Sokole Oko 05 - Preria.pdf

(528 KB) Pobierz
Pięcioksiąg Przygód Sokolego Oka
Pięcioksiąg Przygód Sokolego Oka
Pogromca Zwierząt Ostatni Mohikanin Tropiciel Śladów Pionierowie Preria
James Fenimore Cooper
Preria
Tytuł oryginału The prairie
Okładkę projektował Janusz Wysocki
Teksty poetyckie przełożył Włodzimierz Lewik
Redaktor
Zenaida Socewicz-Pyszka
Redaktor techniczny Barbara Muszyńska
Książka pochodzi z dorobku państwowego Wydawnictwa "Iskry"
For the Polish edition Copyright (c) by Państwowe Wydawnictwo "Iskry", Warszawa
1989
Polish translation (c) copyright by Aldona Szpakowska, Warszawa 1974
Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1990 r.
Wydanie IV (I skrócone). Nakład 50 000 egz.
Ark. wyd. 17,2. Ark. druk. 18,00.
Oddano do składania 10 XI1988 r.
Podpisano do druku 15 IX 1989 r.
Druk ukończono w lutym 1990 r.
Papier offset III kl. 70 g, rola 61.
Zam. nr 1752/88 F-4
Wrocławskie Zakłady Graficzne
Wrocław, ul. Oławska 11
ISHN 83-7023-051-2
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jeśli za czułość, pasterzu, lub złoto Można w tej pustce kupić coś dla ciała -
Znajdź dla nas jadło i wygodne leże...
"Jak wam się podoba"
Szeroko w swoim czasie dyskutowano, słowem i piórem, sprawę przyłączenia
rozległych terenów Luizjany* do ogromnego już i ledwie wpółzaludnionego obszaru
Stanów Zjednoczonych. Lecz w miarę jak przygasał żar polemiki i ustępowały
względy osobiste, zaczynano powszechnie uznawać, że transakcja była słuszna.
Wkrótce najmniej nawet lotne umysły pojęły, że choć przyroda zahamowała naszą
ekspansję ku zachodowi, zagradzając drogę pustynią, posunięcie to uczyniło nas
panami urodzajnego pasa ziemi, który w zamęcie wydarzeń mógł przypaść wrogiemu
państwu. Mądra ta decyzja oddała nam w niepodzielne władanie przejścia do
wnętrza lądu i całkowicie uzależniła od nas niezliczone plemiona dzikich,
mieszkających na granicy naszych ziem, położyła kres sprzecznym pretensjom i
złagodziła zawiść między narodami, otworzyła dla handlu tysiące dróg w głąb
kraju i ku wodom Pacyfiku.
Musiało upłynąć trochę czasu, nim liczni i zamożni koloniści dolnej Luizjany
zmieszali się z nowymi współziomkami. Natomiast rzadszą i uboższą ludność górnej
części kraju pochłonął natychmiast wir wytworzony przez nagły prąd emigracji.
Od roku 1763 Luizjana (obszar ziemi znacznie przewyższający dzisiejszą Luizjanę)
należał do Hiszpanii. Stany Zjednoczone mogły wówczas wywozić wodami Missisipi
zboże oraz miały prawo składu w Nowym Orleanie. W roku 1800 ziemie te wróciły do
Francji, w czym kryło się poważne niebezpieczeństwo gospodarcze i polityczne dla
Stanów. Napoleon zamierzał wzmocnić znaczenie Francji w Ameryce, jednakże w roku
1803, po walkach z Murzynami i malarycznym klimatem na San Domingo, mając przed
sobą perspektywę nowej wojny z Anglią, zgodził się na sprzedaż tych ziem Stanom.
Do takiej pogoni za przygodą nakłania zazwyczaj siła dawnych przyzwyczajeń lub
pobudzają skryte marzenia. Wśród emigrantów nie brakło śmiałków, którzy ścigając
złudy ambicji spodziewali się łatwego wzbogacenia i wypatrywali cennych złóż na
tych dziewiczych terenach. Przeważająca jednak część wychodźców osiadała nad
brzegami większych rzek, rada, że aluwialne doliny nawet najbardziej niedbałą
pracę hojnie nagrodzą obfitym plonem. W ten sposób, niczym za dotknięciem
różdżki czarodziejskiej, wyrastały nowe społeczności. Wielu ludzi, którzy
własnymi oczami oglądali kiedyś świeżo nabyty, prawie nie zaludniony obszar
ziemi, dożyło chwili, gdy powstał na nim niezależny stan*, posiadający ludność
liczną, różną od jego poprzednich mieszkańców, i przyjęty na zasadzie
politycznej równości w skład konfederacji narodowej.
Przedstawione w niniejszym opowiadaniu wypadki i sceny rozgrywają się w czasach,
kiedy ta doniosła w skutkach emigracja dopiero się zaczynała.
Dawno już minęła pora żniw pierwszego roku naszego panowania nad tą ziemią i
więdnące liście z rzadka rosnących drzew nabierały barw jesiennych, gdy pewnego
dnia z łożyska wyschłej rzeczki wynurzył się sznur wozów i posuwał po
sfałdowanej powierzchni "falistej prerii" (taką nazwą obdarzono ją w kraju, o
którym piszemy). Wozy, ładowne sprzętami domowymi i narzędziami rolniczymi,
niewielkie stado krnąbrnych owiec i holenderskiego bydła, pędzone z tyłu
pochodu, niedbały strój i zuchwała postawa krzepkich mężczyzn, którzy szli
ociężałym krokiem obok leniwych zaprzęgów - wszystko to zwiastowało wychodźców
dążących ku wyśnionemu Eldorado. Nie zachowali oni zwyczaju podobnych im
wędrowców, gdyż pozostawili za sobą żyzne kotliny dolnej Luizjany i przedzierali
się - sposobem znanym tylko takim jak oni poszukiwaczom przygód - przez jary i
potoki, trzęsawiska i pustkowia daleko poza granicę ziem, na których osiedlali
się ludzie cywilizowani. Przed nimi rozpościerała się rozległa, monotonna
równina, ciągnąca się aż do stóp Gór Skalistych, a za nimi, o wiele mil
uciążliwej drogi, pieniły się wezbrane muliste wody Platte.
Stan Missouri.
Skąpa roślinność prerii nie świadczyła dobrze o glebie. Koła wozów turkotały tak
cicho na twardym gruncie, jak gdyby toczyły się po bitym gościńcu. Nie rysowały
za sobą kolein, kopyta koni nie odciskały śladów, tylko kładła się pod nimi
trawa i zioła wysuszone i zwiędłe, które bydło szczypało od czasu do czasu, ale
najczęściej pozostawiało nie tknięte, gdyż nawet dla wygłodzonych żołądków był
to zbyt gorzki pokarm.
Dokądkolwiek dążyli ci śmiali wędrowcy, jakikolwiek mieli tajemny powód, by
cieszyć się poczuciem bezpieczeństwa w miejscu tak odosobnionym, gdzie od nikogo
nie mogli oczekiwać pomocy - faktem jest, że ich twarze i zachowanie nie
zdradzały najmniejszych oznak lęku ani niepokoju. Wyprawa obejmowała ponad
dwadzieścia osób, jeżeli liczyć je bez względu na wiek i płeć.
Na czele pochodu, w niewielkiej odległości od reszty, szedł wysoki ogorzały
mężczyzna, zapewne przywódca całej grupy. Cały wygląd tego człowieka, zwłaszcza
niemłoda już, gnuśna twarz mówiły jasno, że nie gnębią go bynajmniej ani wyrzuty
sumienia za przeszłe życie, ani niepokój o przyszłość. Jego niezdarne i z pozoru
słabe, choć wielkie cielsko kryło ogromną siłę. Ale tylko chwilami, gdy
maszerując leniwie napotykał jakąś drobną przeszkodę, ociężały mężczyzna
przejawiał energię, która drzemała w jego ciele, podobna uśpionej i spokojnej,
lecz straszliwej sile słonia.
Ubiór przybysza stanowił połączenie najbardziej prostackiego odzienia farmera i
ubrania skórzanego, jakie, dzięki modzie i swym praktycznym zaletom, stało się
niemal niezbędne dla każdego, kto wyruszał na podobną wyprawę. Przez plecy
przewiesił strzelbę i torbę, a także dobrze napełniony i pilnie strzeżony
mieszek na kule i rożek na proch; ostry, błyszczący toporek niedbale-przerzucił
przez ramię. Niósł to wszystko z taką łatwością, jak gdyby nic mu nie ciążyło i
nie krępowało ruchów.
W niewielkiej za nim odległości szła gromadka prawie tak samo ubranych młodych
ludzi, dostatecznie podobnych zarówno do siebie, jak i do swego przywódcy, by
można ich było uznać za członków jednej rodziny. Chociaż najmłodszy z nich
niedawno dopiero osiągnął lata subtelnym językiem prawa określone jako
wiek ograniczonej zdolności do działań prawnych*, okazał się godnym swych
przodków, bo jego chłopięca postać niemal dorównywała wzrostem innym
przedstawicielom.
Tylko dwie z przedstawicielek płci pięknej były dorosłe. Z pierwszego wozu
wychylały się Inianowłose główki dziewczynek o oliwkowej cerze, rozglądających
się dokoła oczyma błyszczącymi ciekawością i dziecięcym ożywieniem. Starsza z
dwu dorosłych była matką wielu w tej gromadzie; twarz miała śniadą, pokrytą
zmarszczkami. Młodsza - zręczna, energiczna dziewczyna lat osiemnastu -
zdradzała figurą, strojem i zachowaniem, że zajmuje w społeczeństwie pozycję o
kilka szczebli wyższą od tej, jaka przypada w układzie jej obecnym towarzyszom.
Nad drugim z kolei wozem rozpięto na obręczach budę z płótna tak szczelnie, że
niepodobieństwem było dojrzeć, co się pod nią kryje. Na pozostałych wozach nie
znajdowało się nic cennego, tylko proste sprzęty i przedmioty osobistego użytku,
jakie służą zwykle ludziom, którzy w każdej chwili, bez względu na porę roku i
odległość, gotowi są zmienić miejsce zamieszkania.
Ziemia tu była jak ocean, gdy ucisza się szalejąca burza i niespokojne wody
wzbierają ciężką falą: tak samo regularnie sfalowana powierzchnia rozpościerała
się niemal bez końca i nie było na czym zatrzymać spojrzenia. Tu i ówdzie
wznosiło się z dna doliny drzewo z rozpostartymi, nagimi gałęziami, jak samotny
statek. Wrażenie potęgowało jeszcze kilka dalekich kęp krzaków, które majaczyły
na zamglonym widnokręgu jak wyspy wśród oceanu. Wędrowcy nie mogli się oprzeć
przykremu uczuciu, że przebyć trzeba jeszcze długie, nie kończące się chyba
obszary, nim znajdą teren odpowiadający najskromniejszym choćby wymaganiom
rolnika.
Mimo to przywódca emigrantów spokojnie szedł naprzód, nie mając innego
przewodnika prócz słońca. Z każdym krokiem świadomie oddalał się od siedzib
cywilizacji i zapuszczał coraz głębiej, może bezpowrotnie, na tereny
barbarzyńskich i dzikich mieszkańców kraju. Jednakże gdy dzień zaczął się chylić
ku zachodowi, umysł emigranta, niezdolny zapewne wcześniej pomyśleć o sprawach
nie związanych bezpośrednio z bieżącą chwilą, za-
Wówczas w Ameryce czternaście lat.
przątnęła troska o to, jak wobec nadchodzącej ciemności zaspokoić potrzeby
rodziny.
Doszedł do szczytu wzgórza wyższego niż inne, zatrzymał się na chwilę i
rozglądał ciekawie na prawo i lewo, szukając dobrze sobie znanych znaków
wskazujących miejsce, gdzie znaleźć można trzy rzeczy niezbędne wędrowcom: wodę,
opał i pastwisko.
Widocznie jego poszukiwania były bezowocne, bo po paru minutach leniwego
obserwowania okolicy zaczął schodzić z łagodnego zbocza. Ogromna jego postać
poruszała się ciężko i bezwładnie, podobna spasionemu zwierzęciu, pociąganemu
przez spa-dzistość terenu.
Postępujący za nim młodzi ludzie poszli w milczeniu za jego przykładem. Powolne
ruchy zarówno zwierząt, jak i ludzi świadczyły, że bliska jest już chwila, gdy
będą musieli odpocząć. Dla pomęczonych zwierząt splątana trawa kotliny stanowiła
okrutną przeszkodę i trzeba było popędzać je batem. W chwili gdy wszystkich, z
wyjątkiem idącego na czele mężczyzny, ogarniać zaczęło znużenie, gdy wszyscy,
jakby za wspólnym impulsem, rzucali przed siebie niespokojne spojrzenia, cała
grupa zatrzymała się nagle, uderzona nieoczekiwanym widokiem.
Słońce zapadło już za najbliższą linię wzgórz, ciągnąc za sobą płonący tren. W
samym środku tej powodzi ognistego światła zjawiła się postać ludzka, tak dobrze
widoczna na złocistym tle i pozornie tak bliska, że - zdawało się - wystarczyło
wyciągnąć rękę, by jej dotknąć. Człowiek ten był olbrzymiego wzrostu, a jego
postawa świadczyła o smutku i zadumie. Choć stał zwrócony twarzą w kierunku
naszych wędrowców, otaczał go blask tak jaskrawy, że nie sposób było zgadnąć,
jak wygląda i kto on zacz.
Widok ten wywarł na podróżnych potężne wrażenie. Mężczyzna idący na czele
zatrzymał się i wpatrywał w tajemnicze zjawisko z jakimś tępym zainteresowaniem,
które wkrótce przemieniło się w zabobonny lęk. Synowie, opanowawszy pierwsze
zdziwienie, zbliżyli się wolno ku ojcu, a za ich przykładem poszli ci, którzy
prowadzili wozy; wkrótce wszyscy utworzyli jedną grupę, oniemiałą ze zdumienia.
Choć większość z nich sądziła, że oglądają nadprzyrodzoną zjawę, paru śmielszych
młodzieńców pochyliło w przód strzelby, gotowe do strzału. Dał się słyszeć
szczęk odwodzonych kurków.
- Każ im iść na prawo! - ostrym, zgrzytliwym głosem zawołała dzielna żona i
matka. - Aza lub Abner na pewno opowiedzą nam dokładnie, co to za stworzenie.
- Nieźle byłoby popróbować strzelby - mruknął mężczyzna o tępej fizjonomii,
którego rysy i wyraz twarzy przypominały w uderzający sposób ową energiczną
kobietę. Zdjął z ramienia strzelbę, pochylił się zręcznie w przód i oświadczył
stanowczo: - Mówią, że setki Wilków Pawni* polują na tych równinach. Jeżeli tak
jest, to z pewnością nie zauważą braku jednego człowieka ze swego plemienia.
- Stój! - dał się słyszeć łagodny, lecz pełen przerażenia głos kobiecy.
Nietrudno było zgadnąć, że wypowiedziały te słowa drżące wargi młodszej z dwu
kobiet. - Nie jesteśmy tu wszyscy, to" może być ktoś z naszych.
- Któż to teraz wychodzi na zwiady?! - krzyknął zagniewany ojciec obrzucając
chmurnym spojrzeniem gromadkę krzepkich synów. - Zniż broń, zniż broń -
powiedział odtrącając wycelowaną strzelbę ogromnym paluchem. Wyraz
jego twarzy świadczył, że niebezpiecznie byłoby go nie posłuchać. - Nie
dokonałem jeszcze tego, co powinienem, a choć niewiele już pozostało, muszę to
skończyć w spokoju.
Tymczasem niebo zmieniało barwy. Oślepiający blask ustępował z wolna
spokojniejszemu, przyćmionemu światłu, a w miarę jak gasły barwy tła,
wyolbrzymione kształty tajemniczej postaci malały do naturalnych rozmiarów. Gdy
już nie można było wątpić w oczywistą prawdę, przywódca wyprawy uznał, że
niegodną byłoby rzeczą wahać się dłużej, i ruszył w drogę. Kiedy schodził ze
zbocza pagórka, przezorność nakazała mu rozluźnić pasek strzelby i na wszelki
wypadek trzymać ją w pozycji wygodniejszej do strzału.
Ale jasne było, że nie ma powodu do takiej czujności. Od chwili kiedy obcy tak
nieoczekiwanie pojawił się, zda się, zawieszony między niebem i ziemią - ani nie
ruszył się z miejsca, ani też nie okazywał żadnych wrogich zamiarów. Zresztą
teraz, gdy widać go było wyraźnie, nie ulegało wątpliwości, że gdyby nawet
Pawni (ang. Pawnee - czyt. Pauni) - nazwa indiańskiego plemienia żyjącego na
preriach mirclzy Missouri i Platte (stan Nebraska).
żywił względem wychodźców nieprzyjazne zamiary, nie zdołałby wprowadzić ich w
czyn. Człowiek, który doświadczał trudów życia przez przeszło osiemdziesiąt zim
i lat, wiosen i jesieni, nie mógłby wzbudzić lęku w mężczyźnie tak silnym jak
przywódca emigrantów. Chociaż nieznajomy wyglądał na osłabionego, niemal na
cierpiącego, było w nim coś, co wskazywało, że to czas położył na nim swą ciężką
rękę, a nie choroba. Jego ciało zwiędło, lecz nie było zniszczone. Ubrany był
prawie wyłącznie w skóry, obrócone włosem na wierzch. Z ramienia zwisał mu rożek
z prochem i mieszek na kule. Wspierał się na niezwykle długiej strzelbie, która,
podobnie jak jej właściciel, nosiła na sobie ślady wieloletniej ciężkiej służby.
Gdy grupa wędrowców podeszła tak blisko do samotnego człowieka, że mogli się
słyszeć nawzajem, z trawy u jego stóp rozległo się ciche szczekanie i duży,
bezzębny pies myśliwski o zapadniętych bokach wstał leniwie ze swego legowiska i
otrząsając się zajął pozycję, która wskazywała, że sprzeciwia się dalszemu
zbliżaniu podróżnych.
- Leżeć! Hektor, leżeć! -powiedział jego pan głosem, który wiek uczynił nieco
głuchym i drżącym. - Czegóż chcesz, piesku, od ludzi, którzy mają przecież prawo
podróżować! *
- Choć jesteśmy ci obcy, wskaż nam miejsce, gdzie moglibyśmy schronić się na
noc, jeżeli znasz tę okolicę - rzekł przywódca emigrantów. - Gdzie mogę rozbić
obóz na noc? Nie jestem wybredny, gdy chodzi o spanie i jedzenie, ale tacy
doświadczeni podróżni jak ja cenią świeżą wodę i dobrą paszę dla bydła.
- Chodź za mną, a znajdziesz i jedno, i drugie. Niewiele więcej mógłbym ci
ofiarować na tej biednej ziemi.
Mówiąc to starzec zarzucił na ramię ciężką strzelbę - a uczynił to bez wysiłku,
co w jego wieku było czymś niezwykłym - po czym bez dalszych słów poprowadził
ich przez wzgórze do sąsiedniej doliny.
ROZDZIAŁ DRUGI
I
Rozbijcie namiot, tu spocznę dziś w nocy. A jutro... jutro? - ach, wszystko mi
jedno.
"Ryszard III"
AVkrótce podróżni dostrzegli niezawodne wskazówki świadczące
0 tym, że w pobliżu znajdą wszystko, czego im potrzeba. Przejrzyste źródło z
głośnym bulgotem tryskało ze zbocza, łącząc swe wody z wodami podobnych źródełek
w sąsiedztwie; i razem z nimi tworzyło strumień, którego bieg przez prerię
widoczny był na mile, bo zdradzały go kępy krzewów i zieleni, rozrzucone tu i
tam na ziemi zroszonej wilgocią. W tym więc kierunku szedł nieznajomy, a za nim
ochoczo dążyły konie, czując instynktownie, że czeka je strawa i odpoczynek.
Doszedłszy do miejsca, które uznał za odpowiednie, starzec zatrzymał się.
Przywódca emigrantów rozejrzał się bacznie dokoła, badając okolicę z rozwagą,
jak człowiek znający się na rzeczy.
- No tak, możemy tu zostać - powiedział zadowolony z wyników oględzin. -
Chłopcy, słońce zaszło, ruszajcie się żwawo.
Młodzieńcy okazali mu posłuszeństwo w sposób dość osobliwy. Z szacunkiem
wysłuchali rozkazu i nadal obserwowali okolicę sennym i obojętnym wzrokiem.
Tymczasem starszy podróżny, orientując się widocznie, jakie pobudki kierują jego
dziećmi, zdjął torbę i strzelbę, po czym przy pomocy mężczyzny, który poprzednio
zdradzał tyle ochoty do strzelania, zaczął spokojnie wyprzęgać konie.
Wreszcie najstarszy z synów wysunął się ociężale naprzód
1 bez najmniejszego wysiłku zagłębił siekierę aż po trzonek w miękkim drzewie
topoli. Przez chwilę stał, przyglądając się skutkom swego uderzenia z
lekceważeniem, z jakim olbrzym mógłby
patrzeć na bezsilny opór karła, a potem - wymachując siekierą nad głową z
wdziękiem i zręcznością, z jakimi mistrz sztuki szermierczej mógłby władać
szlachetniejszym, choć o wiele mniej pożytecznym orężem - szybko przerąbał
drzewo, którego wysoki pień poddał się woli młodego zucha i runął. Pozostali
podróżni patrzyli na to z jakimś leniwym zaciekawieniem, aż pokonane drzewo
legło na ziemi. Wtedy, jakby na sygnał do ogólnego ataku, przystąpili wszyscy do
pracy. Ze zręcznością i pośpiechem, które mogły wprawić w zdumienie laika,
ogołocili z drzew i krzewów teren niezbyt rozległy, lecz wystarczający na ich
potrzeby, a zrobili to tak dokładnie i niemal tak szybko, jakby przeleciał
tamtędy huragan.
Nieznajomy w milczeniu, lecz z uwagą przypatrywał się ich pracy, aż wreszcie
odszedł z gorzkim uśmiechem, mrucząc coś do siebie, jak gdyby przez wzgardę nie
chciał głośniej okazać swego niezadowolenia. Przecisnąwszy się przez gromadę
energicznej i ruchliwej młodzieży, która zdążyła już rozniecić wesołe ognisko,
zaczął z zaciekawieniem śledzić ruchy przywódcy emigrantów oraz jego
odrażającego pomocnika.
Konie i bydło, puszczone przez nich na swobodę, skubały teraz chciwie smaczne i
pożywne liście ściętych drzew, a przywódca emigrantów i jego pomocnik krzątali
się koło wozu. Choć pojazd ten wydawał się równie cichy i pozbawiony pasażerów
jak inne wozy, obaj mężczyźni nie szczędzili sił, by odciągnąć go daleko od
reszty taboru, na miejsce suche i nieco wzniesione, leżące na skraju zarośli.
Przynieśli potem tyczki, grubsze ich końce wbili mocno w ziemię, a cieńsze
przytwierdzili do łęków, podtrzymujących pokrycie wozu. Z jego wnętrza
wyciągnęli długi zwój płótna, rozpostarli je nad całością, a brzegi przymocowali
kołkami do ziemi. W ten sposób powstał bardzo wygodny i dość przestronny namiot.
Wspólnymi siłami ruszyli wóz, ciągnąc go za wystający spod namiotu dyszel. Gdy
znalazł się pod gołym niebem, nie okryty, jak zwykle, zasłoną, traper zobaczył
na nim jedynie kilka lekkich mebelków. Podróżny natychmiast przeniósł je sam do
namiotu, jak gdyby wejście tam było przywilejem, nie przysługującym nawet jego
najbliższemu kompanowi.
Ciekawość wzrasta w człowieku pod wpływem samotności, toteż stary mieszkaniec
prerii, śledząc ostrożne i tajemnicze czyn-
13
ności dwóch mężczyzn, nie mógł oprzeć się temu uczuciu. Zbliżył się do namiotu i
właśnie miał rozchylić dwie jego poły z widocznym zamiarem dokładnego obejrzenia
wnętrza, gdy nagle ten sam mężczyzna, który już raz godził na jego życie,
schwycił go za ramię i dość brutalnie manifestując swą siłę, odepchnął od
miejsca, które starzec uznał za najbardziej dogodny punkt obserwacyjny.
- Jest taka uczciwa zasada, przyjacielu - zauważył sucho, ale z bardzo groźnym
spojrzeniem - i na ogół bezpieczna, która mówi: pilnuj własnego nosa.
- Rzadko się zdarza, by ludzie przywozili na to pustkowie coś, co chcieliby
ukryć - odrzekł starzec pragnąc widocznie przeprosić za zamierzone zuchwalstwo,
lecz nie bardzo wiedząc, jak to uczynić. - Zaglądając tam nie chciałem nikogo
obrazić.
- Pewnie rzadko się zdarza, by tu w ogóle ludzie przyjeżdżali - brzmiała
szorstka odpowiedź. - To, zdaje się, stary kraj, ale nie jest chyba
przeludniony.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin