Cook Glen - Imperium Grozy Tom 3 - Zgromadziła Się Ciemność Wszelaka.pdf

(1825 KB) Pobierz
Cook Glen-Imperium grozy 3-Zgromadzila sie ciemnosc wszelaka
Glen Cook - Zgromadziła się ciemność wszelaka
Glen Cook
Zgromadziła się ciemność wszelaka
(All Darkness Met)
Przełożył Jan Karłowski
JEDEN:
O Shing, Ehelebe
Kobieta krzyczała przy każdym skurczu. Na zewnątrz demon skowytał i pazurami drapał ściany. Nagle zawył jak
zraniony słoń i z całej siły rzucił się na drzwi. Grube deski zajęczały. Po twarzy lekarza spływały wielkie krople potu, drżał
niczym królik schwytany w sidła. Jego skóra miała szary odcień śmierci.
– Dalej, niech się to już skończy! – warknął ojciec dziecka.
– Panie!...
– Zrób to! – Nu Li Hsi wydawał się zupełnie nieporuszony gwałtownym oblężeniem. Nie dopuszczał możliwości, że lęk
opanuje czy to jego, czy też tych, którzy mu służyli. Przyszły władca zjednoczonego Shinsanu nie ośmieliłby się przecież
zdradzić choćby śladu uczuć, które tervola mogliby wziąć za oznakę słabości.
Lecz lekarz wciąż się ociągał. Znalazł się w beznadziejnej sytuacji – nie mógł wygrać. Demon próbował strzaskać czary
osłaniające salę operacyjną. Wewnątrz jego władca miotał się wściekły, ponieważ matka nie była w stanie normalnie powić –
dziecko było po prostu zbyt duże. Ponadto kobieta była jego przyjaciółką, a lekarz wątpił, by zdołała przeżyć operację.
Jedynym asystentem, którego pozwolono mu zatrzymać, była jego córka. Któraż czternastolatka potrafiłaby sprostać takiej
sytuacji?
Gorzej, byli jeszcze inni świadkowie. Dwaj tervola stali obok, opierając się o ścianę. Czarownicy generałowie, którzy
dowodzili armiami Shinsanu i stanowili jego arystokrację, czekali na wynik eksperymentu Księcia Smoka.
Jego celem było dziecko, które wyrośnie na obdarzonego nadludzką siłą i kompetencjami żołnierza. Istotę wprawdzie
myślącą, lecz dysponującą niewielkimi zdolnościami rozwinięcia własnej osobowości, ponadto zupełnie niewrażliwą na magię,
dzięki której wrogowi udawało się czasem przejąć kontrolę nad obcymi żołnierzami.
– Zacznij ciąć – powiedział cicho Nu Li Hsi, a w tonie jego głosu przebrzmiewało: „bo w przeciwnym razie...” – zanim
ataki mojego brata nabiorą bardziej kreatywnego charakteru.
Od tysiąclecia Nu Li Hsi oraz jego brat bliźniak Yo Hsi walczyli o panowanie nad Shinsanem. Spór trwał praktycznie od
chwili, gdy zamordowali swego ojca, Tuana Hoa, założyciela Imperium.
– Skalpel – powiedział lekarz.
Mówił tak cicho, że prawie nie sposób było go usłyszeć. Rozejrzał się po zatłoczonej sali operacyjnej. Tervola stali
oparci o ściany, całkowicie nieruchomi, w swych maskach i szatach przypominali pozbawione życia posągi. Sam Nu Li Hsi ani
drgnął, tylko jego oczy biegały. Książęta taumaturgowie nie musieli skrywać twarzy za maskami. Z oblicza Nu Li Hsi lekarz
mógł wyczytać nie ustający nawet na chwilę gniew. Zrozumiał, że Książę Smok spodziewa się porażki.
Po raz jedenasty książę wykorzystał do eksperymentu własne nasienie. Poprzednich dziesięć prób spełzło na niczym.
Nietrudno było stąd wyciągnąć wnioski odnośnie jego męskości...
Lekarz otworzył brzuch kobiety. Pół godziny później uniósł dziecko. Przynajmniej był to chłopiec. I żył.
Nu Li Hsi podszedł bliżej.
– Ręka. Nie wykształciła się. I stopa również...
Teraz zawładnęła nim mniej widoczna, ale bardziej niebezpieczna wściekłość, której przyczyną były powtarzające się
bez końca porażki. Jaki pożytek może być z nadludzkiego żołnierza ze szpotawa nogą, który na dodatek nie posiada ręki, by
utrzymać tarczę?
Na zewnątrz znowu rozległo się wycie niby ryk zranionego słonia. Zadrżały ściany. Posypał się pył. Płomienie świec
i pochodni zafalowały. Ściany w każdej chwili mogły runąć. Deski drzwi jęczały już właściwie bez przerwy. Pryskały drzazgi.
Po raz pierwszy Nu Li Hsi zdradził zainteresowanie tym, co się wokół działo.
– Uparty jest, czyż nie? – zapytał, zwracając się do tervola. – Nakarmimy go?
Skinęli głowami.
Tervola, ustępujący w hierarchii jedynie samym książętom taumaturgom, rzadko włączali się w potyczki współwładców
Shinsanu. Jeżeli jednak istota ta przedrze się przez bariery otaczające pomieszczenie, nie będzie zwracała uwagi na aktualny
układ sojuszy. A Yo Hsi z pewnością zrekompensuje pozostałym tervola to, co się stało, wyrażając równocześnie ubolewanie, iż
dwóch z nich znalazło się akurat w samym sercu bitwy.
Książę Smok wyciągnął złoty sztylet. Czarne niczym sadza emaliowane litery biegły przez całą długość klingi. Tervola
ujęli kobietę za ręce i nogi. Nu Li Hsi przyłożył ostrze sztyletu do jej piersi, ciął, poszerzył ranę i ją rozdarł. Włożył dłoń do
środka, schwycił i szarpnął – wszystko wprawnym gestem zdradzającym długoletnią praktykę. Po chwili trzymał w ręku wciąż
trzepoczące serce. Krew spływała mu po ręce, plamiąc ubiór.
Wrzask córki doktora zagłuszył krzyki ofiary.
Natomiast na zewnątrz zapanowała absolutna cisza. Demoniczna istota, przynajmniej na jakiś czas, zaspokoiła swój
głód.
Ten kto nie znajdował się akurat w pomieszczeniu, w ogóle nie zdawałby sobie sprawy z jej obecności. Zaklęcia
osłaniające ściany nie stanowiły przeszkody dla istot tego świata, lecz wyłącznie dla tych, co przychodziły spoza niego,
z Tamtej Strony.
Nu Li Hsi westchnął z rezygnacją.
1 / 128
434799269.002.png
Glen Cook - Zgromadziła się ciemność wszelaka
– A więc... będę musiał spróbować znowu. Wiem, że jestem w stanie tego dokonać. Na papierze wszystko się zgadza. –
Ruszył do wyjścia.
– Panie! – krzyknął lekarz.
– Co?
Doktor gestem wskazał ciało kobiety i dziecko.
– Co mam zrobić z...?
Dziecko żyło. Było pierwszym z eksperymentalnych niemowląt, które przeżyło narodziny.
– Pozbądź się ich.
– To jest twój syn... – Słowa powoli zamierały mu w gardle, gdy docierał doń gniew władcy. Nu Li Hsi miał oczy węża.
Nie było w nich śladu litości. – Zajmę się nimi, panie.
– Dopatrzę, żebyś tak uczynił.
Gdy tylko Książę Smok zniknął za drzwiami, córka lekarza wyszeptała:
– Ojcze, nie możesz.
– Muszę. Słyszałaś, co powiedział.
– Ale...
– Wiesz, że nie ma innej możliwości.
Wiedziała. Była dzieckiem Imperium Grozy. Ale ledwie skończyła czternaście lat i przepełniała ją młodzieńcza głupota.
W rzeczy samej była podwójnie głupia. Już zdołała popełnić największy błąd, jaki mógł się przytrafić dziewczynie w jej wieku.
Zaszła w ciążę. Tej nocy wszakże popełniła drugą pomyłkę, która była jednak znacznie okropniejsza. Jej skutki odczuwać będą
pokolenia.
Uciekła z nowo narodzonym dzieckiem.
Jedna po drugiej, sześć osób przemknęło w ciągu godziny do pomieszczenia ukrytego pod podłogą karczmy Żółtooki
Smok. Na górze nikt nie wiedział, kim są, ponieważ przybyły pospolicie odziane, z obnażonymi twarzami. Natomiast czarne
szaty i wysadzane klejnotami maski bestii włożyły dopiero, gdy znalazły się poza zasięgiem wzroku, w pokoju u szczytu
wiodących do piwnicy schodów. Nawet Lin Feng, zarządca Smoka, nie wiedział, kto z kim się u niego spotyka. Wiedział
natomiast, że dobrze mu zapłacono. W zamian zadbał o to, by każdy z jego gości mógł przez dziesięć minut pozostać
całkowicie sam i zdążyć się przebrać, zanim następnego wpuszczono do przechodniego pomieszczenia.
Feng podejrzewał, że są to jacyś konspiratorzy. Zemdlałby chyba, gdyby wiedział, że oto spotykają się u niego tervola.
Nie licząc książąt taumaturgów, tervola byli najpotężniejszymi, najbardziej okrutnymi ludźmi w całym Shinsanie,
a najpotworniejsze diabły Piekła biegały u nich na posyłki... Ocknąwszy się z omdlenia, Feng zapewne odebrałby sobie życie,
tcrvola bowiem nie mogli spiskować przeciwko nikomu innemu, jak tylko jednemu z książąt taumaturgów. Co z kolei z niego
czyniło ofiarę najokrutniejszego ze wszystkich losów.
Jednak Feng niczego nie podejrzewał. Bez mrugnięcia odegrał swoją rolę.
Pierwszy w komnacie znalazł się mężczyzna skrywający twarz za złotą maską, której wizerunek przypominał pysk kota
i gargulca, zdobioną cieniutkimi czarnymi żłobieniami i odpowiednio oszlifowanymi rubinami w miejscu oczu i kłów.
Ostrożnie wszedł do pomieszczenia i upewnił się, że nie ma w nim niepowołanych świadków. Podczas gdy przybywali
pozostali i w całkowitej ciszy zajmowali miejsca, konstruował taumaturgię, która ochroni zebranych przed najbardziej
zmyślnymi magicznymi podsłuchami. Kiedy skończył, komnata stała się niewidoczna nawet dla wszystkowidzących książąt
taumaturgów.
Wreszcie przybył szósty. Człowiek w masce gargulca rzekł:
– Dzisiejszego wieczoru pozostali nie będą mogli dotrzymać nam towarzystwa.
Jego towarzysze nie odpowiedzieli. W milczeniu czekali, by się dowiedzieć, po co ich wezwano. Dziewięciu rzadko się
spotykało. Oczy książąt oraz nie poddanych inicjacji tervola widziały wszystko, ich szpiedzy znajdowali się wszędzie.
– Musimy podjąć decyzję.
Przemawiający kazał się nazywać Chinem, aczkolwiek słuchacze nie mieli pewności, czy był to rzeczywiście ten sam
Chin, którego znali z normalnego życia. Tylko on dokładnie wiedział, z kim ma do czynienia. Spiskowcy nie przeoczyli
żadnych środków ostrożności.
Ponownie żaden z pięciu się nie odezwał. Jeżeli nie będą mówić, nikt nie rozpozna drugiego po głosie. Grali
w niebezpieczną grę, obstawiając iście imperatorskie stawki.
– Zlokalizowałem kobietę. Dziecko wciąż z nią jest. Pytanie: Czy postępujemy dalej zgodnie z planem? Znane mi są
opinie tych, którzy nie mogą być z nami. Dwu wypowiedziało się za, jeden przeciw. Unieście ręce, jeśli jesteście za.
Podniosły się cztery dłonie.
– Siedmiu za. A więc kontynuujemy. – Za rubinowymi soczewkami maski China, niczym w lodowej tafli oświetlonej
promieniami wściekłego słońca, zatańczyły iskry. Ich spojrzenie spoczęło na dysydencie.
Jedno z ogniw kręgu zostało osłabione. Chin wcześniej niewłaściwie osądził człowieka w masce dzika. Negatywny głos
nieobecnego zrozumiał, zaakceptował i oddalił. Tamtym nie powodował strach. Ale Dzik... Ten człowiek był przerażony. Mógł
się załamać. A stawka była zbyt wysoka, aby niepotrzebnie ryzykować.
Chin dał niedostrzegalny prawie znak dłonią. Jego znaczenie zrozumie tylko jeden człowiek. Zgromadził tutaj
dziewięciu nie po to, by głosowali, ale by poddać Dzika próbie. Dowiedział się już dość. Podjął decyzję.
– Rozejdźcie się. Zasady jak zwykle.
Nie kwestionowali jego postanowienia, chociaż spotykanie się w sprawie tak drobnej było doprawdy nazbyt
wyzywającym kuszeniem Losu. Wychodzili jeden za drugim, postępując dokładnie odwrotnie niźli wówczas, gdy wchodzili,
póki w pomieszczeniu nie zostali jedynie Chin oraz człowiek, który otrzymał znak.
– Ko Feng, nasz przyjaciel Dzik staje się dla nas zagrożeniem – powiedział Chin. – Puszczają mu nerwy. Wkrótce
pobiegnie do jednego z książąt.
2 / 128
434799269.003.png
Glen Cook - Zgromadziła się ciemność wszelaka
Skryty za maską niedźwiedzia Ko Feng już wcześniej przedstawił swoje zastrzeżenia.
– Cóż poczniemy? – zapytał.
– Zrobisz, jak ustaliliśmy. Niech będzie, co ma być. Za metalowym pyskiem Niedźwiedzia okrutne usta rozciągnęły się
w nieznacznym uśmiechu.
– To jest Shan, z dwunastego legionu. Idź już. Zrób to szybko. W każdej chwili może wszem i wobec wykrzyczeć swój
strach.
Niedźwiedź ukłonił się lekko, niemalże szyderczo. I wyszedł. Chin zamarł, namyślając się i patrząc w ślad za nim.
Niedźwiedź również był niebezpieczny. Stanowił kolejną pomyłkę. Ko Feng miał nazbyt wąskie horyzonty, działał zbyt
pochopnie. Jego również należało usunąć. Był najbardziej ambitnym, zimnokrwistym i okrutnym, ale także najbardziej
groźnym nie tylko spośród dziewięciu, ale ze wszystkich tervola. Na dłuższą metę musiał się stać ciężarem, póki co jednak był
użyteczny.
Chin zaczął rozważać w myślach kandydatury następców Dzika. Dziewięciu już od dawna tkwiło w tym spisku. Długo
czekali, aż wybije ich godzina. Od wieków każdy z nich uważnie wybierał spośród swoich podwładnych tylko takich ludzi,
którzy potrafili być absolutnie lojalni i którzy z kolei sami zbudują z równą dbałością własną dziewiątkę.
Pierwsza dziewiątka China istniała od trzystu lat. Przez cały ten czas organizacja rozrosła się jedynie do czterech
poziomów. Z tym, że czwarty poziom był w istocie piątym. Istniała dziewiątka usytuowana wyżej niźli krąg China, chociaż
jedynie on o niej wiedział. Podobna nieświadomość cechowała członków każdej z podporządkowanych dziewiątek.
Wkrótce po wyjściu Niedźwiedzia Chin odwrócił się i podszedł do drugich drzwi. Były tak dobrze ukryte, że umknęły
uwagi tamtych. Otworzyły się. Przeszedł przez nie niski, stary, przygarbiony człowiek, który jednak miał młode, psotne
i wesołe oczy. Oto był w swoim żywiole – konspirując na wielką skalę.
– Doskonale, mój przyjacielu. Absolutnie świetnie. Wszystko idzie po naszej myśli. Reszta nie zajmie nam już dużo
czasu. Ale uważaj na Nu Li Hsi. Powinien otrzymywać dość informacji, żeby okazało się to dla nas pomocne, jednak nie aż
tyle, by zaczął podejrzewać, że go wykorzystujemy. Nie nadszedł jeszcze czas, by dziewięciu wyszło z ukrycia.
Chin znał tego człowieka wyłącznie jako mistrza swojej dziewiątki, rekrutującej członków z całego świata zwierzchniej
dziewiątki, zwanej Pracchią. Być może Chin powinien poświęcać więcej uwagi staremu, mniej zaś problemom, jakie miał
z własnymi dziewięcioma. Mógłby ustalić tożsamość tamtego, gdyby tylko mu się chciało.
– A dziecko? – zapytał Chin.
– Jeszcze nie nadszedł jego czas. Pozostanie pod ochroną Ukrytego Królestwa.
Nazwa ta streszczała tajemnicę Kręgu, którego Chin był młodszym członkiem. Ehelebe. Ukryte Królestwo. Władza
skrywająca się za fasadą wszelkiej władzy. Już Pracchią w tajemnicy rządziła dziesiątą częścią świata. Któregoś dnia, kiedy
potęga Shinsanu stanie się tylko narzędziem w jej ręku, Ehelebe cały świat uczyni sobie poddanym.
– Będzie gotów, gdy nadejdzie dzień.
– To dobrze.
Chin trzymał oczy spuszczone, chociaż rubinowe soczewki jego maski i tak dokładnie je skrywały. Podobnie jak
Niedźwiedź miał swoje zastrzeżenia i swoje ambicje. Pozostawało mu żywić nadzieję, że zręczniej potrafi je skrywać niźli Ko
Feng.
– Żegnaj więc. – Zgarbiony starzec wrócił do kryjówki. Z jego twarzy ani na moment nie znikał pełen rozbawienia
uśmiech.
Kilka chwil później z tylnego podwórca Żółtookiego Smoka wzleciał w powietrze skrzydlaty koń i przemknął skroś
tarczy księżyca, znikając pośród tajemnic nocy.
– Lang! Tam! – zawołała. – Chodźcie jeść.
Chłopcy zerknęli w stronę rozsypującej się chatki, odrywając na moment oczy od glinianych figurek, potem popatrzyli
na siebie. Lang wykonał następny ruch.
– Lang! Tam! Marsz do mnie! Zaraz!
Chłopcy westchnęli, wzruszyli ramionami, zebrali gliniane pionki. To była bolesna zagadka. Matki od zarania czasu nie
rozumiały konieczności dokończenia gry.
Tutaj, w lesie Yanlin Kuo, przez który biegła wschodnia granica Shinsanu, ludzie nazywali ją Babą Jagą, chociaż nie
skończyła jeszcze dwudziestu lat. Drwalom i węglarzom świadczyła usługi w ramach najstarszego zawodu świata, dla ich żon
i córek zaś rzucała drobne czary i splatała słabe zaklęcia. Była w dostatecznym stopniu skażona Mocą, by dać sobie radę
z prostą magią. Prócz tego i kobiecości nie dysponowała niczym więcej.
Jej synowie weszli do chatki. Tam utykał z powodu zniekształconej stopy.
Posiłek nie był szczególnie okazały – gotowana kapusta, żadnego mięsa. Ale leśni ludzie, nawet ci, którym najlepiej się
powodziło, rzadko jadali lepiej. W Yanlin Kuo najbogatsi znali nędzę od podszewki.
– Jest ktoś w domu?
– Tran! – Radość rozjaśniła twarz kobiety.
Do środka wszedł wysoki młodzieniec w wieku lat siedemnastu, z łukiem przewieszonym przez prawe ramię. W lewym
ręku niósł królika. Pocałował ją w policzek.
– Jak tam, chłopaki?
Lang i Tam uśmiechnęli się.
Tran był przedstawicielem innej rasy niźli większość mieszkańców Shinsanu. Skóra leśnych ludzi – którzy od
stosunkowo niedawna, w sensie historycznym, pozostawali pod panowaniem Shinsanu – miała odcień bardziej mahoniowy.
Typem antropologicznym wszak zbliżeni byli do białych z zachodu. Kulturowo natomiast znajdowali się daleko z tyłu za
jednymi i drugimi, epokę żelaza udało im się osiągnąć wyłącznie dzięki handlowi. Na swój prymitywny sposób byli równie
okrutni, jak ich władcy.
Z całego swego ludu Tran był jedynym człowiekiem, do którego kobieta cokolwiek czuła. I jej uczucia były
3 / 128
434799269.004.png
Glen Cook - Zgromadziła się ciemność wszelaka
odwzajemnione. Panowało między nimi porozumienie bez słów – w końcu zapewne wezmą ślub. Tran był myśliwym
i traperem. Zawsze przynosił Babie Jadze pożywienie, nie prosząc o nic w zamian. I w związku z tym, rzecz jasna, otrzymywał
znacznie więcej niźli ci, którzy jej płacili.
Chłopcy byli młodzi, jednak wiedzieli, jak mają się sprawy między mężczyznami i kobietami. Połknęli kapustę, potem
wynieśli się z chatki. Wrócili do swej gry, ale żadnemu nie udało się zdobyć przewagi nad drugim.
Cień padł na krąg, nad którym ślęczeli. Tam uniósł wzrok. Nad Langiem majaczył stwór z najgorszych nocnych
koszmarów. Przybrał postać człowieka i człowiek mógł się czaić wewnątrz jego chitynowej czarnej zbroi. Albo diabeł. Nie
sposób było tego stwierdzić. Był potężny, sześć cali wyższy od Trana, najwyższego człowieka, jakiego Tam znał. I znacznie
lepiej zbudowany.
Przez kilka sekund patrzył na Tama, a potem wykonał gest dłonią.
– Lang – powiedział cicho Tam.
Jeszcze czterech olbrzymów cicho niczym śmierć w nocy weszło na polanę. Czy byli ludźmi? Nawet twarze skrywały
maski ukazujące tylko kryształowe płytki w miejscach, gdzie powinny być oczy.
Lang spojrzał. Tamci czterej trzymali w dłoniach długie czarne miecze – czubki obnażonych, ostrych niczym brzytwy
kling płonęły jak rozżarzone do czerwoności.
– Mama! – wrzasnął Lang, zrywając się i pędząc w kierunku chaty.
Tam również krzyknął:
– Potwory! – i pomknął za nim.
Ze zniekształconą stopą nie był w stanie szybko uciekać. Pierwszy olbrzym pochwycił go bez najmniejszych trudności.
Czarownica i Tran wypadli z chaty. Lang obiegł ich, a potem przylgnął do nogi myśliwego, wysuwając głowę zza biodra
matki.
Tam zwijał się i piszczał. Trzymał go jeden olbrzym, pozostali zupełnie go ignorowali.
– Och, bogowie! – jęknęła kobieta. – Znaleźli mnie.
Tran najwyraźniej wiedział, o czym ona mówi. Wybrał ze stosu drewna na opał gruby kij.
Ten, który trzymał Tama, przekazał go jednemu ze swych towarzyszy i wyciągnął miecz. Broń wyglądała tak, jakby jej
ostrze zanurzono w kadzi z purpurowoniebieską oliwą. Czubek kołysał się niczym łeb atakującej kobry.
– Tran, nie. Spójrz na ich znaki. Są spod Imperialnego Sztandaru. Wysłał ich sam Smok.
Powoli w Tranie budził się głos rozsądku. Nie miał najmniejszych szans przeciwko ostatniemu z żołnierzy Shinsanu.
Niewielu było takich na świecie, którzy potrafiliby sprostać żołnierzom z Legionu Imperialnego Sztandaru. To nie były
legionowe samochwały. Poddawano ich szkoleniu od trzeciego roku życia. Walka była ich sensem, ich religią. Byli sprytni i nie
odczuwali strachu. Ich wiara we własną niezwyciężoność była absolutna. Tran mógł tylko dać się zabić.
– Proszę, Tran. To koniec. Nic nie możesz zrobić. Jestem już trupem.
Myśliwy się zastanowił. Ukształtowało go życie w lesie. Podjął decyzję.
Niektórzy mogliby nazwać go tchórzem. Ale lud Trana składał się z trzeźwych realistów. Nie będzie zeń pożytku, jeśli
skończy, zwisając z kolca przewleczonego przez podstawę czaszki, z wnętrznościami wywleczonymi z brzucha, z odciętymi
dłońmi i stopami leżącymi na ziemi przed nim.
Schwycił Langa i uciekł. Nikt go nie ścigał, ale zatrzymał się dopiero wówczas, gdy dotarł do drzew. Obserwował.
Żołnierze schowali broń. Musieli przestrzegać rozkazów. Nic zgwałcili jej ani nie splądrowali chaty niczym
barbarzyńcy. Zawsze robili to, co im kazano, i tylko to, co im kazano, i sama służba stanowiła dostateczną nagrodę.
Krzyki kobiety przeszyły powietrze popołudnia. Nie zabili Tama, tylko zmusili go, by patrzył.
We wszystkich sprawach istnieją imponderabilia, aspekty nieuchwytne i nieprzewidywalne. Najlepiej dopracowany plan
nie może uwzględnić każdego najdrobniejszego czynnika. Największy nekromanta nie jest w stanie sformułować przepowiedni
na tyle szczegółowo, by wiedzieć dokładnie, jaka będzie przyszłość, póki nie zostanie ona predestynowana. W każdym ludzkim
przedsięwzięciu bierze się pod uwagę wyłącznie rzeczy znane. I zazwyczaj interpretuje się je źle. Wszak bogowie również nie
są nieomylni. Któż stworzył człowieka? Niektórzy ten oszukańczy czynnik nazywają Losem.
Pięciu, którzy przyszli do chaty Baby Jagi, padło ofiarą nieprzewidywalnego. Tam kwilił w ich uścisku, wspominając
bezpieczne objęcia matki, kiedy wycie wilków dręczyło noc, a zimny północny wicher dławił płomienie ich niewielkiego
ognia. Wspominał i płakał. Zapamiętał też imię Nu Li Hsi.
Las rozpościerał się na granicy Shinsanu z Han Chin, które było raczej terytorium plemiennym niż prawdziwym
państwem. Hanie starali się nie ściągać na siebie uwagi, czasami jednak nie potrafili się powstrzymać.
Oddział, który zaatakował pięciu, liczył setkę napastników. Czterdziestu trzech nie przeżyło. Oto dlaczego świat tak
lękał się żołnierzy Shinsanu. Ci, co przeżyli, zabrali Tama, wierząc, że każdy, kto był tak ważny dla legionistów, musi
z pewnością być wart okupu.
Nikt nigdy nie złożył im oferty.
Hanie nauczyli chłopca strachu. Uczynili zeń niewolnika i zabawkę, a kiedy byli w nastroju, by czerpać uciechę z jego
krzyków, torturowali go. Nie wiedzieli, kim jest, ale pochodził z Shinsanu i był bezbronny. To im wystarczało.
Wśród tych, którzy się spotkali, był już nowy człowiek, aczkolwiek wiedzieli o tym jedynie Chin i Ko Feng. Wśród
dziewiątek zawsze wszystko działo się w ten sposób. Jedni przychodzili, inni odchodzili. Niewielu zdawało sobie sprawę ze
zmian. To spisek był nieśmiertelny.
– Mamy problem – poinformował Chin swoją publiczność. – Hanie złapali naszego kandydata. Sytuacja na Zachodzie
robi się napięta i w związku z tym dziewięciu musi odpowiedzieć na pewne pytania. – Chin postępował zgodnie z otrzymanymi
instrukcjami. – Książęta taumaturgowie tak umęczyli Varthlokkura, że właściwie nie ma on obecnie innego wyjścia, jak tylko
skąpać cały Zachód w pożodze. Proponuję, byśmy przejęli ten plan i wykorzystali go do własnych celów, wtrącając się we
właściwym momencie, aż wreszcie dzięki niemu pozbędziemy się książąt. Chodźcie. Zbierzmy się wokół. Chcę powtórzyć
4 / 128
434799269.005.png
Glen Cook - Zgromadziła się ciemność wszelaka
inwokację przepowiedni.
Pracował ze zręcznością nabytą w wyniku wielowiekowego doświadczenia, dobywając z maleńkiego piecyka chmury
dymu. Wrzały i kłębiły się, nawet najmniejszy obłoczek nie został stracony. Rozbłysły miniaturowe groty błyskawic...
Trela stri! Sen me stri! – rozkazał Chin. – Azzari an wallu in walli stri!
Chmura wyszeptała doń w tym samym języku. Chin wydał polecenie w mowie rodzimej.
– Los, jeszcze raz los chłopca...
Istota manifestująca się poprzez chmurę odmruknęła coś niecierpliwie. Pokazała im przeszłość, opowiadając znane
dzieje Varthlokkura, a potem zdradziła przyszłość czarodzieja, a także przyszłość chłopca, który żył wśród hanów. Ale mgliście.
Istota manifestująca się poprzez chmurę nie potrafiła lub nic chciała dokładnie określić parametrów. To właśnie były owe
imponderabilia, aspekty nieuchwytne i nieprzewidywalne.
Towarzysze China westchnęli jak jeden mąż.
– Propozycja, którą daję wam pod rozwagę, brzmi następująco: Czy powinniśmy się skoncentrować na ukształtowaniu
łych przeznaczeń tak, by działały na naszą korzyść? Przez jakiś czas Zachód będzie wymagał całkowitego skupienia naszej
uwagi. Wynik? Nasz cel osiągnięty przy zaangażowaniu jedynie dziesiątej części kosztów.
Głosowanie było jednomyślne.
Zanim dziewięciu wyszło, Chin dał znak. Tym razem pozostał kto inny. Chin rzekł:
– Lordzie Wu, jesteś naszym bratem na Wschodzie. Chłopca polecam twojej trosce. Przygotuj go, by zdolny był sięgnąć
po tron ojca.
Wu się skłonił. Kiedy wyszedł, tajemne drzwi ponownie się otworzyły.
– Wspaniale – oznajmił zgarbiony starzec. – Wszystko poszło znakomicie. Moje gratulacje. Twoja wartość dla Pracchii
jest nie do przecenienia. Wkrótce wezwiemy cię, byś poznał pozostałych.
Ukryte za rubinowymi okularami oczy China zwęziły się. Maska, którą wkładał na spotkania dziewięciu, stanowiła
arogancki rewers jego normalnej maski tervola. Pozostali nosili maski w celu ukrycia tożsamości, Chin zaś szydził ze
wszystkich...
I znowu starzec odszedł, nawet nie kryjąc lekkiego tajemniczego uśmiechu.
Tam miał dziewięć lat, kiedy Shinsan dokonało inwazji na Han Chin. To była błyskawiczna krótka wojenka, aczkolwiek
dosyć krwawa. Garstka uczniów czarnoksiężników prowadziła legionistów do miejsc, gdzie ukrywali się tubylcy. Tamci padali
jak kawki.
Mężczyzna w lesie nic nie rozumiał. Od czterech lat Tran obserwował i czekał. Teraz zdecydował się działać. Porwał
Tama i uciekł do jaskini, w której żył wraz z Langiem. Żołnierze przyszli następnego ranka. Tran zapłakał.
– To nie jest w porządku – wyszeptał. – To po prostu nie jest w porządku. – Przygotowywał się już na śmierć w walce.
Szczupły mężczyzna w czerni ze złotą maską świerszcza na twarzy wszedł w krąg żołnierzy.
– To ten? – Wskazał Tama.
– Tak, lordzie Wu.
Wu stanął twarzą w twarz z Tamem, uklęknął.
– Pozdrowienia, Panie. – Użył słowa oznaczającego Władcę Władców: O Shing. Później miało się stać tytułem. – Mój
książę.
Tran, Lang i Tam patrzyli w milczeniu. Cóż to znowu było za szaleństwo?
– Kim są pozostali? – zapytał Wu, wstając.
– Dziecko kobiety, panie. Uważają się za braci. Ten drugi nazywa się Tran. Jeden z ludzi lasu. Kochanek kobiety. Przez
ostatnie cztery lata chronił chłopca. Dobry i wierny człowiek.
– Oddajcie mu więc należne honory. Niech stanie u boku O Shinga. – Znowu ten Władca Władców, tak nagły
i zdumiewający.
Tran nie rozluźnił się nawet na chwilę. Wu zapytał go:
– Znasz mnie?
– Nie.
– Jestem Wu, z tervola. Lord Liaontungu i Yanlin Kuo, a obecnie również Han Chin. Mój legion to siedemnasty. Rada
posłała mnie, abym odbił syna Księcia Smoka.
Tran wciąż nie otworzył ust. Nie wierzył własnym uszom. Spojrzenie Tama wędrowało od jednego mężczyzny do
drugiego.
– Kaleki chłopak. Jest synem Nu Li Hsi. Kobieta porwała go w dniu narodzin. Ci, którzy przyszli przed nami, byli
wysłannikami jego ojca.
Tran nie powiedział nic, chociaż znał opowieść kobiety. W obliczu biernego oporu Wu powoli zaczynał tracić
cierpliwość.
– Rozbrójcie go – rozkazał. – Bierzemy go ze sobą.
W mgnieniu oka żołnierze postąpili, jak im powiedziano, potem zawlekli całą trójkę do cytadeli Wu w Liaontungu.
DWA:
Szyderca
Takie rzeczy niekiedy zaczynają się niepostrzeżenie. Dla Szydercy początek wszystkiego wyznaczała chwila, w której
spełniły się jego marzenia. Ale jeszcze przed końcem tygodnia zmieniły się one w koszmar.
Otrzymał zaproszenie do zamku Krief. On, Szyderca. Ciemnoskóry gruby człowieczek, który wraz z rodziną żył
w skrajnej nędzy w slumsach Vorgrebergu i który nielicho musiał się natrudzić, by zdobyć garść grosza, balansując na krawędzi
prawa. Zaproszenie napełniło go taką rozkoszą, że naprawdę w końcu zdławił swą dumę i pozwolił, by jego przyjaciel
5 / 128
434799269.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin