział I Okręt na widnokręgu.

1.              Rozdział II Oko w oko.

2.              Rozdział III Grecy przeciw Turkom.

3.              Rozdział IV Smutny dom bogatego człowieka.

4.              Rozdział V Wybrzeże messeńskie.

5.              Rozdział VI Przeciw piratom archipelagu.

6.              Rozdział VII Niespodzianka.

7.              Rozdział VIII O dwadzieścia miljonów.

8.              Rozdział IX Archipelag w płomieniach.

9.              Rozdział X Na wodach archipelagu.

10.              Rozdział XI Sygnały bez odpowiedzi.

11.              Rozdział XII Licytacja w Scarpanto.

12.              Rozdział XIII Na pokładzie „Syphanty”.

13.              Rozdział XIV Sacratif.

14.              Rozdział XV Rozwiązanie dramatu.

 

Rozdział I
Okręt na widnokręgu.

 

Dnia 28-go października 1827 r., około godziny piątej wieczór, usiłował mały statek lewantyński dostać się – jeszcze przed zapadnięciem mocy – do portu Vitylo, leżącego u wejścia do zatoki Coron.

Port ten, Oetylos przez Homera zwany, leży nad jedną z tych głębokich zatok, któremi morze Jońskie i Egejskie wdarło się w głąb lądu południowej Grecji, czyniąc ją w ten sposób podobną do liścia klonowego.

Na liściu tym rozłożyła się Messena, dawniej Peloponezem zwana. Na zachodzie spostrzegamy jako pierwszą, zatokę Coron, która rozciąga się między Messeną i Lakonią. Drugą jest zatoka Maraton, wrzynająca się głęboko w wybrzeże poważnej Lakonji. Ostatnia wreszcie zatoka, Nauplja, oddziela Lakonję od Argolidy.

Port Vitylo należy do pierwszej z owych zatok. Położony na wschodniem jej wybrzeżu, rozpościera się aż do podnóży gór Tajgetu, których grzbiety tworzą tło krajobrazu. Wygodny wjazd dla okrętów oraz otaczające pasma gór, czynią z tego portu jedną z najlepszych przystani na całem tem wybrzeżu, smaganem nieustannie wichrami mórz południowych.

Z wałów portu Vitylo nie można było rozpoznać statku, idącego pod silnym północno-zachodnim wiatrem, albowiem był on jeszcze w odległości sześciu lub siedmiu mil od portu. Ponieważ jednak pogoda była prześliczna, odcinały się już wierzchołki masztów wyraźnie na jasnem tle nieba.

To jednak, czego nie można spostrzec z dołu, dojrzeć można przecież było z góry, to znaczy ze szczytów gór, otaczających wioskę…

Vitylo zbudowane jest na kształt amfiteatru, na stromych skałach, bronionych przez stare akropolis1 Kelapha. Powyżej, wznosi się jeszcze kilka, napół zburzonych wież, które nie są jednak tak stare, jak owe dziwne szczątki świątyni Serafinów, której kolumny i kapitele w stylu jońskim, zdobią po dziś dzień kościół w Vitylo. Opodal tych wież znajdują się dwie lub trzy mało odwiedzane kapliczki, w których pobożni mnisi odprawiają nabożeństwa.

Ważną jest rzeczą zwrócić uwagę na określenie „odprawiają nabożeństwa” i na nazwę „mnich”, którą nadają sobie duchowni wybrzeża messeńskiego. Z jednym z nich, który właśnie wyszedł ze swej kaplicy, zapozna się czytelnik niezadługo.

W owym czasie była w Grecji religja dziwnym zlepkiem pogańskich wierzeń i chrześcijańskich dogmatów wiary. Wielu wiernych uważało bożków starożytności za świętych nowej religji. Wedle opisów Henryka Belle, mieszają oni pojęcia bożków i świętych, koboldów zaczarowanych dolin i aniołów w raju, czczą syreny i furje oraz składają ofiary z chleba. Na tem podłożu zakwitły dziwaczne obrzędy, które pobudzają widzów do śmiechu, podczas gdy duchowieństwo ma wielki kłopot z uporządkowaniem tego niezbyt religijnego chaosu.

Z początkiem ubiegłego stulecia, to jest w czasie, w którym nasze opowiadanie się rozpoczyna – a więc blizko sto lat temu – był kler półwyspu greckiego jeszcze nie bardzo uświadomiony, a poczciwi mnisi „dobremi dziećmi” zwani, żyli bez troski i nie nadawali się wcale do nawracania ze złej drogi tych ludzi, którzy już z natury byli zabobonni.

Gdyby jednak ci najniżsi słudzy kościoła, byli tylko nieuświadomieni! W pewnych okolicach Grecji jednak, a szczególnie w dzikiej prowincji Magna, nie wstydzą się ci nieboracy odgrywać rolę czatowników opłacanych przez ludność wybrzeży. Czynią to jednak z nędzy. Są bowiem tak biedni, że rzucają się chciwie na każdą drachmę, ofiarowaną przez miłosiernych podróżników. Zajęcia nie mają żadnego, albowiem nie można chyba nazwać zajęciem dawanie fałszywych obrazów Świętych wiernym do całowania i utrzymywanie wiecznego światełka w jakiejś grocie, a dochody z dziesięcin, pogrzebów i chrztów są całkiem niewystarczające.

Mieszkańcy Vitylo, wylegujący się w porcie jak „lazzaroni” – którzy po kilkuminutowej pracy, odpoczywają całemi godzinami – powstali jednak szybko, ujrzawszy jednego ze swych mnichów, schodzącego spiesznie do wsi i gestykulującego gwałtownie.

Był to mężczyzna lat około pięćdziesięciu, nietylko tęgi, lecz wprost ociekający od tłuszczu, który tworzy się wskutek bezczynności. Jego chytra fizjognomja nie wzbudzała zbyt wielkiego zaufania.

„Co słychać nowego, ojcze, co się stało?” spytał jeden z marynarzy.

Witylińczyk ten mówił tak nosowym głosem, że Nasona możnaby słusznie uważać za protoplastę Hellenów i do tego owym maniackim2 djalektem, w którym język turecki miesza się z włoskim, tak jakby pochodził z okresu budowy wieży Babel.

„Czy może żołnierze Ibrahima obsadzili wzgórza Tajgetu? spytał inny marynarz z beztroskim gestem, który nie świadczył wcale o jego patryjotyźmie.

– O ile ci, o których mówimy, nie są może przypadkiem Francuzami, odparł pierwszy.

– „Wart pałac Paca!” dorzucił trzeci.

To zdanie dowodziło, że mieszkańcy dolnego Peloponezu nie interesowali się zbytnio wojną – która w owym właśnie okresie najbardziej się srożyła – w przeciwstawieniu do Maniatów z północy, którzy się tak zaszczytnie w walkach o niepodległość Grecji odznaczyli.

Opasły duchowny nie był jednak w stanie cośkolwiek odpowiedzieć. Nie mógł jeszcze złapać tchu, po trudnej przeprawie przez górskie drogi. Jego astmatyczna pierś dyszała. Chciał mówić, lecz nie mógł wydobyć głosu. Jeden z jego helleńskich przodków, żołnierz z pod Maratonu, zdołał jeszcze zanim padł trupem donieść o zwycięstwie Miltjadesa. Tu jednak nie szło ani o Miltjadesa, ani o walkę Ateńczyków z Persami. Tych bowiem zdziczałych mieszkańców skrajnego cypla Mangi możnaby z trudem chyba nazwać Grekami.

„Mów więc, ojcze, mów więc!” krzyknął stary marynarz, nazwiskiem Gozzo, który niecierpliwił się bardziej od innych, jakby z góry wiedząc, co mnich ma obwieścić.

Grubas przyszedł wreszcie do siebie. Wyciągnął rękę w kierunku horyzontu i zawołał:

„Okręt na widnokręgu!”

Na te słowa zerwali się wszyscy próżniacy i klaszcząc w dłonie pobiegli pędem na skałę, która dominowała nad portem. Stamtąd mogli widzieć morze w dużym promieniu.

Ktoś niewtajemniczony mógłby pomyśleć, że poruszenie to zostało wywołane jedynie zwyczajnem zainteresowaniem, jakie wzbudza u marynarzy każdy statek dobijający do portu. Byłoby to jednak błędnem przypuszczeniem, albowiem poruszenie to wypływało z innych zupełnie względów.

Maniaci, t. j. mieszkańcy krainy Magne, a przynajmniej ci z nich, którzy na kończynach lądu, między zatokami mieszkają, pozostali jeszcze napół barbarzyńcami, których bardziej zajmuje kwestja osobistej wolności, aniżeli niezależność kraju. Ten krańcowy cypel dolnej Morei nie dał się nigdy przez nikogo ujarzmić. Nie mogli tu nic poradzić ani tureccy janczarzy, ani też greccy żandarmi. Ci dzicy mieszkańcy gór mienią się być potomkami Spartan, mimo swej kłótliwości i mściwości i mimo to, że częste spory rodzinne kończą się u nich bardzo krwawo. Z natury rabusie, a mimo to gościnni, nie cofają się nawet przed zbrodnią rabunkową. Zagnieżdżeni w wąwozach Tajgetu, w których znajduje się tysiące forteczek czyli „pyrgos” odgrywają chętnie rolę owych rozbójników średniowiecznych, którzy bronili swych feudalnych praw przy pomocy noży i mieczów.

Można sobie zatem wyobrazić, czem byli Maniaci przed stu przeszło laty, gdy dziś jeszcze są napół dzicy.

Port Vitylo, dzięki swemu położeniu na krańcach Peloponezu u zbiegu dwu mórz, i z powodu bliskości – dobrze korsarzom znanej – wyspy Cerigotto, nadawał się doskonale na schronienie dla wszelakich złoczyńców, którzy niepokoili archipelag i sąsiednie części Morza Śródziemnego. Głównem skupieniem ludności tej części Magny była kraina Kakovonni, a Kakovonnioci, którzy zamieszkiwali oba wybrzeża półwyspu kończącego się przylądkiem Matapan, mogli wygodnie oddawać się rozbojowi. Okręty napadali albo na morzu, albo też zwabiali je fałszywymi sygnałami ku brzegom. Po dokonanym rabunku podpalali statki. Nie obchodziło ich zupełnie, czy załogę stanowili Turcy, czy Maltańczycy lub Egipcjanie czy też nawet Grecy; mordowali ją bezlitośnie lub też zaprzedawali w niewolę do państw barbarzyńskich. Gdy zdarzyło się, że przez czas dłuższy nie mieli nic do roboty, a okręty nie pojawiały się w zatoce Cerigo lub koło przylądka Gallo, wtedy odprawiali publiczne modły, prosząc boga burz, by oddał w ich ręce statek o wielkiej pojemności i bogatym ładunku. Mnisi zaś nie wzbraniali się celebrować te nabożeństwa dla korzyści swych wiernych.

Już od kilku tygodni nie nadarzyła się im sposobność rabunku. Żaden statek nie przybił do lądu Magny. Dlatego też wybuchła żywiołowa radość, gdy mnich, dysząc astmatycznie, zawołał:

„Okręt na widnokręgu!”

Natychmiast rozległy się głuche uderzenia simandra, to jest drewnianego dzwonu z żelazną kołatką, używanego w tych prowincjach, w których Turcy zabronili używać metalowych dzwonów. Te bezdźwięczne uderzenia wystarczyły jednak, aby zwołać całą chciwą łupu ludność. Mężczyźni, kobiety, dzieci, straszne psy bezpańskie, wszystko to dyszało żądzą rabunku, a gdyby zaszła potrzeba to i mordu.

Witylińczycy zebrani na skale dyskutowali tymczasem bardzo żywo, jaki to może być statek, o którym doniósł mnich. Okręt posuwał się szybko z północno-zachodnim wiatrem, który wzmagał się jeszcze pod noc i wydymał żagle bakbortu3. Wydawało się prawdopodobnem, że lawirując przejdzie blisko przylądka Matapan. Wnosząc z kursu, zdawał się przybywać z Krety. Wkrótce ujrzano kadłub ponad białą pianą, którą zostawiał za sobą statek; żagle jednak przedstawiały jeszcze jedną niewyraźną masę. Trudno zatem było określić rodzaj statku. To też zdania były podzielone i zmieniały się co chwila.

„To jest szebeka4, rzekł jeden z marynarzy, widzę jej czworokątne żagle, na fokmaszcie!5

– Nie, odparł inny, to jest pinka6! Widzę przecież wyraźnie wzniesiony tylny pokład i silnie wygięty dziób statku.

– Szebeka lub pinka! Któż może to rozróżnić na taką odległość?

– Czy nie będzie to raczej polaka7, o czworokątnych żaglach, zauważył inny marynarz, który przybliżywszy dłonie do oka, patrzył jak przez lunetę.

– Na Boga! rzekł stary Gozzo, czy to polaka, czy szebeka, czy też pinka, to w każdym razie ma trzy maszty, a trzy maszty są zawsze lepsze niż dwa, gdy idzie o to, aby statek jakiś wylądował tu z wielkim ładunkiem wina z Kandji lub tkanin ze Smyrny!”

Po tej mądrej uwadze patrzyli wszyscy z tem większem zainteresowaniem na morze.

Okręt przybliżał się i rósł w oczach; nie można go jednak było dojrzeć z boku, albowiem płynął pod wiatr. Trudno zatem było powiedzieć czy miał dwa, czy trzy maszty, a zatem czy był mniej lub więcej pojemny.

„Oh, los doświadcza nas ciężko, a djabeł macza w tem swe palce! zawołał Gozzo, zakląwszy przytem głośno. W ten sposób słowa jego czyniły większe wrażenie. Taż to jest tylko feluka8

– Albo może tylko speronara9! wykrzyknął mnich, zawiedziony nie mniej od innych.

Nie trzeba dodawać, że te obydwa spostrzeżenia zostały niezbyt przychylnymi okrzykami przyjęte. Jakiegokolwiek rodzaju był ów statek, to jednak mógł zawierać conajwyżej, sto do stupięćdziesięciu tonn. Nie chodziło zresztą tak o ilość ładunku, jak raczej o jego jakość. Spotyka się przecież nieraz zwyczajne feluki lub speronary, naładowane cennemi winami, olejkami lub kosztownemi tkaninami. W takich razach rabunek opłaca się, albowiem można bez niebezpieczeństwa zdobyć bogaty łup. Nie było zatem jeszcze nic straconego. Pozatem bardziej doświadczeni rabusie spostrzegli, że statek miał elegancki wygląd, który – na podstawie długoletniego doświadczenia – przemawiał też na jego korzyść.

Na zachodzie zanurzało się już słońce w wody morza jońskiego; podczas zmierzchu październikowego jednak jest dość jasno, by móc rozpoznać rodzaj statku. Okręt minął tymczasem przylądek Matapan i wykonał pół obrotu, by móc łatwiej wpłynąć do portu. Na skutek tego ukazał się dokładnie oczom Witylińczyków. Stary Gozzo wykrzyknął natychmiast „sakolewa”!

„Sakolewa” powtórzyli jego towarzysze, dając upust swej złości w ordynarnych przekleństwach.

Nie poruszano więcej tego tematu, albowiem nie zachodziła tu żadna wątpliwość. Statek, który kierował się ku zatoce Korońskiej był z pewnością sakolewą. Zresztą nie było powodu do lamentów. Nierzadko znajdywano kosztowne towary, właśnie na sakolewach.

Tą nazwą oznacza się lewantyńskie statki o średniej pojemności, których pokład jest lekko wygięty i podnosi się nieco ku tyłowi. Na swych smukłych masztach dźwigają najrozmaitsze rodzaje żagli. Maszt główny, stojący na środku statku, pochylony jest silnie ku przodowi i zaopatrzony jest zwyczajnie w żagiel łaciński10, bezpieczeństwa, marsowy11 i szczytowy. Dwa kliver-żagle12, z przodu i dwa bardzo spiczaste na tylnych masztach dopełniają ożaglowania, dzięki któremu statek posiada szczególny wygląd. Jaskrawe barwy kadłuba, wygięcie dzioba, rozmaitość masztów, fantastyczność żagli, czynią zeń najciekawszy okaz tych zgrabnych statków, których setki uwijają się w wąskich kanałach archipelagu. Był to wspaniały zaiste widok, gdy ten lekki stateczek zapadał i wznosił się z falą, pokrywał się pianą lub też podskakiwał zupełnie bez trudu, podobny do ogromnego ptaka, – muskającego skrzydłami morze – którego pierze mieni się żywo w promieniach zachodzącego słońca.

Sakolewa nic skracała wcale żagli, mimo, że wiatr się wzmagał, a niebo zasnuwało się stopniowo „spodniami wodnemi”, którą to nazwa określają Lewantyńczycy pewien rodzaj chmur. Pozostał nawet żagiel szczytowy, który mniej śmiały żeglarz ściągnąłby bez wątpienia.

Kapitan statku zamierzał widocznie dobić do brzegu, nie chcąc spędzać nocy na morzu, które burzyło się coraz bardziej.

Jeżeli ludzie z Vitylo nie wątpili już, że okręt wpłynie do jakiegoś portu, to jednak nie wiedzieli, czy zarzuci on kotwicę w ich właśnie porcie.

„Ach, zawołał jeden z nich, możnaby powiedzieć, że stara się on tylko wpłynąć pod wiatr, a nie ma wcale zamiaru dostać się do portu.

– Niechaj go djabeł prowadzi! dorzucił inny. Czyżby on rzeczywiście tylko lawirował i zamierzał odpływać na pełne morze?

– Czy kieruje się on wogóle do Koron?

– A może do Kalamaty?”

Obydwa przypuszczenia mogły się okazać słuszne. Koron jest bardzo ruchliwym portem na wybrzeżu maniackiem, do którego zawijają głównie statki handlowe z Lewantu. Port ten jest miejscem głównego eksportu oliwy z południowej Grecji. To samo można powiedzieć o Kalamacie, której bazary pełne są towarów, tkanin i naczyń, sprowadzonych z zachodu. Było więc prawdopodobnem, że sakolewa zdąża do jednego z tych dwu portów. Ta okoliczność była chciwym Witylińczykom bardzo nie na rękę.

Sakolewa posuwała się tymczasem szybko naprzód. Wkrótce znalazła się na wysokości Vitylo. Teraz miał się jej los rozstrzygnąć. Gdyby podążyła dalej w głąb zatoki, Gozzo i jego towarzysze straciliby wszelką możliwość dostania jej w swe ręce. Nawet gdyby rozpoczęli pogoń w najszybszych łodziach, nie mieliby widoków powodzenia, albowiem sakolewa, dzięki swemu ożaglowaniu, płynęła z zawrotną szybkością.

„Nadpływa ku nam!”

Te trzy słowa padły z ust starego sternika,

Jakkolwiek jednak Witylińczycy widzieli, że statek usiłuje wpłynąć do portu, to jednak nie który wyciągnął ramię – z zakrzywioną na kształt haka ręką – w kierunku małego statku.

Gozzo nie mylił się. Ster skręcił pod wiatr, i sakolewa wzięła kurs na Vitylo. Równocześnie ściągnięty został żagiel szczytowy i fokmasztu; inne żagle skrócono do połowy. W ten sposób statek uwolniony od połowy parcia wiatru, poddawał się łatwiej nakazom steru.

Ściemniało się coraz bardziej. Sakolewa miała zaledwie czas wpłynąć na wody, stanowiące wjazd do portu. Dno morza jest tu najeżone skałami, na których okręt może się łatwo rozbić. Mimo to okręt nie wywiesił flagi wzywającej pilota, któryby wprowadził statek do portu. Widocznie kapitan sam był dostatecznie obznajomiony z terenem. A może nie dowierzał – i to zupełnie słusznie – Vitylińczykom, którzy nie zawahaliby się poprowadzić statek wprost na skały. Nie jeden już okręt rozbił się w ten sposób.

W owym czasie nie było jeszcze latarni morskiej na owej części wybrzeża Magny. Jedynie nikłe światełko portowe wskazywało drogę do wąskiego kanału.

Tymczasem sakolewa zbliżała się i niebawem znalazła się w odległości pół mili od Vitylo. Wkrótce musiała dobić do brzegu. Łatwo można było poznać, że wiedzie ją doświadczony żeglarz.

Ta okoliczność nie była Witylińczykom również na rękę; woleliby widzieć statek rozbijający się na skałach; morze byłoby wtedy jakby w zmowie z nimi. Rozpoczęłoby dzieło, które oni mieliby tylko dokończyć. Najpierw rozbicie a potem grabież, oto ich zwyczajny sposób postępowania. Unikali w ten sposób walki orężnej, która przecież zawsze pociąga za sobą ofiary w ludziach. Nieraz już napotykali okręty, których załoga nie pozwalała bezkarnie na nie napadać.

Gozzo i towarzysze zeszli więc do portu, by poczynić swe zbrodnicze przygotowania. Przygotowania te są jednakowe u wszystkich korsarzy, którzy grasują na morzach czy to Wschodu czy Zachodu.

Wydawało się rzeczą łatwą rozbić sakolewę w wąskim kanale, udzieliwszy jej fałszywych wskazówek. Sprzyjała temu potęgująca się ciemność, która utrudniała prowadzenie statku.

„Do światła portowego” rozkazał Gozzo. Towarzysze jego usłuchali bez wahania.

Pojęli znaczenie słów starego żeglarza.

Po upływie dwu minut zgasła nagle latarnia, zawieszona na palu, wbitym na końcu wału portowego.

Równocześnie pojawiło się początkowo na tem samem miejscu inne światełko; podczas gdy jednak tamto światło wskazywało okrętowi stały i niezmienny kierunek, to drugie, ruchome, sprowadzić go miało z utartego szlaku i narazić na niebezpieczeństwo rozbicia.

Te fałszywe sygnały dawała latarnia, której światło nie różniło się niczem od światła portowego. Latarnia ta była przywiązana do rogów kozy, którą pędzono powoli wzdłuż brzegu. Wskutek tego światło wędrowało z miejsca na miejsce i zmuszało statek do wykonywania fałszywych ruchów.

Ludzie z Vitylo czynili to nie poraz pierwszy. A niestety rzadko się zdarzało, by ich niecne zamiary spełzły na niczem.

Sakolewa wjechała już na wody kanału. Po ściągnięciu marsowego żagla, pozostał tylko żagiel łaciński na tylnym maszcie; przy jego pomocy mógł statek dopłynąć aż do pali portowych.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin