Przełożyła z angielskiego
Janina Sujkowska
WYDAWNICTWA „ALFA”
WARSZAWA 1991
Tytuł oryginału Montana
Pierwsze wydanie polskie
Montana, Warszawa 1938,
J. Przeworski — podstawa niniejszej edycji
Projekt okładki
Piotr Kawiecki
Ilustracja na okładce
Stanisław Rozwadowski
Redaktor
Joanna Miecugow
Redaktor serii
Marek S. Nowowiejski
Redaktor techniczny
Leszek Kaczyński
For the Polish translation
Copyright © 1991 by Witold Sujkowski
ISBN 83-7001-397-X
WYDAWNICTWA „ALFA” — WARSZAWA 1991
Wydanie pierwsze powojenne
Druk okładki:
Polska Agencja Wydawnicza
Skład, druk i oprawa:
Zakład Poligraficzny Wydawnictw „ALFA”
Zam. 1073/90
I
Gdy szeryf wchodził z Młokosem, w poczekalni było już dwóch ludzi pod strażą, zakutych w kajdanki. Jeden miał malaryczny wygląd południowca. Drugi robił wrażenie pijanego rzeźnika. Na widok wchodzących ten ostatni zauważył:
— O, jest.
Południowiec, osobnik o długiej, żółtej, niesympatycznej twarzy, popatrzył bystro na Młokosa.
— A tak — potwierdził. — Ma ich.
Młokos zatrzymał się, ale strażnik wparł mu w plecy podwójną lufę. Jednocześnie szeryf, dobywszy jak sztukmistrz dwa rewolwery, wycelował młodzieńcowi w głowę. Ten, jakby nie widząc niebezpieczeństwa, przyglądał się spokojnie kajdaniarzom, a oni jemu.
— Myślicie, że mnie znacie, zbrodniarze? Nic z tego. Tak nisko jak wy nie upadłem. Nie gapcie się na mnie, bo wam zedrę skalpy z łbów.
Zachowywał się, jakby był sam z więźniami, jakby szeryf i strażnik nie mogli go w każdej chwili naszpikować kulami.
Kajdaniarze spuścili oczy i Młokos, eskortowany przez szeryfa i strażnika, wszedł do kancelarii.
— Przykuć go do krzesła — rozkazał szeryf.
Podczas gdy strażnik wykonywał polecenie, Młokos wyciągnął mu zręcznie z kieszeni tytoń i bibułkę i wprawnym ruchem skręcił papierosa.
— Proszę, robota w zamian za ogień — rzekł.
Strażnik poznał swoją własność, ale nie powiedział nic. Zapalił zapałkę niby z uśmiechem, lecz w oczach jego odbił się przestrach. A Młokos nawet na niego nie spojrzał.
— Teraz możesz iść, Bob — powiedział szeryf. — Zaczekaj w przedpokoju. Pomóż przypilnować tamtych dwóch.
— Na rozkaz, panie szeryfie — mruknął strażnik wychodząc.
Młokos rozsiadł się wygodnie, przymknął oczy, otworzył, wydmuchnął dym i przez błękitnawą osłonę popatrzył najpierw na szeryfa, a potem w okno, na matową jasność pustyni i kolorowe zręby skalnego płasko wzgórza.
— Jesteś również znany pod przezwiskiem Pajaca? — zagadnął szeryf.
Młokos milczał.
— Nazywają cię także Pajacem — ciągnął szeryf. — Prosiłbym cię o trochę szczerości. Przyrzekam z góry, że jeżeli mi odpowiesz na parę pytań, to cię puszczę. Nie mam przeciwko tobie niczego istotnego. Ale warunek. Nie puścisz pary z ust: potrzymam pod kluczem, żebyś nabrał trochę rozumu. Gadaj. Nie zaszkodzi ci, a może pomoże. Masz jeszcze dwa przydomki: Arizona i Montana, nieprawdaż?
— Owszem — przytaknął Młokos wypisując to słowo w powietrzu dymiącym końcem papierosa.
— Który najbardziej lubisz?
— Montana.
— Dlaczego?
— Bo stąd dalej do Montany.
— No, mów — nalegał szeryf.
Młokos zmierzył go spokojnym spojrzeniem. Rzadko się zdarzało, żeby na jego opanowanej twarzy malowało się wzburzenie. Oczy miał szaroniebieskie, barwy morza, gdy niebo zaciąga się chmurami.
— Mam jeszcze przydomek Pajac — przyznał się.
— Czy widziałeś kiedyś Dżentelmena Jeffa i Turka Faddena?
— Co to za jedni?
— Czy to znaczy, że nigdy się z nimi nie zetknąłeś?
— Nie będę kłamał, co tam! — rzekł Młokos. — Nie warto. Miasto — dziura i szeryf taki sobie.
Gładka twarz szeryfa poczerwieniała przy kościach policzkowych. Ale że umiał trzymać na wodzy odruchy, więc tylko powiedział tonem wyjaśnienia:
— Mówię o tych dwóch w poczekalni.
— A, o nich! Owszem, spotkałem ich wczoraj u O'Briena. Najpierw wpadł mi w oczy ten wymokły. Zaczepił mnie po pijanemu.
— Coś mu zrobił?
— Nic. Z pijanym bym się bił? Dałem w szczękę i już. Gruchnął jak długi.
Szeryf westchnął.
— Jeden powiedział o tobie: „Ma ich”. Co to miało znaczyć? Kogo masz?
— Gadali od rzeczy.
Szeryf wzdychał.
— Więcej o nich nie wiesz?
— Nie. Tego z długą twarzą zauważyłem w tłumie później, jak już popsułem ruletkę.
— Dlaczego to zrobiłeś?
— Bo mi się zdawało, że tam jest hamulec. Przegrałem tysiąc pięćset dolarów. „Hamulec” — myślę sobie i łap za ruletkę. Patrzę: jest.
— I potem zniszczyłeś cały lokal?
— Ano, tak. Niech nie oszukują ludzi.
— A ty jesteś uczciwy, Montana?
— Ja jeżeli oszukuję, to głównie oszustów.
— Mam w kartotece całą twoją historię. Jesteś dobry ptaszek.
— Nikt mi niczego nie dowiedzie — bronił się Młokos.
— Jeżeli będziesz szczery, to ci daruję wczorajszą burdę — powtórzył szeryf. — Osobiście rad jestem, że zniszczyłeś doszczętnie zakład O'Briena i zdemaskowałeś jego oszukańczy interes. Całe miasto jest ci wdzięczne. Gotowi cię ogłosić bohaterem. Ale, ale, O'Brien i jego dwaj pomocnicy wyliżą się.
— Wiem. Strzelałem, żeby ich unieszkodliwić, nie zabić. Nie chciałem strzelać, ale dobyli rewolwerów i musiałem się bronić. Nie zabijałbym człowieka za to, że wyłudził ode mnie tysiąc pięćset dolarów. Po prostu zdjęła mnie ciekawość. Chciałem się tylko przypatrzyć, jak się to robi, a ci od razu do rewolwerów. Nie wyrządziłem hultajstwu żadnej krzywdy.
Szeryfowi nasunęło się pewne spostrzeżenie.
— Więc tysiąc pięćset dolarów to dla ciebie nie suma?
Młokos zaśmiał się.
— Miewałem nie takie sumy.
— Pokaż dłoń.
— Proszę.
I młody człowiek wyciągnął rękę — dużą, długą rękę o wysmukłych palcach.
— Jaka delikatna skóra — zauważył szeryf. — Chyba nigdy nie pracowałeś.
— Nie jestem głupi — zaśmiał się Młokos.
Szeryf spojrzał na papier, leżący na biurku, zapisany maszynowym pismem krótkimi zdaniami.
— Wiek: dwadzieścia dwa — cztery.
— Zgadza się — potwierdził Młokos.
— Zacząłeś karierę około piętnastego roku życia. Wypłynąłeś w Phoenix. Strzelałeś do dwóch ludzi. Jeden umarł.
— Pamiętam tych hyclów. Ten, którego chciałem sprzątnąć, akurat się wygrzebał. Nie miałem jeszcze doświadczenia.
— Dlaczego do nich strzelałeś?
— W obronie własnej.
— Tak. Wiem. Zawsze w obronie własnej, tak jak wczoraj. A dlaczego w Phoenix zabiłeś człowieka?
— Ci dwaj mieli robotę przy spędzie bydła. Chcieli dokonać wielkiej kradzieży, ale wpierw musieli się mnie pozbyć. I to wszystko. Temu, którego powinienem był sprzątnąć, tylko przetrąciłem nogę. Byłem niedoświadczony.
Szeryf przesunął szerokim palcem w dół listy.
— Tego samego roku przeniosłeś się do Meksyku, skąd jednak musiałeś uciekać. Podobno zabiłeś trzech Meksykan? Czy to prawda?
— Nie wiem, panie. Na południe od Rio Grande tracę pamięć. Nic z tego nie pamiętam.
— Dobrze. W wieku lat około siedemnastu zastrzeliłeś w San Antone niejakiego Wesa Dentona.
— Jego dziewczyna poskarżyła mi się na niego. Zresztą każdy miał prawo go zabić, tyle popełnił zbrodni. Nie chciałem, żeby mnie inni uprzedzili.
— Czy to także była samoobrona?
— Naturalnie. Dałem mu znać i posłałem swój rysopis, a przy spotkaniu ustąpiłem pierwszy strzał.
Szeryf kiwnął głową.
— A jak było z Gannetem?
— Gannet oszukiwał w kartach. Wyciągnąłem mu asa z rękawa. Chłop się obraził. Lubiłem go, ale cóż, porwał się za rewolwer. Lubiłem chłopa, nie chciałem mu zrobić krzywdy, ale nie miałem jeszcze wprawy w strzelaniu. Mierzyłem w ramię, a trafiłem w piersi. — Młokos trząsł żałośnie głową. — Biedny Gannet, tak ładnie śpiewał. Mogłem słuchać po całych nocach.
— Zabiłeś braci Grace'ów.
Młokos pochylił się lekko w przód.
— Posłuchaj, szeryfie — rzekł. — Ostatecznie masz pan doświadczenie i rozumiesz, że w takich wypadkach opinia zwala na człowieka więcej, niż się należy. W tej liście nie ma nawet połowy prawdy. Z Grace'ami miałem sprzeczkę i traf zdarzył, że jeszcze w tym samym roku obaj zostali zabici. Ot, co! Wtedy wszyscy sobie przypomnieli, że byłem z nimi na bakier i ich przyjaciele próbowali mnie posłać za nimi. Ale ja nic nie zawiniłem. Przeszło połowa tej listy jest zmyślona. Pan powinien to rozumieć.
Tu Młokos zasiadł się głębiej w krześle. Może się zaniepokoił, że za dużo powiedział, gdyż jego gładkie czoło przecięła zmarszczka niezadowolenia.
— Pojechałeś do Meksyku leczyć się z ran i w rok potem uciekłeś przez rzekę pod ogniem rewolwerowym, ścigany przez dwudziestu Meksów.
— Mówiłem już, że meksykańskie przygody zatarły mi się w pamięci — odparł Montana. Oparty wygodnie o poręcz szerokimi barami, obserwował z powagą zniszczoną, niemłodą twarz szeryfa. — Meksyk, Meksykanie giną mi za mgłą, kiedy o nich myślę — dorzucił.
— W Mogollons zabiłeś Dicka Warrena — ciągnął szeryf.
— Bujda.
— A co było z Jimem Wranglem?
— Nie przypominam go sobie.
— Doprawdy? — Bo ja pamiętam. Dalej: Purvis i Bentley. Co to było?
Młokos zmarszczył brwi.
— Słuchaj, chcesz mi zamydlić oczy?
— Panie, Purvis był moim przyjacielem.
— St. Léger?
— W obronie własnej — mruknął Montana. — Ech, zaczyna mnie to nudzić.
— A ja tu mam jeszcze całą litanię nazwisk — powiedział dobrodusznie szeryf.
— A mnie już język boli od ciągłego gadania. Więcej nie odpowiadam.
— Dokąd zamierzasz się wyprawić? Co teraz z sobą zrobisz? — zapytał szeryf.
— Chciałbym gdzieś osiąść. Rozglądam się za jakimś miejscem...
— Dobra myśl. Mógłbym ci wskazać miasto, gdzie byś się poczuł od razu jak w domu — rzekł szeryf.
—...
zwyczajny11