Nawiedzone Miasteczko Shadow Hills Anastazia Hopcus.pdf

(70 KB) Pobierz
Anastasia Hopcus
Anastasia Hopcus
Nawiedzone miasteczko Shadow Hills
Przełożyła
Katarzyna Miniszewska-Górmińska
Rozdział 1
(…)
Jedno wiedziałam na pewno: sny nie skończyły się wraz ze zmianą miejsca. Ten
ostatni był nawet wyraźniejszy niż poprzednie. Niemal słyszałam mojego psychoanalityka:
„A nie mówiłem?!”. Też coś. Wyciągnął od rodziców taką masę pieniędzy, a potrafił dawać
tylko oklepane rady. „Od problemów nie można uciec” – stwierdził, kiedy pokazałam mu
broszurę o Devenish; tę samą, którą przysłano Atenie o sześć miesięcy za późno.
Przeszył mnie ból, jak zawsze gdy myślałam o siostrze. Tuż po tym, jak to
się stało, był wręcz nie do zniesienia. Nieustanna tęsknota po prostu mnie
zżerała. Nawet po upływie trzynastu miesięcy, kiedy przechodziłam obok pokoju
Ateny, aż zatykało mnie z bólu. Pokój, na pozór ten sam, zdawał się tak inny…
opuszczony i martwy. To już nie było tamto sanktuarium mojej siostry, a
jątrząca się rana.
Otworzyłam pamiętnik na właściwej stronie; założyłam ją kopertą z godłem
szkoły Devenish. Kiedy w domowej skrzynce na listy znalazłam przesyłkę
zaadresowaną do Ateny, doznałam szoku. Siostra już wtedy nie żyła. Mieliśmy
za sobą cały ten koszmar z policją i przygotowaniami do pogrzebu, wreszcie
pożegnanie na cmentarzu… Potem odnalazłam jej dziennik. Zapiski o snach
Ateny, tak podobnych do moich, wstrząsnęły mną do głębi.
Pisała o powracającym śnie – o miejscu, w którym nigdy nie była, pełnym
starych budynków z czerwonej cegły. W końcu zidentyfikowała to miejsce jako
szkołę z internatem w Shadow Hills. Kiedy czytałam zapiski Ateny, zaczynałam
rozumieć. Chciałam poczuć tę jasność ponownie. Przejrzałam dziennik aż do
ostatniego wpisu:
Koszmary są teraz tak wyraźne, że boję się zasypiać. Moja energia
nieustannie się ulatnia. Jestem chodzącym zombie. Muszę znaleźć sposób, żeby
dostać się do szkoły Devenish; może tam będę w stanie znaleźć wyjaśnienie.
Pogładziłam blaknący granatowy tusz. W Devenish coś się czaiło. Czułam to
przez skórę. Jeszcze nie wiedziałam co, ale miałam zamiar sprawdzić. Byłam to
winna Atenie.
Szybko przekonałam rodziców, żeby wysłali mnie do Devenish. Zresztą…
beze mnie będzie im lepiej. Moje ciemnoblond włosy, zielone oczy, filigranowa
postać i twarz w kształcie serca – cechy, które miałam szczęście dzielić ze swoją
niezwykłą starszą siostrą – stały się w jakimś stopniu przekleństwem. Kiedy
patrzyłam w lustro, miałam wrażenie, że widzę twarz Ateny. Było to
pocieszające, ale jednocześnie rozdrapywało rany.
Pod powiekami poczułam piekące łzy. A przecież nie zamierzałam siedzieć w
sypialni i płakać. Przyjechałam do szkoły o jeden dzień wcześniej niż reszta
uczniów, bo chciałam się oswoić z sytuacją. Mój psychoanalityk zapewnił
rodziców, że to najlepsze rozwiązanie, a ja byłam zadowolona z szansy na
zbadanie tego miejsca, zanim pojawią się tu inni.
Postanowiłam się przebrać; mundurek za bardzo rzucał się w oczy. Kiedy
rozpięłam suwak przy spódnicy, tuż poniżej lewego biodra zauważyłam
jasnoczerwoną szramę. Zsunęłam spódnicę, by sprawdzić, czy to nie ukąszenie;
na skórze było widać tylko cienką falistą linię w kształcie półksiężyca. Potarłam
znak palcem. Zastanawiałam się, skąd się wziął. Niepokoił mnie.
Wskoczyłam w znoszone dżinsy, sprany podkoszulek i wygodne sportowe
buty – od razu poczułam się lepiej.
Już chciałam wyjść, gdy przypomniałam sobie, że po południu mam się
spotkać z Grahamem. Wzięłam więc kosmetyczkę i ruszyłam na poszukiwanie
łazienki. Szybko odnalazłam właściwe drzwi pośrodku korytarza.
Zerknęłam na swoje odbicie w lustrze. Wilgotny klimat Massachusetts nie
służył moim włosom. Zazwyczaj proste i lśniące teraz wiły się we wszystkich
kierunkach. Zaczesałam je wysoko w koński ogon i wróciłam do sypialni po
torebkę.
Na dworze wciągnęłam głęboko w płuca krystalicznie czyste powietrze.
Rozpościerający się wokół teren, otoczony pagórkami, był nieprawdopodobnie
zielony. W oddali majaczyły błękitnawe szczyty gór. Każdą grupę czterech czy
pięciu budynków opasywał potężny czworokąt kamiennych ścieżek schodzących
się w romb. Moja szkoła w Los Angeles była znacznie mniejsza. Ta tutaj
przypominała raczej uniwersytet niż szkołę średnią. Miejskie zapachy nie były
dość intensywne, więc wyczuwało się woń świeżo skoszonych trawników
wydzielających ostry cytrusowy aromat. Granica kampusu była okolona
półksiężycem lasu. Gdzieniegdzie teren znaczyły ogromne, wręcz monstrualne
drzewa. Zapraszały do relaksu – ich grube wijące się korzenie tworzyły
naturalne schodki, na których można było przysiąść. Zielony bluszcz piął się po
bocznych ścianach niemal wszystkich budynków. Przywodził na myśl wodorosty
czepiające się kostek podczas kąpieli w oceanie.
To było naprawdę ładne miejsce, z atmosferą historycznego uniwersytetu,
wątpiłam jednak, czy kiedykolwiek się w nim zaaklimatyzuję. Wolałam jaskrawe
apartamentowce zachodniego Hollywood, bungalowy w dzielnicy Melrose i
rajskie ptaki w moim dawnym domu w Los Feliz.
Powędrowałam kamienistymi, szarymi ścieżkami. Moją uwagę przykuł
charakterystyczny budynek na wzgórzu, odległy o kilometr lub dwa. Przyciągała mnie
monumentalna sylwetka i olśniewające mury z białego kamienia. Z bliska było widać, że
kamień jest usiany zielonkawymi plamami, zapewne wyżłobionymi przez wodę w ciągu
setek lat. Naraz ogarnęło mnie dziwne uczucie: to miejsce coś mi przypomina. Budowla
była wysoka i potężna – istna forteca. Pobliski parking raził w tym miejscu, a stojące na
nim nowoczesne ambulansy i samochody dziwnie kontrastowały z dawną architekturą.
Widok tablicy pamiątkowej w pobliżu głównego wejścia mnie nie zdziwił; to
miejsce mogło mieć setki lat. Przeczytałam napis:
S ZPITAL S HADOW H ILLS N AJLEPSZE CENTRUM DIAGNOSTYCZNE W KRAJU W XVIII
WIEKU SIEDZIBA PRZYTUŁKU DLA UBOGICH
Czytałam dalej:
Z APRASZAMY DO ZAPOZNANIA SIĘ Z HISTORIĄ S ZPITALA S HADOW H ILLS . M UZEUM
ZNAJDUJE SIĘ NA LEWO OD GŁÓWNEGO HALLU .
Wtem kątem oka uchwyciłam ciemny zarys postaci. Drgnęłam. Obróciłam się
w samą porę, by zobaczyć cień przemykający przez trawnik i znikający za
szpitalem. Niewiele myśląc, poszłam w ślad za nim.
Budynek zdawał się nie mieć końca. Jego dalsze części były mniej
zniszczone, coraz bardziej współczesne. Po paru minutach znalazłam się na
dużym dziedzińcu. Kilka ścieżek biegło przez zarośnięty ogród i znikało w
gęstych kępach wysokich drzew. Instynktownie ruszyłam głównym szlakiem.
Po drodze spotykałam pacjentów w szpitalnych szlafrokach, spacerujących albo
rozmawiających z lekarzami odzianymi w fartuchy. Widok ludzi sprawił, że
poczułam się nieco bezpieczniej. W razie potrzeby mogłam zawołać o pomoc, a
dopóki trzymałam się głównej ścieżki, nie powinnam się zgubić. Zresztą zawsze
byłam dumna ze swego zmysłu orientacji.
Grunt pod stopami zaścielały zielone paprocie; powietrze było chłodne i
wilgotne. Po niedługim marszu natknęłam się na żelazne ogrodzenie. Brama
leżała na ziemi i sądząc po porastających ją winoroślach, runęła z zardzewiałych
zawiasów dawno temu.
Serce zabiło mi dziwną mieszaniną strachu i podniecenia. „Kiedy przekroczysz
próg, nie będzie odwrotu”. Nie wiedziałam, skąd mi to przyszło do głowy, jednak nie
mogłam się cofnąć. Nie mogłam sobie pozwolić na tchórzostwo. Ostrożnie
przekroczyłam bramę.
Drzewa przerzedzały się stopniowo, aż wreszcie ujrzałam przed sobą okrągłą
otwartą przestrzeń. Poczułam, jak ręce mi lodowacieją. Stałam na wprost
upiornych ruin prastarego cmentarza.
Ledwo zdławiłam krzyk. Przed oczami stanęła mi moja wizja. To miejsce…
Ono nie było podobne do cmentarza ze snu – to był ten sam cmentarz.
Stałam wśród płaskich i stojących nagrobków, połamanych albo
pokruszonych. Płyty nagrobne, zarośnięte chwastami i wąsami bluszczu,
stapiały się z ziemią. Nagrobki sterczały pod różnymi kątami, w zależności od
tego, który bok był mocniej zapadnięty. Przypominały niekompletny garnitur
zębów: zielonkawych i gnijących, pokrzywionych i stłoczonych, sterczących we
wszystkich kierunkach, z wyrwami u podstaw. Zbliżyłam się do pierwszego
rzędu ciasno upakowanych grobów. Wyglądały tak znajomo, że przeszedł mnie
dreszcz. Te płaskie były niewielkie, wypisano na nich jedynie nazwiska i datę
zgonu.
Większość pionowych tablic była równie skromna, choć na kilku zauważyłam
upiorną czaszkę ze skrzydłami. Inskrypcje wydawały się bardzo stare – niektóre
były tak zniszczone, że słowa całkowicie się zatarły. Inne zasłaniał porastający
mech.
Przykucnęłam i przesunęłam palcem wzdłuż płyty z ciągle widocznym
napisem: „A NNABELLE M ARTIN , 1690–1736”.
Zaczęłam się przedzierać przez labirynt grobów, odczytując napisy: „G EORGE
C OOPER , 1704–1736. E STHER G ARRETT , 1712–1736. J OHN C ATCH -P OOL , 1693–1736”.
Serce biło mi coraz mocniej. „H ERBERT H ICKS , 1715–1736. E LIZABETH C HURCH ,
1719–1736”.
Przy kolejnym nagrobku ogarnęły mnie mdłości. Widniały na nim dwa
nazwiska i dwa zestawy dat: „R UTH M OORE , 1707–1736” oraz: „R ACHEL M OORE ,
1709–1736”.
Pochowano je w tym samym grobie. Sprawdziłam następny rząd i kolejny; im
dalej patrzyłam, tym było ich więcej – dziesiątki nagrobków z trzema, czterema
nazwiskami na każdym. „To wygląda jak masowe groby z czasów epidemii
dżumy” – pomyślałam. Każda z tych osób zmarła w tym samym roku…
Dalej przeszukiwałam rozległy teren cmentarza. „Tu jest co najmniej trzysta
grobów”. Szłam teraz wolniej, szukając inskrypcji z datą śmierci późniejszą niż
1736 rok. Było kilka z wcześniejszymi, ale nie mogłam znaleźć choćby jednego
grobu z 1737 roku lub późniejszego. Tu musiało się coś wydarzyć – bitwa lub
zaraza. Nigdy nie interesowałam się zbytnio historią, ale teraz byłam więcej niż
ciekawa, co spowodowało śmierć setek ludzi w ciągu jednego roku. „W
szpitalnym muzeum muszą mieć informacje na ten temat” – przyszło mi do
głowy.
– Hej! Wszystko w porządku?
Moje serce niemal stanęło na dźwięk głębokiego, aksamitnego głosu.
„To nie może być…”.
Odwracałam się powoli, podczas gdy moje myśli gnały w szalonym tempie.
Na jego widok niemal otworzyłam usta. Był mniej więcej w moim wieku, miał
dobrze powyżej metra osiemdziesiąt i wyglądał absolutnie nieziemsko. Ostre
rysy łagodziła pewna doza słodyczy. Niesforne czarne loki opadały uroczo na
oczy. I te oczy. Były jasne i świetliste – jednocześnie zielone, niebieskie oraz
szare – ale nie to mnie zdumiało.
Prawdziwym powodem, dla którego nie mogłam oderwać od niego wzroku,
dla którego zastygłam jak skała, choć wrzałam w środku, była ta jedna, jedyna
myśl kołacząca się w głowie: „To on. To ten chłopak ze snu”.
(…)
Zgłoś jeśli naruszono regulamin