Straub, Peter Kraina cieni.pdf

(1991 KB) Pobierz
Straub Peter - Kraina cieni
Peter Straub
KRAINA CIENI
Przekład Irena Lipińska
DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 1993
Ml
3ZUVSIZNVZ" M IAI01
Obie szkoły, stara i nowa, zostały wymyślone przez autora i nie naleŜy mylić ich z jakimikolwiek
realnie istniejącymi szkołami. Podobnie Kraina Cieni, jej usytuowanie oraz mieszkańcy, jest
całkowicie fikcyjna.
Hiram Strait i Barry Price zechcą przyjąć ode mnie wiele podziękowań za wskazówki i objaśnienia
dotyczące magii i czarodziejów, a Corrie Crandal za zapoznanie mnie z nimi oraz z Pałacem
Czarów.
?wieczór. Pelerynę nosił tylko w czasie rozgrzewki, bzdurnej części przedstawienia, a potem, kiedy
zabierał się do powaŜnego występu, odrzucał ją niemal gwałtownie i ruch ramion wskazywał, iŜ był
zadowolony, Ŝe się jej pozbył. Nosił albo smoking, albo po prostu codzienne odzienie, w którym w
„Za-nzibarze" wypijał piwo z którymś z przyjaciół. Tweedowa marynarka w nieokreślonym
kolorze, krawat zwisający spod nie zapiętego na guziczek kołnierzyka koszuli od „Braci Brooks",
szare spodnie, które złoŜone na kant, zostały wyprasowane pod materacem. Wiedziałem, Ŝe
chusteczki prał w umywalce i suszył je, rozkładając na kaflach pieca. Rano odrywał je jak wielkie
białe liście, roztrzepywał i jedną wkładał do kieszeni.
— O mój stary druhu — powiedział wstając. Światło odbite
od lustra za barem osrebrzało nowo odsłonięte skrawki skóry
na skroniach. ZauwaŜyłem, Ŝe był wciąŜ zadbany, miał mu
skularną sylwetkę, chociaŜ znuŜenie pogłębiło zmarszczki
wokół oczu. Wyciągnął rękę i gdy ją uścisnąłem, poczułem
zgrubiałą bliznę na jego dłoni, co zawsze było zaskoczeniem,
gdyŜ ręce miał delikatne. — Rad jestem, Ŝeś mnie odwiedził.
— Usłyszałem, Ŝe jesteś w mieście. Miło znów cię zobaczyć.
— To takie przyjemne, Ŝe się spotykamy — oznajmił. —
Nie pytasz, jak idą sztuczki?
Był najlepszym iluzjonistą, jakiego kiedykolwiek widziałem.
— Jeśli chodzi o ciebie, nie muszę pytać — odparłem.
— Staram się nie wyjść z wprawy — oświadczył i wyjął
z kieszeni talię kart. — Chcesz spróbować?
— Skoro dajesz mi jeszcze jedną szansę — odparłem.
Potasował karty jedną ręką, potem obiema, rozdzielił na
trzy kupki, a następnie zebrał w talię w odwrotnej kolejności.
— W porządku?
— W porządku — odparłem, a on przesunął karty w moją
stronę.
Uniosłem prawie dwie trzecie talii i odwróciłem kartę, która teraz znajdowała się na wierzchu.
Był to walet treflowy.
— PołóŜ z powrotem. — Tom sączył piwo i nawet nie
spojrzał.
Wsunąłem kartę w inne miejsce w talii.
— Lepiej dobrze uwaŜaj — uśmiechnął się Tom. — Zaraz
będzie hokus-pokus. — Uderzył w wierzch talii dość mocno, Ŝe
wywołał głuchy odgłos. — JuŜ podchodzi. Czuję. — Znów
uderzył i mrugnął do mnie. Potem wziął kartę z wierzchu talii
1 zwrócił ją ku mnie, sam nie trudząc się nawet spojrzeć.
9
Przeszło dwadzieścia lat temu, pewien niedoceniany uczeń z Arizony o nazwisku Tom Flanagan
został zaproszony przez innego chłopca, aby spędził z nim, w domu jego wuja, ferie
boŜonarodzeniowe. Ojciec Toma Flanagana umierał na raka. W szkole nikt o tym nie wiedział, a
wuj kolegi mieszkał tak daleko, Ŝe szybki powrót Toma byłby niemoŜliwy. Tom odmówił zatem.
Pod koniec roku przyjaciel ponowił zaproszenie, tym razem Tom Flanagan przyjął je. Ojciec od
trzech miesięcy nie Ŝył, potem w szkole wydarzyła się tragedia. Tom usiłował wyrwać się z
rozpaczy, wciąŜ jednak czuł się roztrzęsiony, wyczerpany i nieszczęśliwy. Marzył o czymś nowym,
o nie-f spodziankach. Miał jeszcze jeden powód, dzięki któremu wyra-1 ził zgodę — powód
niemądry, ale dla niego istotny: uwaŜał, Ŝef musi chronić przyjaciela. Wydawało się to
najwaŜniejszym zadaniem w Ŝyciu.
Kiedy pierwszy raz słyszałem tę historię, Tom Flanagan pracował w nocnym klubie na zachodnim
skrawku Los Angeles i wciąŜ był niedoceniany. „Zanzibar" był to nędzny lokal, odpowiedni akurat
dla szarej eminencji show-businessu. Panowała tam atmosfera totalnego zaniedbania. Być moŜe z
pomieszczeniami podobnymi do „Zanzibaru" stykał się juŜ od dawna i tak często, Ŝe teraz zaledwie
zauwaŜał ich szpetotę. W kaŜdym razie Tom pracował tutaj dopiero dwa tygodnie. Zatrzymał się po
prostu przed kolejną zmianą miejsca, tak jak robił to od czasów szkolnych — zatrzymywał się
gdzieś, potem ruszał* dalej, zatrzymywał się i znów zmieniał miejsce.
Nawet na tle krzykliwego, tandetnego „Zanzibaru" Tom wyglądał prawie tak samo jak przed
siedmiu czy ośmiu laty, kiedy jego rudoblond, kędzierzawe włosy zaczynały się przerzedzać.
Pomimo wykonywanego zawodu, mało w nim było pozy teatralnej czy scenicznej. Nie miał
Ŝadnego pseudonimu. Na wywieszonym afiszu widniało tylko: Tom Flanagan co
8
kowe pytania, robiłeś dziwne uwagi... chciałeś, Ŝebym o tym napisał.
Uśmiechnął się lekko i uroczo, i przez moment był znów tamtym chłopcem, którego roznosiła
energia.
— No dobrze. Rzeczywiście myślę, Ŝe mógłbyś to wykorzys
tać.
— Tylko tyle? — zaprotestowałem. — Jest to tylko coś, co
mógłbym wykorzystać?
— Po upływie tak długiego czasu moŜe to być istotnie
tematem twojej ksiąŜki. I ja ostatnio myślałem, Ŝe pora juŜ, aby
0 tym opowiedzieć.
— Och, z przyjemnością posłucham.
— Dobrze — odparł. Był chyba zadowolony. — Myślałeś
juŜ, jak zaczniesz?
— KsiąŜkę? Myślałem, Ŝe od domu. Od Krainy Cieni.
RozwaŜał to przez chwilę.
— Nie. Do tego i tak wreszcie dojdziesz. Zacznij od aneg
doty. Zacznij od kociego króla. — Jeszcze chwilę o tym myślał
1 kiwał głową, widząc w tym problem jak w swoich sztuczkach.
Byłem świadkiem, jak ulepszał je na wiele sposobów, zmieniał
z gorliwością sumiennego rzemieślnika, starając się coraz
bardziej zbliŜyć do doskonałej iluzji, co uczyniłoby go sław
nym. — Tak. Koci król. MoŜe rzeczywiście powinieneś zacząć
od szkoły.
— No cóŜ, moŜe.
— Jeśli juŜ zaczniesz, pomogę ci.
Znowu uśmiechnął się i jego zamyślona twarz, okraszona tym przelotnym uśmiechem zdradzała
męŜczyznę, który potrafi w Ŝyciu szukać. Pomyślałem, Ŝe pomimo warunków, w jakich Ŝył, tylko
ktoś całkowicie pozbawiony wyobraźni mógłby nazwać go bankrutem.
— MoŜe to być dobry pomysł — zgodziłem się. — Ale co to za
historia z tym kocim królem?
— Och, tym się nie przejmuj. Samo wypłynie. Zawsze tak
bywa. Słuchaj, muszę teraz przygotować rekwizyty.
— Jesteś za dobry jak na lokal taki jak ten.
— Tak uwaŜasz? Nie, myślę, Ŝe zupełnie nieźle do siebie
Pasujemy. „Zanzibar" to nie najgorsza stara buda.
Powiedzieliśmy sobie do widzenia i odszedłem od baru w stronę rysującego się jaśniej prostokąta
otwartych drzwi. ?Przemknął samochód, dziewczyna w niebieskich dŜinsach Przeszła w słońcu,
kołysząc biodrami i zdałem sobie sprawę, Ŝe z przyjemnością opuszczam ten klub. Mimo Ŝe Tom
powiedział, Ze ten klub mu odpowiada, poczułem nagle, Ŝe jest tu jak
11
— Nie potrafię wyobrazić sobie, jak ty to robisz — oświad
czyłem. Gdyby chciał, mógłby wyjąć tę kartę z mojej kieszeni,
ze swojej albo z zapieczętowanego pudełka w zamkniętej
teczce.
— Jeśli teraz nie spostrzegłeś, nigdy nie spostrzeŜesz. Zo
stań przy pisaniu powieści.
— PrzecieŜ mogłeś ukryć w dłoni. Nawet jej nie dotknąłeś.
— To dobra sztuczka, ale nie na scenę. Niezbyt teŜ dobra
w klubie, gdzie widzowie mogą podejść blisko, ta klientela
uwaŜa zresztą, Ŝe sztuczki karciane są nudne. — Tom spoglądał
na rzędy pustych stolików, a potem przeniósł wzrok na scenę,
jakby oceniał dzielącą je odległość i kiedy rozmyślał nad
bezuŜytecznością swego talentu, który przez dziesięciolecia
doprowadził do doskonałości, ja oceniałem odległość, lecz tę
pomiędzy męŜczyzną, jakim był obecnie, a chłopcem, którego
niegdyś znałem. Nikt, kto znał go wtedy z jego rudoblond
czupryną wydającą się rzucać iskry i młodym ciałem promie
niującym energią, nie mógł przewidzieć przyszłości Toma
Flanagana.
Oczywiście ci z naszych nauczycieli, którzy jeszcze Ŝyją, uwaŜają go za Ŝenującego nieudacznika,
to samo sądzi większość kolegów klasowych. To nie Flanagan sprawił nam najtragiczniejszy
zawód, lecz Marcus Reilly, który zastrzelił się w samochodzie, kiedy mieliśmy po trzydzieści lat,
ale Flanagan wprawiał w największe zakłopotanie. Inni obierali zły kierunek i szli spokojnie ku
zagładzie. Jeden na przykład, o nazwisku Tom Pinfold, urzędnik bankowy, wywołał skandal, gdy
rewidenci wykryli brak setek tysięcy dolarów na rachunkach deponentów. Wydawało się jednak, Ŝe
tylko Tom Flanagan odwraca się rozmyślnie i wręcz z premedytacją od sukcesu.
Tom, jakby czytając w moich myślach, spytał, czy ostatnio widziałem któregoś z kolegów i przez
chwilę rozmawialiśmy o Hoganie, Fieldingu i Shermanie, naszych obecnych przyjaciołach, a przed
dwudziestu laty pełnych Ŝycia, często psotnych współcierpiętnikach szkolnej niedoli. Potem Tom
zapytał, nad czym obecnie pracuję.
— Teraz — odpowiedziałem — mam zamiar rozpocząć
ksiąŜkę o lecie, które spędziliście razem, ty i Del.
Tom odgiął się do tyłu i spojrzał na mnie z udawanym zdumieniem.
— Nie próbuj znowu — ostrzegłem go. — Niemal za kaŜdym
razem, gdy cię widziałem w ciągu ubiegłych pięciu czy sześciu
lat, starałeś się zaintrygować mnie tą historią. Stawiałeś zagad-
10
bezbłędny01 ruchem i znów stanął na nogach. Opuścił białą chustkę na ciało kota. Chustka spadła
na płaską powierzchnię stołu. Trzy cale dalej przeraŜony gołąb łopotał skrzydłami.
A więc to tak — mówił czarownik. — Kot i ptak. Ptak
j j^rt — WciąŜ miał uśmiech na twarzy. — Ale skoro nasz mały przyjaciel jest taki przestraszony,
moŜe będzie lepiej, Ŝeby teŜ zniknął. — Strzelił palcami, machnął chustką i ptaka nie kyj0 — Koty
przypominają mi pewną prawdziwą historię — zwrócił się do odrętwiałych ze zdumienia chłopców.
Mówił tak, jakby chciał ich tylko zabawić. — To stara opowieść, ale najprawdziwsze historie są
zwykle bardzo stare. Tę opowiedział Sir Walter Scott Washingtonowi Irvingowi, potem Monk
Lewis poecie Shelleyowi, a mnie mój przyjaciel, który sam to widział. Pewien podróŜnik, innymi
słowy mój przyjaciel, wędrował pieszo do domu swego towarzysza, nie do mego, gdzie zamierzał
zanocować. Szedł przez cały dzień, było juŜ późno i nadchodziła noc, a on był tak zmęczony, Ŝe
gdy doszedł do jakiegoś opuszczonego opactwa, postanowił dać nogom odpoczynek. Usiadł, zdjął
buty, oparł się o Ŝelazne ogrodzenie i zaczął sobie masować stopy. Jakieś dziwne hałasy sprawiły,
Ŝe odwrócił się i spojrzał uwaŜnie poprzez pręty ogrodzenia. PoniŜej, na pokrytej trawą starej
posadzce opactwa, ujrzał procesję kotów. Uformowane były w dwa długie rzędy i bardzo powoli
posuwały się naprzód. Niczego podobnego, oczywiście, nigdy dotychczas nie widział, pochylił się
więc, Ŝeby lepiej się przyjrzeć. Spostrzegł wtedy, Ŝe koty na czele procesji niosły na grzbietach
maleńką trumienkę i noga za nogą zbliŜały się do otwartej mogiły. Kiedy mój przyjaciel zobaczył
ten grób, z przestrachem obejrzał się na trumnę niesioną przez koty. Na trumnie umieszczona była
korona. Przyglądał się dalej, jak koty opuszczały trumienkę do grobu. Tak go to przeraziło, Ŝe nie
chciał juŜ ani chwili dłuŜej pozostać w tym miejscu, wsunął nogi do butów i pomimo zmęczenia
niemal popędził do domu przyjaciela. W czasie kolacji nie zdołał się opanować, Ŝeby nie
opowiedzieć tej przedziwnej sceny, której był świadkiem. Zaledwie skończył, gdy kot jego
przyjaciela drzemiący przed ogniem zerwał się na nogi i zawołał: „A więc ja jestem królem kotów!"
i w mgnieniu oka wybiegł z domu przez komin. Tak było, moi mili... tak się zdarzyło, urocze
ptaszęta.
To opowiadanie nie zaczyna się naprawdę od słów „Przeszło dwadzieścia lat temu, pewien
niedoceniony" itd., ale „Niegdyś, Przed wielu laty" albo „Dawno, dawno temu, kiedy wszyscy
Ŝyliśmy w lesie..."
13
w więzieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem go siedzącego w mroku. Rękawy koszuli miał
podwinięte, wyglądał jak władca tego mrocznego, pustego pomieszczenia.
— Będziesz tu jeszcze ze dwa tygodnie?
— Dziesięć dni.
— Ja zostanę w mieście tylko tydzień. Spotkajmy się, zanim
wyjadę.
— Doskonale — odparł Tom Flanagan. — Och, a przy
okazji...
Podniosłem głowę.
— Walet treflowy.
Roześmiałem się, a on w geście pozdrowienia uniósł szklankę piwa. Nie rzucił okiem na tę kartę,
nawet gdy juŜ sztuczka się skończyła. Takie właśnie małe cuda potrafił wyczyniać.
Koci król? Nie miałem najmniejszego pojęcia, co to za historia, ale jak Tom obiecał, w parę
tygodni później natrafiłem na nią w jakiejś przygodnej ksiąŜce. Gdy ją przeczytałem, przekonałem
się, Ŝe Tom ma nieomylny instynkt.
Kiedy pisałem tę historyjkę, zapragnąłem oddać ją w kontekście, w jakim Tom po raz pierwszy ją
usłyszał.
Anegdota
— Wyobraźcie sobie ptaka — powiedział czarownik. —
W tej właśnie chwili trzepoczącego skrzydłami, przeraŜonego,
niemal umierającego ze strachu, a wydobywającego się z tego
kapelusza.
Ściągnął szybko białą chustkę z cylindra i gołąb w kolorze chustki, byąc skrzydłami, upadł
niezdarnie na stół. PrzeraŜony, sparaliŜowany strachem ptak, niezdolny pofrunąć, głośno uderzał
skrzydłami o polerowany blat stołu.
— Ładny ptak — powiedział magik i uśmiechnął się do
dwóch chłopców. — Teraz wyobraźcie sobie kota.
Znów śmignął chustką nad kapeluszem i biały kot zsunął się z ronda. Wypełzł z kapelusza niczym
wąŜ i rozciągnął się na stole, patrząc jedynie na gołębia. Powoli, jak drapieŜnik, kot czołgał się w
stronę ptaka.
Magik, przebrany za smętnego klauna z białą twarzą, w czerwonej peruce, w czarnym fraku, w
uśmiechu wyszczerzył zęby do chłopców i niespodzianie podskoczył, zrobił efektownego fikołka i
wylądował, stając na rękach w białych rękawiczkach. Przez chwilę trzymał nogi sztywno
wzniesione do góry, potem zgiął je i pochylił tułów jednym harmonynym,
12
CZĘSC PIERWSZA
SZKOŁA
Wstańcie i zaśpiewajcie pochwalny hymn o szkole na wzgórzu.
Pieśń szkolna
Ŝeby rozmontować huśtawkę. Cissy Harbinger wychodzi właśnie z basenu i idzie w stronę leŜaka.
Kroczy tak, Ŝe wiadomo, iŜ kafelki parzą ją w stopy. Podchodzi i kładzie się, Ŝeby jeszcze
przyciemnić swoją orzechową opaleniznę. Są tam jeszcze dwa rozleglejsze dziedzińce, jeden z
plastikowym brodzikiem. A tutaj, Collis Falk, ogrodnik zwolniony właśnie przez rodziców chłopca,
przejeŜdŜa wielką czarną kosiarką po trawniku wokół białego domu. Nie pozostają Ŝadne mlecze:
Collis Falk jest bezlitosnym tępidelem mleczy.
Dalej, poza domami i ogrodami, jakiś człowiek spaceruje aleją na skarpie. Na tym starym
przedmieściu piesi nie są taką rzadkością jak w rozległych nowych dzielnicach, na przykład na
Quantum Hills, ale pomimo to jest to wyjątkowy i interesujący widok.
Chłopiec wciąŜ nie wie, Ŝe śni.
Idący aleją męŜczyzna zatrzymuje się. Jest pewnie klientem Collisa Falka i czeka, Ŝeby ogrodnik
odwrócił się w jego stronę, to będzie mógł go pozdrowić. Ale nie, wydaje się, Ŝe nie czeka na
ogrodnika. Przechyla głowę i patrzy na chłopca. Chyba go wypatruje, myśli chłopiec. MęŜczyzna
ujmuje się pod boki. Jest oddalony o około trzysta jardów, jego sylwetka drŜy trochę w upale
bijącym z chodnika. Chłopca opanowuje nagłe przekonanie, Ŝe ta mała figurka stara się go
odnaleźć... a chłopiec nie chce, Ŝeby go zauwaŜono. Przywiera mocniej do ziemi i niespodziewany
strach budzi się w jego piersi.
To interesujący sen, myśli. Dlaczego się go boję?
Powietrze staje się bardziej mroczne, bardziej srebrne. MęŜczyzna, który go dostrzegł, a moŜe
nie, idzie dalej. Wyłania się nagle Collis Falk, jakby z zamiarem wykoszenia brodzika. Teraz
chłopiec zasłonięty jest przed wzrokiem męŜczyzny i moŜe się poruszyć.
Naprawdę jestem wystraszony, myśli, dlaczego? Całe otoczenie stało się nagle nieprzyjemne,
skaŜone i niepokojące. ChociaŜ nie moŜe juŜ dostrzec sylwetki w alei na skarpie, to jednak
Zgłoś jeśli naruszono regulamin