Clark Higgins Mary - Moja słodka Sunday.doc

(716 KB) Pobierz

Mary Higgins ClarkMOJA SŁODKA SUNDAY

Podziękowania

W dzieciństwie cierpiałam na częste ataki astmy. Noce upływały mi na rozpaczliwym chwytaniu oddechu, ale gdy atak mijał, czekała mnie nagroda: ranek spędzony wygodnie w łóżku, z książkami i radiem.

Dość systematycznie słuchałam więc najróżniejszych seriali radio­wych, tych cudownych, starych sag rodzinnych, dzięki którym mo­głam przeżywać wspaniałe przygody.

Mój ulubiony serial nosił tytuł „Nasza mała Sunday”. Zwiastowa­ła go zapowiedź: „Ta opowieść jest poszukiwaniem odpowiedzi na py­tanie: czy dziewczyna z miasteczka w zagłębiu węglowym znajdzie szczęście jako żona najbogatszego i najprzystojniejszego angielskiego lorda, Henry’ego Brinthropa?”

Sama miałam chrapkę na lorda Henry’ego i byłam pewna, że on i Sunday stworzą wspaniałą parę. Oczywiście, że ona znajdzie szczęście u jego boku. Któż by przy lordzie szczęścia nie znalazł?

Gdy postanowiłam powołać do życia kolejną - po Elwirze i Willym - parę małżeńską, która będzie odgrywać najważniejszą rolę w moich sensacyjnych opowieściach, przyszedł mi na myśl lord Henry i Sun­day i zadałam sobie takie oto pytanie: „A gdyby tak zrobić Henry’ego byłym amerykańskim prezydentem, inteligentnym, miłym, bogatym i wspaniałym człowiekiem? A gdyby tak uczynić z Sunday młodą członkinię Kongresu, kobietę atrakcyjną i błyskotliwą?” Opowiada­nia, które państwo mają przed sobą, zrodziły się właśnie z tych pytań. Mam nadzieję, że przypadną państwu do gustu.

Żadne z nich nie powstałoby zapewne, gdyby nie wsparcie, życzli­we uwagi i mądrość moich wieloletnich wydawców: Michela Korda i Chucka Adamsa. Jak zwykle, serdecznie im dziękuję. Gorące podzię­kowania składam także na ręce mojej niezrównanej redaktorki, Gypsy da Silvy, która jest uosobieniem cierpliwości.

Richard McGann z Vance Security w Waszyngtonie, były agent Secret Service, oddał mi nieocenione usługi jako ekspert, dzięki które­mu dowiedziałam się, jak mogłaby wyglądać ochrona byłego prezy­denta i jego żony. Sierżant Kevin J. Valentine z policji w Bernardsville, stan New Jersey, chętnie odpowiadał na wszystkie moje pytania dotyczące procedury, którą policja zastosowałaby wobec opuszczone­go dziecka. Wielkie dzięki, Dick, wielkie dzięki, Kevin.

Na koniec pragnę gorąco podziękować mojej rodzinie i przyjacio­łom, którzy niezmiennie dodają mi otuchy, gdy zbliża się termin odda­nia książki wydawnictwu, i którzy tak wyrozumiale traktują autorkę bez reszty pochłoniętą historiami, jakie zamierza opisać. Wszyscy je­steście wspaniali!

Zbrodnia z namiętności

„Strzeżcie się gniewu cierpliwego człowieka” - rzekł ze smutkiem Henry Parker Britland IV, przyglądając się fotografii swego nie­gdysiejszego sekretarza stanu. Dowiedział się właśnie, że jego bliski przyjaciel i sprzymierzeniec polityczny jest podejrzany o zabój­stwo swej kochanki, Arabelli Young.

- Naprawdę sądzisz, że biedny Tommy to zrobił? - westchnęła Sandra O’Brien Britland, rozsmarowując dżem domowej roboty na gorą­cej grzance, przed chwilą wyjętej z testera.

Był wczesny ranek i państwo Britland nie opuścili jeszcze swego wygodnego łoża, iście królewskich rozmiarów, stojącego w sypialni ich wiejskiej posiadłości Drumdoe, w Bernardsville, stan New Jersey. Naj­różniejsze pisma - „The Washington Post”, „The Wall Street Journal”, „The New York Times”, londyński „The Times”, „L’Osservatore Romano” i „The Paris Review” - każde otwarte na innej stronie, leżały na ozdobionej delikatnym kwiecistym wzorem lekkiej kołdrze, a także na podłodze. Oboje małżonkowie mieli przed sobą identyczne tace śnia­daniowe, udekorowane pojedynczą różą w srebrnym wazoniku.

- W zasadzie nie - odpowiedział Henry po chwili, kręcąc przeczą­co głową. - Nie mogę w to uwierzyć. Tom był zawsze tak doskonale opanowany. Właśnie dlatego znakomicie nadawał się na sekretarza stanu. Ale od śmierci Constance - a ona zmarła podczas mojej dru­giej kadencji - stał się jakby innym człowiekiem. Trudno było nie za­uważyć, że kiedy spotkał Arabellę, zakochał się w niej do szaleństwa. Po pewnym czasie wszyscy spostrzegli, że stracił trochę swego żelazne­go opanowania - zawsze będę pamiętał, jak kiedyś zapomniał się w obecności samej Margaret Thatcher i nazwał Arabellę „kociakiem”.

- Szkoda, że cię wtedy nie znałam - zasmuciła się Sandra. - Ma się rozumieć, że nie zawsze chwaliłam twoje decyzje, ale w gruncie rzeczy uważałam, że jesteś wspaniałym prezydentem. Tylko że wtedy, dziewięć lat temu, gdy po raz pierwszy składałeś przysięgę prezydenc­ką, wcale byś się mną nie zainteresował. Czy prezydent Stanów Zjed­noczonych może zwrócić uwagę na studentkę prawa? To znaczy, mam nadzieję, że wydałabym ci się dość atrakcyjna, ale wiem, że nie potrak­towałbyś mnie poważnie. Kiedy się spotkaliśmy, byłam już członkinią Kongresu i budziłam chyba jaki taki szacunek.

Henry odwrócił się i obrzucił swą poślubioną przed ośmiu miesią­cami żonę czułym spojrzeniem. Jej włosy koloru ozimej pszenicy były lekko rozburzone. Intensywnie niebieskie oczy zdradzały inteligencję, uczuciowość i błyskotliwe poczucie humoru. Czasami pojawiał się w nich również błysk dziecięcej ciekawości. Henry uśmiechnął się, wspominając chwilę, gdy ujrzał małżonkę po raz pierwszy. Zapytał wówczas, czy ona jeszcze wierzy w Świętego Mikołaja.

Zdarzyło się to w przeddzień zaprzysiężenia jego następcy, pod­czas przyjęcia, które Henry urządził w Białym Domu dla wszystkich nowych członków Kongresu.

- Wierzę w to, czego symbolem jest Święty Mikołaj, sir - odparta Sandra. - A pan nie?

Później, gdy goście się już żegnali, Henry zaproponował jej, by zo­stała na kolacji.

- Bardzo mi przykro - usłyszał. - Umówiłam się z rodzicami. Nie mogę ich zawieść.

Henry’emu przyszło więc samotnie zjeść kolację w ten ostatni wie­czór, który miał spędzić w Białym Domu jako jego gospodarz. Pomy­ślał o wszystkich paniach, które w ciągu minionych ośmiu lat ocho­czo zmieniały swoje plany w ułamku sekundy, i uświadomił sobie, że właśnie spotkał kobietę swych marzeń. Wzięli ślub sześć tygodni póź­niej.

Z początku zdawało się, że podniecenie dziennikarzy nigdy się nie skończy. Małżeństwo najlepszej partii w tym kraju - czterdziestoczteroletniego byłego prezydenta - z piękną, młodą członkinią Kongresu, młodszą od narzeczonego o dwanaście lat, spędzało sen z powiek re­porterów i wszelkich pismaków. Żadne małżeństwo od wielu już lat nie zagarnęło na tak długo wyobraźni amerykańskiej publiczności.

Kilka faktów z życia Sunday: to, że jej ojciec był zwykłym maszy­nistą centralnych kolei w New Jersey, że ona sama zarabiała na swo­je studia w St. Peter’s College i Fordham Law School, że przez siedem lat pracowała jako obrońca z urzędu, a potem w oszałamiającym sty­lu pokonała wieloletniego reprezentanta Jersey City w wyborach do Kongresu, kilka tych faktów wystarczyło, by uznano ją za kobietę wy­bitną i ulubienicę mediów.

Henry natomiast był jednym z dwóch najpopularniejszych w dwu­dziestym wieku prezydentów USA, a przy tym dziedzicem pokaźnej fortuny i jednym z najbardziej seksownych mężczyzn Ameryki. To sprawiało, iż wielu panów widziało w nim swój wzór, choć byli i tacy, którzy najzwyczajniej zazdrościli mu wszystkiego, dziwiąc się, dlacze­go też bogowie upodobali sobie właśnie Henry’ego Britlanda.

W dniu ślubu Henry’ego i Sunday jedno z kolorowych pism zaty­tułowało tekst poświęcony temu wydarzeniu: LORD HENRY BRINTHROP ŻENI SIĘ Z NASZĄ MAŁĄ SUNDAY, nawiązując w ten sposób do niezwykle kiedyś popularnego serialu radiowego, w którym przez wiele lat pięć dni w tygodniu padało pytanie: „Czy dziewczyna z miasteczka w zagłębiu węglowym znajdzie szczęście jako żona najbogatszego i najprzystojniejszego angielskiego lorda, Henry’ego Brinthropa?”

Wszyscy, nie wyłączając jej zaślepionego miłością męża, natych­miast zaczęli nazywać Sandrę Sunday. Ona sama początkowo nie mo­gła znieść tego zdrobnienia, pogodziła się z nim jednak wówczas, gdy Henry zdradził, iż dla niego ma ono podwójne znaczenie: przywodzi mu także na myśl „niedzielną miłość”, o której traktują słowa jednej z jego ulubionych piosenek.

- A poza tym to bardzo do ciebie pasuje - orzekł. - Tip O’Neill nosił przydomek, który pasował właśnie do niego; Sunday zaś pasuje do ciebie jak ulał.

Tego ranka Sunday przyglądała się mężowi i myślała o tych kilku spędzonych razem miesiącach, które upłynęły im niemal beztrosko. Teraz dojrzała w oczach męża szczery smutek i przykryła jego dłoń swoją.

- Martwisz się o Tommy’ego. Nietrudno zgadnąć. Co możemy zro­bić, żeby mu pomóc?

- Obawiam się, że niewiele. Sprawdzę, ma się rozumieć, czy zaan­gażowany przez niego prawnik zna się na tego rodzaju sprawach, ale niezależnie od tego, kto będzie reprezentował Tommy’ego, jego przy­szłość nie rysuje się w różowych barwach. Zastanów się. Popełniono szczególnie odrażającą zbrodnię, a zważywszy na wszelkie okoliczno­ści, trudno doprawdy pozbyć się wrażenia, że winowajcą jest właśnie Tom. Do kobiety strzelano trzykrotnie z rewolweru Tommy’ego, w jego bibliotece, on zaś całkiem niedawno oświadczył publicznie, jak bar­dzo go boli jej odejście.

Sunday podniosła jedno z pism i przyjrzała się fotografii; rozpromie­niony Thomas Shipman obejmował na niej ramieniem trzydziestoletnią piękność, która pomogła mu osuszyć łzy po śmierci ukochanej żony.

- Ile lat ma Tommy? - zapytała.

- Nie jestem pewien. Chyba sześćdziesiąt pięć.

Oboje przyglądali się fotografii. Tommy był szczupłym, wyspor­towanym mężczyzną o przerzedzonych, przetykanych siwizną włosach i profesorskim obliczu. Śliczna buzia Arabelli Young, okolona fanta­zyjnie rozburzonymi bujnymi włosami, dorównywała urodą ciału, któ­re z powodzeniem nadawałoby się na okładkę „Playboya”.

- Wakacyjny romans, jeśli mnie intuicja nie myli - skomentowała Sunday.

- Prawdopodobnie o nas mówią podobnie - zauważył Henry nie­frasobliwie, siląc się na uśmiech.

- Och, Henry, daj spokój - rzekła Sunday, ujmując go za rękę - i nie próbuj udawać, że nie jesteś zmartwiony. Może i jesteśmy świe­żo upieczonym małżeństwem, ale znam cię zbyt dobrze, by dać się wy­wieść w pole.

- Masz rację, jestem zmartwiony - powiedział Henry cicho. - Kie­dy myślę o minionych latach, nie potrafię sobie wyobrazić siebie w Bia­łym Domu bez Tommy’ego u boku. Nim zostałem prezydentem, zasia­dałem w Senacie przez jedną tylko kadencję, brakowało mi więc doświadczenia. Dzięki Tommy’emu przebrnąłem przez pierwsze mie­siące prezydentury bez większych wpadek. Kiedy byłem nastawiony na definitywną rozprawę z Sowietami, właśnie Tommy - w swój spo­kojny i zrównoważony sposób - przekonał mnie, że tego rodzaju kon­frontacja bardzo mi zaszkodzi, a potem zrobił wszystko, by opinia pu­bliczna uznała tę decyzję za moją własną. Tommy jest prawdziwym

mężem stanu, co więcej, dżentelmenem w każdym calu. Uczciwy, inteligentny, lojalny.

- Z pewnością jest także człowiekiem, który był w pełni świadom, iż ludzie dowcipkują na temat jego romansu z Arabellą, i tego, do ja­kiego stopnia oszalał na jej punkcie. Ale gdy ona zerwała znajomość, stracił tę świadomość - zasugerowała Sunday. - Zdaje się, że taka wła­śnie jest twoja interpretacja faktów, prawda?

- Być może - westchnął Henry - chodzi o przejściową niepoczytal­ność? To się zdarza. - Odstawił tacę śniadaniową na nocny stolik. - Tak czy inaczej, Tommy nigdy mnie nie zawiódł i ja nie zamierzam zawieść jego. Pozwolono mu wpłacić kaucję. Chcę się z nim zobaczyć.

- Sunday pośpiesznie odepchnęła od siebie tacę, chwytając z niej nie­mal w locie opróżnioną do połowy filiżankę z kawą.

- Jadę z tobą - oświadczyła. - Potrzebuję tylko dziesięciu minut na masaż wodny i jestem gotowa.

Henry zerknął na długie nogi żony, wyślizgującej się właśnie z łóżka.

- Jacuzzi. Świetny pomysł - ucieszył się. - Pozwolisz, że do ciebie dołączę.

 

Thomas Ackerman Shipman usiłował zignorować armię dziennika­rzy, która rozbiła obóz przed jego domem. Gdy samochód, którym jechał w towarzystwie swego adwokata, zatrzymał się przed wejściem, Shipman patrzył prosto przed siebie i torował sobie drogę do drzwi, próbując za wszelką cenę puścić mimo uszu jazgotliwe pytania, jakimi zasypali go reporterzy. Gdy znalazł się w domu, wydarzenia tego dnia uderzyły w niego jednak ze zdwojoną siłą i Shipman najwyraźniej osłabł.

- Chyba nie zaszkodzi nam szklaneczka whisky - powiedział cicho.

- Cóż, istotnie zasługujesz na małą szkocką - odparł jego adwo­kat, Leonard Hart, spoglądając na swego klienta z wyraźnym współ­czuciem. - Ale pozwól, że najpierw zapewnię cię po raz kolejny, iż je­śli będziesz nalegać, zaczniemy się starać o ugodę z prokuraturą, chciałbym jednak raz jeszcze podkreślić, że możemy przygotować bar­dzo mocną linię obrony, opartą na przejściowej niepoczytalności. Ja w każdym razie ucieszyłbym się z pewnością, gdybyś się zdecydował na proces. Każdy z członków ławy przysięgłych zrozumie twoją sytuację: przeszedłeś katusze po utracie ukochanej żony i w chwili słabości za­kochałeś się w atrakcyjnej młodej kobiecie, która początkowo przy­jęła od ciebie mnóstwo prezentów, a potem cię porzuciła. Klasyczna hi­storia. Nie wątpię, że wzbudzi współczucie, zwłaszcza gdy wesprzemy ją dowodami świadczącymi o przejściowej niepoczytalności. - W gło­sie Harta coraz wyraźniej pobrzmiewała retoryczna pasja, jakby już w tej chwili zwracał się do ławy przysięgłych: - Poprosiłeś Arabellę, by przyszła do ciebie na rozmowę o przyszłości waszego związku, ale ona cię wyśmiała i w ten sposób doszło do kłótni. W pewnej chwili straciłeś głowę i opanowała cię ślepa wściekłość, tak wielka, że nie je­steś w stanie przypomnieć sobie żadnych szczegółów. I wtedy ją zastrzeliłeś. Rewolwer był zazwyczaj zamknięty w sejfie, ale tego wieczo­ru leżał na wierzchu, ponieważ byłeś naprawdę pogrążony w depresji i nosiłeś się nawet z samobójczymi myślami.

Prawnik przerwał na chwilę swoje przemówienie, a były sekretarz stanu spojrzał na niego bezgranicznie zdziwionymi oczami.

- Czy właśnie w ten sposób interpretujesz te wydarzenia? - zapytał.

Hart był najwyraźniej zaskoczony pytaniem.

- Owszem - odparł. - Dlaczego pytasz? Musimy jeszcze ustalić kil­ka szczegółów, parę detali, których nie jestem całkowicie pewien. Na przykład, będziemy musieli wyjaśnić, w jaki sposób mogłeś najspokoj­niej zostawić krwawiącą pannę Young na podłodze i pójść na górę do łóżka, by zasnąć tam tak głęboko, że nie słyszałeś nawet krzyku go­sposi, która odkryła ciało następnego ranka. Wziąwszy pod uwagę wszystko, co wiem, sądzę, że podczas śledztwa powinniśmy utrzymy­wać, iż znajdowałeś się w stanie szoku.

- Tak myślisz? - westchnął wyczerpany Shipman. - Ale ja wcale nie byłem w szoku. Prawdę mówiąc, gdy wypiłem tego drinka, poczu­łem, że urywa mi się film. Ledwo pamiętam, o czym rozmawialiśmy, zupełnie nie przypominam sobie chwili, gdy do niej strzelałem.

Przez twarz adwokata przemknął wyraz niepokoju.

- Na Boga, błagam cię, byś nikomu nie opowiadał tego rodzaju historii. Czy możesz mi to obiecać? I jeśli wolno mi coś zasugerować, to sądzę, że w najbliższej przyszłości powinieneś trochę uważać z whisky; choć oczywiście wcale się nie zgadzam z tym, co przed chwilą po­wiedziałeś.

 

Thomas Shipman stał skryty za storami, patrząc, jak jego elokwentny adwokat próbuje odeprzeć atak dziennikarzy. Niczym samotny chrześcijanin, który zmaga się ze stadem lwów, pomyślał Shipman. Tylko że w tym wypadku nie chodziło wcale o krew mecenasa Harta, lecz o jego własną. On zaś, niestety, nie czuł powołania do roli mę­czennika.

Na szczęście udało mu się dodzwonić do gosposi, Lillian West, i na­kłonić ją, by dziś nie przychodziła. Już poprzedniego wieczoru, gdy doręczono mu akt oskarżenia, wiedział, że kamery telewizyjne otoczą niebawem dom, że będą śledzić i rejestrować każdy jego, Thomasa, krok, poczynając od chwili, gdy zostanie stąd wyprowadzony w kaj­dankach, postawiony w stan oskarżenia, gdy pobiorą mu odciski palców, a on złoży deklarację niewinności, aż do momentu, kiedy dziś ra­no niezbyt tryumfalnie wróci do domu. Ten powrót można by przy­równać jedynie do publicznej chłosty; Shipman nie chciał narażać swojej gospodyni na żadne nieprzyjemności.

A jednak wiele by dał za to, by mieć kogoś przy sobie. Dom wyda­wał się tak cichy i opustoszały! Shipman zatopił się we wspomnieniach, powrócił myślą do dnia, w którym razem z Constance kupili ten dom, jakieś trzydzieści lat temu. Przyjechali tu z Manhattanu, by zjeść lunch w restauracji „Bird and Bottle” niedaleko Bear Mountain, a potem wracali niespiesznie do miasta. W pewnej chwili postanowili zboczyć nieco z drogi i przejechać uroczymi willowymi uliczkami Tarrytown, gdzie natknęli się na wywieszkę „Na sprzedaż” umieszczoną na tym pamiętającym schyłek ubiegłego stulecia domu z widokiem na Hud­son River i Palisades.

I przez następne dwadzieścia osiem lat, dwa miesiące i dziesięć dni żyliśmy tu sobie błogo i szczęśliwie, pomyślał Thomas. Och, Constan­ce, gdybyśmy mieli przed sobą jeszcze następnych dwadzieścia osiem lat, użalił się w duchu, idąc do kuchni, gdyż zrezygnował z whisky na rzecz kawy.

Ten dom stanowił dla nich oazę spokoju. Nawet wtedy, gdy Tho­mas pełnił funkcję sekretarza stanu i większość czasu był w podróży, od czasu do czasu udawało im się spędzać tu razem weekendy, które zawsze przynosiły coś w rodzaju odrodzenia duchowego. Aż wreszcie pewnego ranka, dwa lata temu, Constance oznajmiła, że nie czuje się najlepiej. Chwilę później już jej nie było.

Dwudziestogodzinny dzień pracy przyczynił się do częściowego zła­godzenia bólu. Dzięki Bogu, miałem swoją pracę, która mnie odrywa­ła od tego wszystkiego, pomyślał i uśmiechnął się, przypomniawszy sobie przydomek, który wymyślili dla niego dziennikarze: Latający Se­kretarz. Ale nie chodziło przecież tylko o to, by się czymś zająć; razem z Henrym dokonaliśmy wiele dobrego. Zostawiliśmy Waszyngton i ca­ły kraj w najlepszej od wielu lat kondycji.

W kuchni Thomas odmierzył ilość wody i kawy, która wystarczy­łaby do przygotowania czterech filiżanek. No proszę, potrafię się o sie­bie zatroszczyć, pomyślał. Szkoda, że nie zajmowałem się tym po śmierci Constance. Ale wtedy na scenie pojawiła się Arabella. Gotowa nieść pocieszenie, urocza i pociągająca. A teraz martwa.

Powrócił myślą do tego nieszczęsnego wieczoru sprzed dwóch dni. Jakie słowa padły między nimi w bibliotece? Pamiętał jak przez mgłę, że się wówczas rozgniewał. Ale czy mógł rozgniewać się tak bardzo, by popełnić równie straszliwy czyn? A potem zostawić ją, krwawią­cą na podłodze w bibliotece, i spokojnie udać się do łóżka? Shipman pokręcił głową. To wszystko wyglądało całkiem bezsensownie.

Zadzwonił telefon, ale Thomas ledwie nań spojrzał. Gdy umilkł, Shipman podniósł słuchawkę i położył ją obok aparatu.

Kiedy kawa już się zaparzyła, napełnił filiżankę i drżącymi dłoń­mi zaniósł ją do saloniku. Zazwyczaj sadowił się z kawą w swoim ulu­bionym skórzanym fotelu w bibliotece. Tym razem jednak nie był w stanie tego uczynić. Zastanawiał się nawet, czy kiedykolwiek wej­dzie do tego pokoju.

Zaledwie usiadł wygodnie, usłyszał jakieś krzyki na dworze. Wie­dział, że dziennikarze wciąż koczują na jego uliczce, ale nie potrafił sobie wyobrazić, co mogło spowodować takie podniecenie. Wystar­czyło jednak, by lekko uchylił zasłon, żeby się przekonać, co jest przy­czyną owego zamieszania.

Na scenę wkraczał właśnie były prezydent Stanów Zjednoczonych, niosąc przyjaźń i pocieszenie.

Agenci Secret Service mężnie usiłowali utorować drogę obojgu Britlandom, którzy przeciskali się przez tłum reporterów i kamerzystów. Henry, nie przestając chronić ramieniem żony, zatrzymał się na znak, że zamierza wygłosić kilka słów zdawkowego oświadczenia:

- W naszym wspaniałym kraju każdy jest niewinny, dopóki nie udowodni mu się winy. Thomas Shipman był bez wątpienia znakomi­tym sekretarzem stanu i wciąż pozostaje moim bliskim przyjacielem. Przyjechałem tu razem z Sunday właśnie ze względu na naszą przy­jaźń - oznajmił.

Wygłosiwszy to oświadczenie, były prezydent skierował się w stro­nę werandy, ignorując padające ze wszystkich stron pytania. Gdy Britlandowie stanęli na ostatnim stopniu. Tom Shipman uchylił drzwi frontowe, a jego goście szybko wśliznęli się do środka.

Dopiero gdy drzwi zamknęły się za nimi i Thomas Shipman znalazł się w bezpiecznych, przyjacielskich objęciach, zaczął szlochać.

Sunday wyczuła, że panowie potrzebują trochę czasu na rozmowę w cztery oczy, skierowała więc kroki do kuchni i postanowiła, mimo protestów gospodarza, przygotować lunch dla wszystkich trojga. By­ły sekretarz stanu powtarzał ciągle, że może wezwać gospodynię, ale Sunday nalegała, by zdał się na nią.

- Poczujesz się lepiej, gdy tylko coś zjesz, Tom - oświadczyła. - Po­gadajcie sobie chwilę, chłopcy, a potem przyjdźcie do mnie. Z pewno­ścią masz w kuchni wszystko, co jest potrzebne, by przyrządzić omlet. Zapraszam za parę minut.

Shipman dość szybko odzyskał zimną krew. Jak gdyby obecność Henry’ego Britlanda wystarczyła, by przywrócić Thomasowi utraco­ne poczucie, że poradzi sobie ze wszystkim, co go spotka. Panowie przeszli do kuchni, gdzie Sunday już zaczęła przygotowywać omlet. Jej szybkie, zręczne ruchy obudziły w Shipmanie świeże wspomnienia z Palm Beach, wspomnienia o kimś innym, kto przygotowywał sałat­kę, podczas gdy on snuł marzenia o przyszłości, które już nigdy się nie ziszczą.

Thomas zerknął w stronę okna i uświadomił sobie nagle, że żaluzje są wciąż rozsunięte i że gdyby ktoś zdołał przemknąć się na tyły domu, mógłby bez przeszkód pstryknąć zdjęcie im trojgu. Szybko podszedł do okna i zaciągnął żaluzje.

Odwrócił się do Henry’ego i Sunday i uśmiechnął się do nich smutno.

- Niedawno ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin