Dick Philip - Ostatni Pan i Wladca.rtf

(864 KB) Pobierz

 

Philip K. Dick

 

Ostatni Pan i Władca

The Golden Man


Złotoskóry

(The Golden Man)

 

– Czy tu zawsze tak gorąco? – spytał komiwojażer.

Zwracał się do wszystkich osób siedzących przy barze i w wytartych lożach pod ścianą. Był mężczyzną w średnim wieku, ubranym w wymięty szary garnitur, białą koszulę z plamami potu, obwisłą muszkę i słomkowy kapelusz. Uśmiechał się dobrodusznie.

– Tylko latem – odezwała się kelnerka.

Pozostali nawet nie drgnęli. W jednej z lóż siedziała para zapatrzonych w siebie nastolatków. Dwóch robotników w koszulach z rękawami zawiniętymi na ciemnych owłosionych rękach jadło zupę fasolową zagryzając bułkami. Był tam również szczupły ogorzały farmer, starszy biznesmen w granatowym garniturze z kamizelką i kieszonkowym zegarkiem, śniady kierowca o szczurzej twarzy, pijący kawę, i zmęczona kobieta, która weszła, by dać wytchnienie swoim stopom i na chwilę odłożyć ciężkie tobołki.

Komiwojażer wyjął paczkę papierosów. Z ciekawością rozejrzał się po obskurnym lokalu, zapalił, oparł ręce na barze i zagadnął siedzącego obok mężczyznę.

– Jak się nazywa ta miejscowość?

– Walnut Creek – mruknął sąsiad.

Przez chwilę komiwojażer pił colę małymi łykami, niedbale trzymając papierosa w pulchnych białych palcach. Wkrótce sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął skórzany portfel. Dłuższy czas przewracał wizytówki, dokumenty, grzbiety biletów, banknoty, poplamione kartki papieru, nie kończące się szpargały, aż wreszcie znalazł jakąś fotografię.

Na jej widok wyszczerzył zęby w uśmiechu, a potem chrapliwie zachichotał z cicha.

– Popatrz pan – powiedział do siedzącego obok mężczyzny.

Mężczyzna wciąż czytał gazetę.

– Ej, spójrz pan na to. – Komiwojażer trącił go łokciem i podsunął mu fotografię. – Jak się panu podoba?

Nagabnięty rzucił okiem na zdjęcie. Przedstawiało rozebraną do pasa kobietę z odwróconą twarzą. Miała jakieś trzydzieści pięć lat i obwisłe białe ciało. Z ośmioma piersiami.

– Widział pan kiedy coś takiego? – Komiwojażer chichotał przewracając małymi zaczerwienionymi oczkami. Z obleśnym uśmiechem znowu trącił sąsiada.

– Już to widziałem – odparł zdegustowany mężczyzna, podejmując przerwaną lekturę.

Komiwojażer zauważył, że stary farmer pochylił się i patrzy na fotografię. Usłużnie mu ją podał.

– Podoba ci się, ojczulku? Niezłe, co?

Farmer z poważną miną oglądał zdjęcie. Odwrócił je, obejrzał wygnieciony kartonik, potem jeszcze raz spojrzał na wizerunek kobiety i odrzucił fotografię komiwojażerowi. Fotografia ześlizgnęła się z baru i spadła na podłogę emulsją do góry.

Komiwojażer podniósł ją i otrzepał, a później ostrożnie, prawie z czułością włożył na powrót do portfela. Kelnerka zatrzepotała rzęsami, kiedy w przelocie zobaczyła zdjęcie.

– Śliczna, co? – zauważył komiwojażer, puszczając do niej oko. – Chyba nie powie pani, że nie?

Kelnerka obojętnie wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Widziałam ich mnóstwo koło Denver. Całą kolonię.

– Właśnie tam zrobiono to zdjęcie. W Denverskim Obozie AKD.

– Czy któreś z nich jeszcze żyje? – spytał farmer.

Komiwojażer zaśmiał się nieprzyjemnie.

– Żartuje pan czy co? – rzekł i energicznie machnął dłonią. – Ani jedno.

Wszyscy nadstawili uszu. Nawet para licealistów w loży przestała trzymać się za ręce i teraz oboje siedzieli prosto, z zaciekawieniem wytrzeszczając oczy.

– Widziałem jednego takiego dewianta koło San Diego – powiedział farmer. – Któregoś dnia w zeszłym roku. Miał skrzydła jak nietoperz. Pokryte skórą nie piórami. Tylko skóra i kości.

– To nic – ochoczo włączył się do rozmowy szczurooki kierowca taksówki. – W Detroit był taki z dwiema głowami. Widziałem go na wystawie.

– Żywego? – spytała kelnerka.

– Skądże. Już go uśpili.

– Na socjologii – odezwał się licealista – pokazywali nam taśmy z kupą różnych takich. Skrzydlatych z południa, wielkogłowych, znalezionych w Niemczech, i taką okropną odmianę o szyszkowatych kształtach, przypominającą owady. A...

– Najgorsi są angielscy – stwierdził stary biznesmen. – Ukryli się w kopalniach węgla. Z grupy, która schowała się pod ziemią w czasie Wielkiej Wojny, przeżyli tylko oni.

– Niedawno odkryli nowy gatunek w Szwecji – wtrąciła kelnerka. – Czytałam o nich. Podobno potrafią kierować myślami na odległość. Było ich tylko paru. AKD dotarło tam bardzo szybko.

– To odmiana gatunku nowozelandzkiego – odezwał się jeden z robotników. – Umie czytać w myślach.

– Czytanie i kierowanie to dwie różne rzeczy – powiedział biznesmen. – Kiedy słucham o czymś takim, to ogromnie się cieszę, że mamy AKD.

– Był taki gatunek, który odkryli zaraz po Wielkiej Wojnie – odezwał się farmer. – Na Syberii. Umiał przenosiło przedmioty na odległość. To się nazywa psychokineza. Sowieckie AKD natychmiast się nim zajęło. Nikt już go nie pamięta.

– Ja sobie przypominam – rzekł biznesmen. – Byłem wtedy małym chłopcem. Pamiętam, bo to pierwszy dewiant, o jakim słyszałem. Ojciec zawołał mnie i moje rodzeństwo do salonu i opowiedział nam o nim. To były czasy, kiedy ci z AKD wszystkich sprawdzali i każdemu stemplowali rękę. – Pokazał swój chudy, kościsty nadgarstek. – Mnie też ostemplowano. Sześćdziesiąt lat temu.

– Teraz po prostu sprawdzają przy porodzie – powiedziała kelnerka. Zadrżała. – W tym miesiącu był jeden w San Francisco. Pierwszy od ponad roku. Myśleli, że to już się skończyło.

– Ale jest ich coraz mniej – wtrącił taksówkarz. – Frisco nie było tak skażone jak niektóre miasta. Weźmy Detroit.

– W Detroit w dalszym ciągu mają dziesięć do piętnastu przypadków rocznie – wtrącił licealista. – W całym mieście. Ocalało tam sporo basenów i ludzie z nich korzystają pomimo automatycznych znaków.

– A jaki był tamten? – spytał komiwojażer. – Ten z San Francisco.

Kelnerka zrobiła nieokreślony ruch ręką.

– Zwyczajny. Taki bez palców u nóg. Pochylony. Z wielkimi oczami.

– Typ nocny – stwierdził komiwojażer.

– Matka go ukryła. Podobno miał trzy lata. Namówiła lekarza, żeby wpisał fałszywe dane do formularza AKD, a lekarz był przyjacielem tej rodziny.

Komiwojażer dopił swoją colę. Machinalnie bawiąc się papierosem, siedział i słuchał gwaru rozmów, które sam sprowokował. Podniecony licealista pochylał się ku dziewczynie naprzeciwko, imponując jej posiadaną wiedzą. Szczupły farmer i biznesmen, niemal przytuleni do siebie, wspominali dawne czasy, ostatnie lata Wielkiej Wojny, jeszcze przed pierwszym 10-letnim Planem Odbudowy. Taksówkarz i dwaj robotnicy na przemian opowiadali sobie niestworzone historie z własnych przeżyć.

Komiwojażer zagadnął kelnerkę.

– Ale ten przypadek z Frisco ich poruszył – odezwał się w zadumie. – I pomyśleć, że coś takiego mogło zdarzyć się tak blisko.

– Taa – mruknęła kelnerka.

– Ta strona zatoki właściwie nie była skażona – ciągnął komiwojażer. – Tutaj nigdy ich nie mieliście.

– Nie. – Kelnerka nagle się poderwała. – W tej okolicy nie było żadnego. Nigdy.

Szybko pozbierała brudne naczynia z baru i ruszyła na zaplecze.

– Nigdy? – spytał zdziwiony komiwojażer. – Nigdy nie mieliście żadnych dewiantów po tej stronie zatoki?

– Nie. Żadnych – odparła kelnerka i zniknęła na zapleczu, gdzie młody kucharz w białym fartuchu stał przy swoich palnikach. Jej głos zabrzmiał trochę za głośno, nieco zbyt ostro i nienaturalnie.

Zapadła cisza. W jednej chwili umilkły wszelkie rozmowy. Wszyscy zaczęli nagle wpatrywać się w swoje talerze wzrokiem pełnym napięcia i niepokoju.

– Tu w okolicy nie było żadnego – powiedział taksówkarz głośno i wyraźnie, bez szczególnego adresu. – W ogóle nigdy.

– Zapewne – grzecznie zgodził się komiwojażer. – Ja tylko...

– Lepiej byś pan nie kręcił – odezwał się jeden z robotników.

Komiwojażer zamrugał oczami.

– No pewnie, przyjacielu, oczywiście. – Nerwowo pogrzebał w kieszeni. Na podłogę z brzękiem wypadły dwie monety. Pośpiesznie je pozbierał. – Nie chciałem nikogo urazić.

Na chwilę zapanowała cisza. Widząc, że po raz pierwszy nikt nic nie mówi, odezwał się liceal...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin