Anderson Poul - Opowieści - Ostatni Wybawcy Ludzkości.pdf

(239 KB) Pobierz
Poul Anderson
Ostatni wybawcy ludzkości
O karierze Poula Andersona pisałem już kilka razy w tej serii. Teraz trzeba powiedzieć, że
stale rośnie jego sława, ciągle tworzy cudowną fantastykę naukową i coraz więcej równie
cudownych utworów fantasy.
Opowiadanie „Ostatni wybawcy ludzkości” ukazuje przyszły, zdecentralizowany system
polityczny, gdzie żadna urzędowa ideologia nie jest konieczna, ale niektóre ludzkie istoty
trzymają się kurczowo starych przekonań. Poul zdołał fanatyzm i krańcowa samotność tych ludzi
uchwycić z umiejętnością i wyczuciem, które przenikają cale jego opowiadanie.
(Martin H. Greenberg)
Katherine MacLeans w opowiadaniu pt. „Nieludzkie poświęcenie”, pomieszczonym
w niniejszym tomie, porusza zagadnienie misji w religijnym znaczeniu tego słowa.
Nie wszyscy jednak misjonarze zajmują się rozpowszechnianiem religijnych prawd lub tego,
co za nie uważają.
Każdy człowiek wierzy w coś, co nie poddaje się racjonalnym badaniom. Przykładowo, moją
idee fix stanowi to, że świat byłby przyjemniejszym i bardziej czystym miejscem, gdyby w jakimś
danym roku drużyna baseballowa „New York Mets” zdobyła tytuł, a potem Puchar Świata.
Żadna liczba oznak, że w danym roku „Mets” nie mogą osiągnąć tych zwycięstw, nie
zachwiałaby moim przekonaniem. Żadne racjonalne przesłanki, że nie ma to znaczenia, która
drużyna baseballowa zwycięży w jakimś roku, oraz że sytuacja, w której każda drużyna
wygrywałaby czasami, jest faktycznie lepsza dla baseballu jako całości, nie wyperswaduje mi
moich poglądów.
Takie irracjonalizmy, dopóki dotyczą baseballu lub innych podobnie banalnych rzeczy (och,
wybacz mi, potężny duchu, Babe Ruth), nie wyrządzają tak naprawdę szkody. Mogą nawet pomóc
w rozładowaniu mojej, z natury, wojowniczej i skorej do bójki osobowości w nieszkodliwych
potyczkach.
Ale istnieją polityczne i ekonomiczne wierzenia, które posiadają siłę prawie religijnego
fanatyzmu i które mogą wywoływać niebezpieczne konflikty pomimo, wydawałoby się, braku
powodu. Satyra Poula Andersona to właśnie przedstawia. (Oczywiście, Poul jest liberałem,
i któregoś dnia mogę go za to walnąć pięścią w nos, mimo że bardzo go lubię.)
(Isaac Asimov)
Gdy byłem mały (nie skończyłem jeszcze dziewięciu lat), w naszym miasteczku mieszkał
stary człowiek, którego ludzie nazywali szaleńcem. Miał prawie sto lat i nie posiadał rodziny.
W tamtych czasach w każdym mieście byli ludzie, którzy nie mieli żadnych krewnych.
Wujaszek Jim był nieszkodliwy, a nawet użyteczny. Chciał pracować i załatać chociaż kilka
butów. Jego warsztat był zawsze czysty i schludny. Kiedy stanąłeś tam wśród zapachu skóry
i oliwy, mogłeś z tyłu, za warsztatem, zobaczyć jego mieszkanie. Nie miał wielu książek, ale
półka za półką załadowane były wysokimi, błyszczącymi stosami papierów zawiniętych
w plastik, pożółkły już ze starości i zgrzybiały jak ich właściciel. Nazywał je swoimi
magazynami. Jeżeli my, dzieci, zachowywałyśmy się grzecznie, czasem pozwalał nam popatrzeć
na obrazki w środku. Po jego śmierci miałem okazję przeczytać teksty. Były zupełnie
pozbawione sensu. Nikt nie obawiałby się rzeczy, które ludzi z tych opowiadań i artykułów
ogromnie niepokoiły. Miał także wielki, antyczny telewizor. Zastanawiające było to, dlaczego
przechowywał go, skoro nic nie mógł na nim odbierać z wyjątkiem ogłoszeń, a miasto miało
przecież doskonały odbiornik. Naprawdę, nie wiem. No, dobrze, był szalony.
Każdego ranka spacerował w dół Main Street. Większość drzew, rosnących wzdłuż tej ulicy,
stanowiły wiązy, wysokie i zacieniające latem drogę. Tylko czasem złoty promyk słońca przedarł
się przez listowie. Wujaszek Jim odziewał zawsze swe długie, sztywne ciało w starożytne, bez
mała, ubranie. Nieważne było, czy dzień był upalny, a w Ohio może być bardzo gorąco. Bez
wątpienia cień, który dawały drzewa, był powodem takiej trasy spaceru. Wujaszek nosił
wystrzępione białe koszule z wytartymi kołnierzykami, pasek materiału zawiązany wokół szyi,
długie spodnie, coś w rodzaju niezgrabnej marynarki i ciasne buty, które uwierały go w stopy.
Widok był żałosny. My jako dzieci byliśmy młodzi i okrutni. Ponieważ nigdy nie widzieliśmy go
bez ubrania, myśleliśmy, że musi ukrywać jakąś okropną deformację ciała i nagabywaliśmy go
o to bez przerwy. Jim nigdy nie wykorzystał naszych wybryków przeciw nam. Właściwie to
zwykle dawał nam cukierki, które sam robił, dopóki nie wmieszał się dentysta. Potem
wysłuchaliśmy przemowy naszych rodziców i dowiedzieliśmy się, że cukier niszczy zęby.
W końcu zdecydowaliśmy, że Wujaszek Jim (tak go nazywaliśmy bez uściślania, czy jest
czyimkolwiek wujkiem, gdyż w rzeczywistości nie był niczyim) nosi te wszystkie rzeczy jako
swego rodzaju tło dla guzika z napisem „Zwycięstwo dla Willarda”. Pewnego razu zapytałem go
o to i dowiedziałem się, że Willard był ostatnim republikańskim prezydentem Stanów
Zjednoczonych i wielkim człowiekiem, który próbował powstrzymać nieszczęście. Było już
jednak za późno, gdyż ludzie pogrążyli się zbyt głęboko w gnuśności i dekadencji. Zbyt trudne
było to do pojęcia dziewięcioletniego chłopca i do dziś jeszcze tego tak naprawdę nie rozumiem,
z jednym wyjątkiem. Wiem, że wtedy miasta nie rządziły się same, a mieszkańcy kraju
podzieleni byli na dwie wielkie grupy, które nawet nie były klanami, ale które bardziej lub mniej
wpływały na wybór prezydenta. Nie był on rozjemcą pomiędzy miastami czy stanami, ale
trzymał w garści wszystko.
Wujaszek Jim zwykle szedł w dół Main Street obok Ratusza i elektrowni słonecznej, potem
skręcał obok fontanny, przechodził obok domu Conrada, stryjecznego dziadka mojego ojca,
i dalej aż do krańców miasta, gdzie rozciągały się pola i łąki. Przy porcie lotniczym skręcał
i wracał obok Josepha Anakeliana, gdzie zawsze rzucał okiem na ręczne krosna i szydząc z nich,
opowiadał o automatycznej maszynerii. Ciekawe, co miał przeciwko ręcznemu tkaniu?
Nie wiem, bo przecież tkalnia Josepha była sławna. Wujaszek robił także zgryźliwe uwagi na
temat naszego małego lotniska i pół tuzina miejskich fruwaczy. To nie było w porządku.
Mieliśmy autostrady i wystarczająco wiele fruwaczy na potrzeby naszych dłuższych podróży.
Nigdy nie zdarzyło się, by więcej niż sześć grup podróżnych wyjeżdżało gdzieś jednocześnie
z miasteczka tej wielkości co nasze.
Ale chciałem powiedzieć o Komuniście.
To było wiosną. Śnieg roztopił się i ziemia zaczęła przesychać, a nasi farmerzy wyszli siać.
Reszta ludzi z naszego miasteczka krzątała się wokół przygotowań do fety, gotując i piekąc. Och,
co za zapachy unosiły się w powietrzu. Kobiety wymieniały przepisy kulinarne, rzemieślnicy
stukali młotkami, szyli i spawali. Sznury do prania obwieszone były świątecznymi ubraniami
wyciągniętymi z zimowych skrzyń, zakochani trzymali się za ręce i szeptali o nadchodzących
uroczystościach. Red, Bob, Śmierdziel i ja graliśmy w kulki obok lotniska. Dawniej rzucaliśmy
nożami do celu, ale jakieś dzieci kaleczyły nimi drzewa i starsi ustanowili przepis, że żadne
dziecko nie może nosić noża, dopóki nie dorośnie.
Był ciepły i przyjemny poranek. Niebo było niebieskie, prawie lazurowe, a słońce
przeświecało przez puszyste białe obłoki i padało prosto na ziemię. Wzgórza pokryte były
pierwszą bladą jeszcze zielenią. Pył unosił się z miejsc, gdzie padały nasze kulki. Lekki wietrzyk
wiał z południa, delikatnie dotykając mojej skóry i rozwiewając mi włosy. Świat, pora roku i my
byliśmy młodzi.
Zamierzaliśmy właśnie skończyć zabawę, wziąć nasze strzelby i iść do lasu, by zapolować na
króliki. Wtedy właśnie zobaczyliśmy Wujaszka Jima i kuzyna mojej matki, Andy’ego. Wujaszek
założył długi płaszcz na swoje zwykłe ubranie, a mimo to drżał ciągle, pochylony nad laską.
Pomarszczone dłonie miał sine z zimna. Andy nosił kilt i sandały. Był naszym miejskim
inżynierem, krępym mężczyzną około czterdziestki.
W prehistorycznych czasach, przed moim przyjściem na świat, brał udział w ekspedycji na
Marsa i to uczyniło go bohaterem w oczach nas – dzieci. Nigdy nie zrozumieliśmy, dlaczego nie
został zuchwałym korsarzem. Miał co najmniej trzy tysiące książek, dwa razy więcej niż średnio
każdy w naszym miasteczku. Spędzał dużo czasu z Wujaszkiem Jimem i właściwie nie
wiedziałem dlaczego. Teraz sądzę, że próbował dowiedzieć się od niego czegoś o przeszłości.
Nie o martwej, zmumifikowanej w historycznych książkach, ale o ludziach, którzy kiedyś byli
żywi.
Stary człowiek spojrzał na nas i powiedział:
– Wy, chłopcy, nie ubieracie się zbyt ciepło. Możecie nabawić się śmiertelnego
przeziębienia.
Głos miał wysoki i piskliwy, ale mocny. Po wielu latach samotnego życia musiał nauczyć
się, jak dbać o siebie.
– Ech, bzdury – powiedział Andy. – Założę się, że w słońcu jest ze szesnaście stopni.
– Mieliśmy iść na króliki – powiedziałem poważnie. – Przyniosę swojego do ciebie i twoja
żona może zrobić nam z niego potrawkę.
Jak wszystkie dzieci, spędzałem tak wiele czasu z krewnymi, jak tylko pozwalali moi
przybrani rodzice, ale najbardziej lubiłem rodzinę Andy’ego. Jego żona była wspaniałą kucharką,
jego starszy syn był najlepszy ze wszystkich w grze na gitarze, a córka grała w szachy prawie tak
szybko jak ja, jednak ani zbyt dobrze, ani zbyt źle, jak na mój gust.
Wygrałem większość kulek, a teraz zwróciłem je z powrotem.
– Kiedy byłem chłopcem – powiedział Wujaszek Jim – wygraną zatrzymywaliśmy na
własność.
– A co się stało, gdy najlepszy wziął wszystkie kulki w mieście? – spytał Śmierdziel. – To
bardzo trudno zrobić dobrą kulkę, Wujaszku. Nie mógłbym się wymienić, gdybym stracił
wszystkie.
– Mógłbyś kupić więcej – odparł Wujaszek – bo były sklepy, gdzie można było dostać
wszystko.
– Ale kto wyrabia te kulki?
– Były wytwórnie.
Wyobraźcie sobie wielkich, dorosłych mężczyzn, którzy spędzali czas na wyrabianiu
kolorowych szklanych kulek!
Już prawie odchodziliśmy, gdy pojawił się Komunista. Ujrzeliśmy go, kiedy okrążał kępę
drzew w północnej ćwiartce, gdzie w zeszłym roku znajdowało się pastwisko. Szedł ulicą
Middleton, a kurz unosił się spod jego gołych stóp.
Obcy w mieście jest zawsze wielką sensacją. My, dzieciaki, zaczęliśmy biec mu na
spotkanie, ale Andy zatrzymał nas ostrymi słowami i przypomniał, że powinniśmy zachowywać
się z właściwą uprzejmością. No to poczekaliśmy wytrzeszczając oczy, dopóki nie podszedł do
nas. Był jakiś dziwnie zabiedzony. Był wysoki jak Wujaszek Jim, ale jego peleryna zwisała
w strzępach wokół zapadniętej klatki piersiowej, w której mogłeś policzyć żebra. Był zupełnie
łysy, tylko brudnobiała broda sięgała mu do pasa. Szedł ciężko, podpierając się kijem.
Andy zrobił krok naprzód i skinął głową.
– Pozdrawiamy i witamy, Wolnourodzony – powiedział. – Jestem Andrew Jackson Welles,
miejski inżynier, i w imieniu mieszkańców proszę cię, abyś został, odpoczął i pokrzepił się.
Nigdy nie wypowiedziałby takich słów do kogoś, kogo znał, a zrobił to z wielkim
szacunkiem. Potem Wujaszek Jim posłał obcemu uśmiech, który był jak odwilż po
dziewięcioletniej zimie. Uśmiechnął się, gdyż tamten człowiek był tak stary jak on sam i urodził
się w tym samym, zapomnianym świecie. Zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę.
– Witam pana. Nazywam się Robbins. Miło pana spotkać – powiedział.
– Dziękuję, towarzyszu Welles, towarzyszu Robbins – powiedział obcy. Jego uśmiech
zagubił się gdzieś w plątaninie jego długich brudno-białych bokobrodów.
– Jestem Harry Miller.
– Towarzyszu! – Wujaszek Jim wypowiedział to słowo powoli i jednocześnie szybko cofnął
dłoń. – Co chciałeś przez to powiedzieć?
Włóczęga zesztywniał i spojrzał na nas w sposób, który mnie przeraził.
Znaczy to, co powiedziałem – odparł dumnie. – Jestem Harry Miller z Komunistycznej Partii
Stanów Zjednoczonych Ameryki!
Wujaszek Jim westchnął głośno.
– Ale... ale sądziłem... przypuszczałem... myślałem, że wszystkie te szczury wymarły –
wyjąkał.
– Teraz przestań gadać – powiedział Andy. – Wybacz, Wolnourodzony. Nasz przyjaciel nie
jest, hmm, nie jest całkiem sobą. Błagam, nie bierz tego do siebie.
Zawziętość zabrzmiała w głosie Millera.
– O, nie myślałem tak. Byłem nazywany gorzej niż przed chwilą.
– I zasługiwałeś na to!
Nigdy wcześniej nie widziałem rozzłoszczonego Wujaszka Jima. Twarz mu poczerwieniała
i cisnął laską o ziemię.
– Andy, ten... ten człowiek jest zdrajcą! Słyszysz mnie? Jest obcym agentem!
– Myślisz, że przyszedł prosto z Rosji? – zamruczał Andy.
My, chłopcy, skupiliśmy się w pobliżu, nadstawiając uszu. Przybysz stanowił niespotykany
widok.
– Nie – powiedział Miller. – Nie. Jestem z Pittsburgha. Nigdy nie byłem w Rosji i nigdy nie
chciałbym tam trafić. To zbyt okropne. Oni mieli kiedyś socjalizm.
– Nic nam nie wiadomo, żeby ktoś pozostał w Pittsburghu – zauważył Andy. – Byłem tam
w ubiegłym roku z ekipą ratowniczą po stal i miedź. Nie widzieliśmy niczego oprócz ptaków.
– Dwoje. Dwoje nas zostało. Moja żona i ja. Ale ona umarła i nie mogłem wytrzymać w tym
pustym, zniszczonym mieście, więc ruszyłem w drogę.
– I możesz z powrotem tam wrócić – burknął Wujaszek Jim.
– Proszę, bądź cicho! – odezwał się Andy. – Chodźmy do miasta, Wolnourodzony Miller.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin