Carroll Jonathan - Czarny Koktajl.pdf

(414 KB) Pobierz
143153569 UNPDF
JONATHAN CARROLL
CZARNY KOKTAIL I INNE
OPOWIADANIA
(Black Cocktail; Uh-Oh City!; Alone Alarm)
Przełożyli
Tomasz Jabłoński; Arkadiusz Nakoniecznik; Dorota Malinowska
Czarny koktail | "Ale karuzela!" | Alarm
Czarny koktail
(Black Cocktail)
Wszelka smakowitość lub ostrość, jaką można znaleźć w tym koktailu, jest w dużej mierze
wynikiem intuicji i doświadczenia mojej redaktorki Deborah Beale. Mon chapeau...
Dla Diane Wakoski
Jedną z cech, które od razu mi się spodobały u Michaela Billi, była jego umiejętność
opowiadania anegdot. Są na tym świecie ludzie obdarzeni wspaniałym darem, który pozwala
im z drobnych i nieistotnych wydarzeń stworzyć opowiadania chwytające za serce lub
przynajmniej wywołujące salwę zdrowego śmiechu; śmiechu, który rozjaśnia szarość naszych
dni.
- Miałem kiedyś numer telefonu, który tylko jedną cyfrą różnił się od numeru miejskiego
biura zatrudnienia. Ciągle wydzwaniali do mnie jacyś ludzie i prosili pana Posamentiego,
dyrektora tej instytucji. Z początku uprzejmie informowałem, że to pomyłka. Jednak po
pięćdziesiątym telefonie ogarnęła mnie taka wściekłość, że zrobiło mi się ciemno przed
oczami. Poza tym do szału doprowadzała mnie głupota niektórych rozmówców. Połowa z
nich robiła wrażenie, że nie wie, do czego służy telefon. A kiedy dowiadywali się, że to
pomyłka, robili się nagle podejrzliwi i dochodzili do wniosku, że próbuję ich oszukać...
Przecież numer się zgadza, tylko ja, łobuz jeden, chcę ich zrobić w konia! Pewnego ranka, a
byłem akurat w dosyć paskudnym nastroju, znowu rozległ się dzwonek. Kiedy facet
oświadczył, że chce rozmawiać z panem Posamentim, zastanowiłem się chwilę, spojrzałem na
aparat i powiedziałem: "Tak, to ja". "Nazywam się Rickie Otto", powiedział facet.
"Chciałbym pracować w magistracie". "A jakie ma pan kwalifikacje?" - spytałem. "Że niby
co?" "Co takiego robił pan dotychczas, że mielibyśmy dać panu pracę?" "Byłem na wojnie i
potrafię prowadzić ciężarówkę. Wezmę pracę kierowcy". "Znakomicie, w takim razie od razu
ustalmy termin spotkania". "No". "Drogi panie Otto, chciałbym, żeby we wtorek rano zjawił
się pan w budynku urzędu miejskiego, pokój 32. I proszę się przebrać za sowę". "Za co? Co
pan powiedział?" "Za sowę, panie Otto".
Michael wspaniale pali papierosy. Zaciąga się w teatralny sposób i to zawsze w takiej chwili,
że kiedy wciąga dym w płuca, wypowiedziane właśnie słowa zapadają słuchaczowi w serce,
by eksplodować dokładnie w momencie, gdy Michael znów podejmuje swoją opowieść.
Uśmiechnął się, wzruszył ramionami i dmuchnął dymem pod sufit.
- Otto nie odzywał się przez bardzo długą chwilę. A potem zwyczajnie odłożył słuchawkę.
Klik.
Spotkaliśmy się w okolicznościach romantycznych i tajemniczych.
Glenn, chłopak, z którym mieszkałem, zginął w straszliwym trzęsieniu ziemi, które ostatnio
narobiło takich szkód w Los Angeles. Bardzo się kochaliśmy i byliśmy sobie wierni. W tych
czasach szalejącej zarazy AIDS, gdy tak wielu naszych homoseksualnych przyjaciół albo już
zmarło na tę chorobę, albo bez większej nadziei czekało na wyniki badań krwi, uważaliśmy
się za szczęściarzy. Glenn żartował gorzko, że w ciągu jednego pokolenia z pariasów
społeczeństwa zmieniliśmy się w pariasów natury. Jednak my obaj jakoś wyszliśmy z tego
cało; kochaliśmy się, byliśmy zdrowi i każdy z nas miał pracę, której niejeden mógł nam
pozazdrościć.
A potem, pewnego wieczoru, gdy Glenn siedział na patio, przyszło trzęsienie ziemi. Siła
wstrząsu dosłownie rozdarła nasz dom na pół, a spadające kawały gruzu przygniotły mojego
przyjaciela.
Wracałem właśnie do domu ze studia. Jakimś cudem nie poczułem nic więcej, tylko
przesadne, komiksowe wręcz drganie i wybrzuszanie się nawierzchni; scena była jak z
koszmaru Myszki Miki. Pamiętam szaro-czarne, wijące się niby węgorze wstęgi jezdni, które
wyrzucały w górę ciężarówki i samochody osobowe, jakby to były zabawki. Przez te
wszystkie godziny, które zabrała mi droga do domu, myślałem bez przerwy o tym, jak bardzo
Glenn obawiał się trzęsienia ziemi i jak często mówił, że powinniśmy się stąd wynieść, zanim
wydarzy się to najgorsze. "Jak możesz wyjechać z Kalifornii, kiedy tak dobrze ci tu idzie?",
pytałem go z uśmiechem. "A co trupowi po sukcesach", odpowiadał.
Takie to myśli chodziły mi po głowie tamtego tragicznego wieczoru, gdy jechałem przez
rozdarte i jęczące miasto. Zimą, choć w Los Angeles jest bardzo pięknie, szybko przychodzi
zmrok. Kiedy koło ósmej dotarłem do domu, było już ciemno. Prawie nigdzie nie było widać
świateł, porytymi drogami nie jeździły samochody, słychać było tylko syk i trzaskanie ognia,
zawodzenie syren i warkot helikopterów przelatujących co parę minut nisko nad ziemią.
Gdy zrozumiałem, że stoję przed tym, co jeszcze rano było moim domem, rzuciłem się na
rumowisko i zacząłem kopać.
To cała historia, lecz nie ją chciałem tutaj opowiedzieć. Poza tym nie jestem tak dobrym
gawędziarzem jak Michael, więc mówiłbym tylko o łzach i prośbach do umarłych i żywych,
by zrozumieli, że nie byłem w stanie ocalić człowieka, którego kochałem.
Glenn żył jeszcze, kiedy go znaleźliśmy. Tak, jednak udało mi się odnaleźć go wśród gruzu i
dymu. Z pomocą sąsiada wyciągnęliśmy to, co zostało z mojego kochanka. I to tylko po to,
bym zobaczył, jak Glenn puszcza moją dłoń, próbuje się uśmiechnąć i umiera.
Kiedy go pochowałem (pamiętacie te wszystkie cmentarze, które jak na przykład Forest Lawn
wyrosły wśród chaosu niczym grzyby po deszczu? Ceny nieruchomości w Kalifornii znów
poszły w górę, choć tym razem chodziło dla odmiany o miejsce pod ziemią), napisałem o tym
wszystkim do Maris, mojej siostry. List sprawił, że zaszły dwa nieoczekiwane wydarzenia:
przede wszystkim szybko dostałem odpowiedź, co zważywszy na sytuację w Los Angeles po
trzęsieniu ziemi było naprawdę wyjątkowe, a po drugie siostra wspomniała w swoim liście,
bym zadzwonił do niejakiego Michaela Billi. Jej mąż zasugerował, bym skontaktował się z
Billą, ponieważ był przekonany, że "będziemy do siebie pasowali". I nic więcej.
Parę razy spotkałem się z moim szwagrem i choć raczej go lubiłem, poczułem się dotknięty
tak autorytatywnym stwierdzeniem. Jak mógł przypuszczać, że wie, kto może do mnie
"pasować".
Jednak samotność nie zna rozwiązań pośrednich: albo zabija, albo daje spokojnie żyć. Mnie
nieomal zabiła. Kiedy przesiałem przez palce to, co zostało z mojego życia po trzęsieniu
ziemi, zrozumiałem, że niewiele jest rzeczy wartych wspomnienia. Ledwie parę drobiazgów,
które chciałem odkurzyć, naprawić, zachować...
Krótko potem przyszedł okres, gdy zdarzało mi się sterczeć przed wystawami sklepów z
bronią i układać listy lekarzy, którzy byliby skłonni wystawić mi niekonwencjonalną receptę.
Ten czas minął, lecz pozostało uczucie smutku i nieznośnej lekkości. Śmierć ma w swoim
jadłospisie jeszcze inne dania oprócz zwykłego zatrzymania czynności mózgu lub stłumienia
miarowego bicia serca.
To właśnie Michael powiedział, że śmierć jest jak barman, który potrafi przyrządzać tylko
egzotyczne napoje, a nie wie, co to piwo z wódką albo podwójna czysta.
- Pomyśl tylko, Ingram, jak różne są oblicza śmierci. Wychowałem się w miasteczku pełnym
kobiet, które pochodziły z Sycylii. Wiele z nich owdowiało za młodu i kiedy przed
sześćdziesięciu laty założyły na siebie czarne, żałobne suknie, to fruuu... To, co było w nich
kobiece i żywe, umarło razem z ich mężami. I pomyśl tylko, że miały po osiemnaście lat,
kiedy owdowiały, a osiemdziesiąt, kiedy je poznałem. Na uczelni spotkałem kiedyś chłopaka,
który przedtem nie zdał do Yale... Kiedy się dowiedział o wynikach egzaminu, coś w nim
zdechło. Do dzisiaj pewnie opowiada na prawo i lewo, jak go wtedy skrzywdziła komisja
kwalifikacyjna. W życiu zawsze mu się znakomicie wiodło. To coś, co miał w sobie - ego
nastolatka czy zwykłą pewność siebie - a więc to coś w nim umarło i spoczywa w ciemnej
mogiłce od dnia, kiedy przyszedł list z Yale. Są takie małe umierania. Małe śmierci, na które
możemy sobie pozwolić, bo przecież jest w nas jeszcze tyle życia. Analogia z alkoholem tu
też ma swoje zastosowanie. Są ludzie, którzy siedzą i piją, doskonale zdając sobie sprawę, że
zaraz spadną pod stół. Jednak zwykle jest tak, że ze względu na sytuację mogą sobie
pozwolić, na "utratę" na jakiś czas cząstki siebie samych. Nie muszę dzisiaj prowadzić? No to
co w tym złego, że widzę podwójnie? Jesteśmy wśród przyjaciół? No to mogę zrobić z siebie
durnia.
- Czy sądzisz, że paradowanie z abażurem na głowie to też taki rodzaj śmierci?
- Oczywiście. To śmierć dobrego smaku. Bardzo niebezpieczna rzecz, jeśli dowiedzą się o
niej niepowołane osoby. Sam przecież wiesz. Popatrz sobie na tych dziwaków, którzy
występują w twoim programie.
Prowadzę audycję radiową. Od pięciu lat jestem gospodarzem mocno kontrowersyjnego
programu Krzywe zwierciadło. Najbardziej pokręceni wariaci mogą u mnie wywalić, co im w
duszy gra. Audycja cieszy się powodzeniem, jest dziwaczna i - znacznie częściej, niż
mogłoby się wydawać - zaskakująca. Ci, których zapraszam, to osoby z bogatą wyobraźnią i
(przeważnie) nienormalne. Kiedy prowadzę program, często przypomina mi się, że Mark
Twain napisał kiedyś, iż zamiast nieba wolałby piekło, bo tam siedzą wszyscy ciekawi ludzie.
Cokolwiek by powiedzieć o Krzywym zwierciadle, na pewno nie jest to nudna audycja.
Od czasu do czasu pojawia się ktoś wyjątkowy - mistyk z prawdziwie głęboką wizją tajemnic
życia albo wróżka, która rzuca na człowieka okiem i natychmiast mówi dwie, trzy rzeczy,
których nikt nie miałby ochoty usłyszeć. Lecz takich ludzi jest niewielu i większość moich
gości po prostu opowiada głodne kawałki i bajdurzy o jakichś spiskach, tajnych informacjach
i sekretach z zaświatów.
Audycja ma powodzenie, ponieważ naprawdę lubię rozmawiać z tymi ludźmi i lubię słuchać
ich historii. Pewnego razu zapytano Ronalda Reagana, dlaczego jego zdaniem jest tak
popularny wśród Amerykanów. Odparł, że ludzie wyczuwają, iż naprawdę ich lubi. Ja też
lubię tych dziwaków, którzy przychodzą do studia. Lubię ich i chętnie słucham ich
opowiadań.
Po śmierci Glenna jedynie program pomógł mi jakoś przetrwać. Niezależnie od tego, czy moi
goście są szaleni, czy też nie, kiedy tylko przestąpią próg studia, by sprzedawać hodowle
żółwi na Plutonie albo rozprawiać o ludzikach z ciasta, które mieszkają u nich w ogródku, od
razu czuję, że emanuje z nich pewna szczególna energia. Często powstała w czasie programu
myśl, że życie jest tak barwne i radosne, pozwalała mi dotrwać do następnego dnia. Życie
czasami daje popalić, lecz już za minutę albo godzinę zmienia się i bywa, że nawet na lepsze.
Wystarczyło mi tylko spojrzeć na listę zaproszonych do programu, a już wiedziałem, że skoro
jest na tym świecie facet, który mieszka pod końskim brzuchem, albo kobieta, która święcie
wierzy, że jej zegarek to wcielenie Elvisa Presleya, to i przede mną otwierają się nowe drogi,
nowe możliwości i że istnieje jakiś mężczyzna, który powie kiedyś: "Chodź tu, musimy sobie
pogadać". No więc nie kupiłem rewolweru i nie załatwiłem sobie tabletek, a pewnego
wieczoru, gdy zrozumiałem, że już zbyt długo przyglądam się swoim dłoniom, sięgnąłem po
notes i zadzwoniłem do człowieka, o którym mój szwagier twierdził, że będzie do mnie
pasował.
Bo właściwie, do cholery, czemu nie?
Michael był z początku pełen rezerwy, lecz w jego głosie wyczułem ciekawość, która
sugerowała, że byłby skłonny uczynić ostrożny krok w moim kierunku, jeśli tylko nie zrobię
jakiegoś nazbyt szybkiego ruchu i nie przestraszę go jak ptak, który znienacka zrywa się spod
nóg.
- Miałbyś może ochotę na lody z bakaliami?
- Właśnie o czymś takim myślałem.
- To spotkajmy się u C.C. Browna na Hollywood Boulevard.
Krzywe zwierciadło nagrywam dwa razy w tygodniu wczesnym popołudniem, więc wieczory
mam wolne. Kiedy wchodziłem do lodziarni, ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszałem z ulicy,
był dobiegający z jakiegoś samochodu początek funkowego utworu Sensoria grupy Cabaret
Voltaire. Ta muzyka to sygnał Krzywego zwierciadła. Nie byłem pewien, czy to zła, czy
dobra wróżba.
Samotnych mężczyzn było w łodziami dwóch. Jeden skrył się do połowy za gazetą, a drugi
patrzył na drzwi, przeciągając palcem między szyją a kołnierzykiem. Ten z gazetą był gruby,
a ten z kołnierzykiem zbyt nerwowy. Żaden z nich nie wyglądał zachęcająco.
- Ingram York!
Głos dochodził z głębi sali. Brzmiał znajomo. Kiedy odwróciłem się, myśląc, że zobaczę
Michaela Billę, ujrzałem Williama Szekspira. Willy był stałym gościem moich programów,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin