Alistair MacLean - HMS Ulisses.rtf

(855 KB) Pobierz
Alistair MacLean

Alistair MacLean

 

 

 

 

 

 

HMS  ULISSES

 

 

 

 

 

 

 

 

Przełożył

Leonid Teliga
Rozdział I

 

Preludium: Niedziela po południu

 

Powoli, z rozmysłem Starr zdusił niedopałek papierosa. Kapitanowi1[1] Vallery'emu wydało się, że gest ten zawierał w sobie dziwny posmak ostatecznej decyzji. Wiedział, co nastąpi, i pomimo tępego bólu głowy, jaki nie opuszczał go przez ostatnie dni, tylko przez moment uczuł gorycz klęski. Lecz trwało to tylko chwilę. Był porządnie zmęczony - zbyt zmęczony, aby się przejąć.

- Przykro mi, panowie, naprawdę przykro. - Starr uśmiechnął się lekko. - Nie z powodu rozkazów. Mogę was zapewnić, że decyzja Admiralicji (jestem o tym osobiście przekonany) jest w obecnej sytuacji jedynie słuszna i uzasadniona. Lecz żałuję, że... no..., że nie potraficie pojąć naszego punktu widzenia.

Przerwał. Wyciągnąwszy platynową papierośnicę, częstował czterech oficerów siedzących wraz z nim przy okrągłym stole w salonie kontradmirała. W odpowiedzi na cztery odmowne, milczące potrząśnięcia głową uśmiechnął się ponownie. Starannie wybrał papierosa i wsunął papierośnicę do wewnętrznej kieszeni szarej dwurzędowej marynarki. Poprawił się w krześle. Uśmiech zniknął. Nietrudno było sobie wyobrazić na cywilnym garniturze złote oznaki i galony wiceadmirała Vincenta Starra, zastępcy szefa operacyjnego floty.

- Gdy dziś rano odlatywałem z Londynu - mówił spokojnie - byłem niezadowolony. Bardzo niezadowolony. Jestem bardzo zajęty. Myślałem, że Pierwszy Lord Admiralicji marnuje zarówno mój, jak i swój czas. Gdy wrócę, będę musiał go za to przeprosić. Sir Humphrey miał rację. Jak zwykle zresztą...

Zniżył glos do szeptu; w pełnej napięcia ciszy zgrzytnęło kółko zapalniczki. Pochylił się do przodu, oparł o stół i mówił dalej cichym głosem:

- Bądźmy zupełnie szczerzy, panowie. Spodziewałem się, miałem prawo się spodziewać całkowitego poparcia z waszej strony i pełnej współpracy przy jak najspieszniejszym załatwieniu tej nieprzyjemnej sprawy. Nieprzyjemna sprawa? - Uśmiechnął się kwaśno. - Dobieranie słów nic nie pomoże. Bunt, panowie, to jest ogólnie przyjęte określenie na takie wypadki. Gardłowa sprawa, o tym chyba nie muszę przypominać. A tymczasem co zastałem? - Powiódł wzrokiem wokół stołu. - Oficerowie floty Jego Królewskiej Mości, łącznie z dowódcą okrętu flagowego, jeśli nie popierają, to sympatyzują z buntem załogi maszynowej!

Przesadza! - pomyślał z trudem Vallery. - Prowokuje.

W słowach i tonie brzmiało pytanie, wyzwanie do odpowiedzi.

Repliki nie było. Oficerowie siedzieli nachmurzeni. Cztery indywidualności; czterech mężczyzn - zupełnie różnych, a mimo to w tej chwili zadziwiająco do siebie podobnych: twarze poważne i nieruchome, poorane głębokimi zmarszczkami, oczy spokojne, zmrużone, tak bardzo postarzałe.

- Nie zdołałem was przekonać, panowie? - kontynuował. - Uważacie, że dobór moich słów jest nieco... hm... nieprzyjemny? - Odchylił się do tyłu. - Hm... bunt. - Smakował to słowo, zacisnął wargi, znów spojrzał wokół. - Nie, to nie brzmi przyjemnie, prawda, panowie? Prawdopodobnie znów znaleźlibyście inną nazwę. - Potrząsnął głową, pochylił się, palcami wygładził służbową depeszę.

- „Powróciliśmy po uderzeniu na Lofoty - czytał. - 15.45 - minięto zaporę; 16.10 - odstawiono maszynę2[2]; 16.30 - z barki z zapasami i żywnością przy burcie wyznaczono mieszany oddział marynarzy i palaczy do wyładunku beczek na smary; 16.50 - zameldowano kapitanowi, że palacze odmówili wykonania rozkazu starszego bosmana Hartleya, potem w kolejności - szefa palaczy Hendry'ego, porucznika inżyniera Griersona i komandora inżyniera. Podejrzewa się, że prowodyrami są palacze: Riley i Petersen; 17.05 - nie wykonano rozkazu kapitana; 17.15 - profos i podoficer inspekcyjny znieważeni czynnie podczas pełnienia obowiązków służbowych". - Podniósł wzrok. - Jakich obowiązków? Czy podczas próby aresztowania prowodyrów?

Vallery przytaknął w milczeniu.

- „17.15 - widocznie przez sympatię dla buntowników oddział marynarzy przerwał pracę, obyło się bez rękoczynów; 17.25... 17.25 - kapitan przez głośnik ostrzegał przed konsekwencjami, rozkazał powrócić do pracy. Rozkaz nie został wykonany; 17.30 - depesza do dowódcy eskadry na «Duke of Cumberland» z prośbą o pomoc".

Starr znów podniósł głowę, chłodno spojrzał na Vallery'ego.

- Dlaczego właśnie depesza do admirała? Z pewnością własna piechota morska...

- To był mój rozkaz - przerwał krótko Tyndall. - Rzucić własną piechotę morską przeciwko ludziom, z którymi pływali przez dwa i pół roku? Niemożliwe! Na tym okręcie nie ma antypatii między marynarzami i żołnierzami, admirale Starr. Zbyt wiele przeżyli wspólnie... Zresztą - dodał sucho - całkiem możliwe, że piechota morska także odmówiłaby wykonania rozkazu. Proszę nie zapominać, że jeśli użylibyśmy naszych ludzi do stłumienia tego... no... buntu, „Ulisses" skończyłby swoją karierę jako jednostka bojowa.

Starr patrzył na niego uparcie, wreszcie opuścił wzrok na depeszę.

- „18.30 - oddział piechoty morskiej przybywa z «Cumberlanda» i wchodzi na «Ulissesa», nie napotykając sprzeciwu. Próbuje aresztować sześciu czy ośmiu prowodyrów, palacze i marynarze stawiają gwałtowny opór; wywiązuje się zacięta walka na rufie, w mesie palaczy i pomieszczeniach mechaników; walka trwa do godziny 19.00; nie używano broni palnej, lecz jest dwóch zabitych, sześciu ciężko i trzydziestu pięciu do czterdziestu lekko rannych". - Starr skończył czytać. Gwałtownym ruchem zgniótł meldunek. - Wiecie, panowie, zaczynam wierzyć, że macie rację... - jego głos był pełen ironii. - Bunt! Trudno to nazwać buntem. Pięćdziesięciu rannych i zabici. Bitwa to bardziej odpowiednie określenie.

Słowa i uszczypliwy ton admirała nie wywołały reakcji. Czterej oficerowie siedzieli bez ruchu, nie kryjąc swej obojętności.

Twarz admirała Starra zlodowaciała.

- Obawiam się, że nie potraficie obiektywnie spojrzeć na sprawy, panowie. Byliście tu przez dłuższy czas, a taka izolacja zniekształca perspektywę. Czy muszę wyższym oficerom przypominać, że podczas wojny osobiste uczucia, przeżycia i cierpienia nie mogą być brane pod uwagę? Liczą się jedynie flota i ojczyzna. - Delikatnie uderzył w stół; gest był rozkazujący w swoim hamowanym zniecierpliwieniu. - Mój Boże, panowie - wykrztusił - ważą się losy świata, a wy w egoistyczny, niewybaczalny sposób dajecie się pochłaniać własnym nieważnym sprawom! Macie czelność powiększać niebezpieczeństwo!

Komandor Turner uśmiechnął się ironicznie.

Piękna mowa, chłopcze, naprawdę piękna, chociaż przypomina wiktoriański melodramat. Gierka z zaciskaniem zębów z pewnością była niepotrzebna. Jaka szkoda, że nie przemawiasz w parlamencie. Zyskałbyś uznanie w ławach rządowych. - A później z niejakim zdumieniem pomyślał: - A jeżeli on jest naprawdę szczery?

- Przywódcy będą ujęci i ukarani, surowo ukarani. - Teraz głos brzmiał cierpkim, kąśliwym akcentem. - Tymczasem Czternasta Eskadra Lotniskowców ma spotkanie w Cieśninie Duńskiej w środę o godzinie dziesiątej trzydzieści zamiast we wtorek; wysłaliśmy radiogram do hallfaksu, aby opóźnić wyjście konwoju. Jutro o godzinie szóstej rano wyruszacie na morze. - Spojrzał na kontradmirała Tyndalla. - Proszę wydać rozkaz wszystkim okrętom, admirale!

Tyndall, którego w całej flocie znano pod przezwiskiem „Farmer Giles", nie odpowiedział. Jego grubo ciosana twarz, zwykłe pogodna i ruchliwa, wyrażała zawziętość, spojrzenie spod ciężkich powiek spoczęło z niepokojem na kapitanie Vallerym. Admirał zastanawiał się, jakie męki przeżywa w tej chwili ten uprzejmy, wrażliwy człowiek. Lecz wynędzniała od trudów twarz Vallery'ego nie mu nie zdradziła. Wszystko kryło się za delikatną maską opanowania.

- To chyba wszystko, co można na ten temat powiedzieć, proszę panów - ciągnął Starr. - Nie będę udawał, że macie przed sobą łatwy rejs. Sami dobrze wiecie, jaki los spotkał trzy ostatnie duże konwoje: PQ 17, FR 71 i 74, Nie znaleźliśmy jeszcze sposobu na akustyczne torpedy i sterowane bomby. Poza tym nasz wywiad w Bremie i Kolonii (co zresztą potwierdziły ostatnie wypadki na Atlantyku) melduje, że najnowszą taktyką łodzi podwodnych jest atakowanie w pierwszej kolejności eskorty... Może uratuje was pogoda...

Ty stary, mściwy diable - pomyślał bez gniewu Tyndall. - Niech cię szlag trafi! Mów dalej, używaj sobie.

- Przypuśćmy, że choć będzie to wyglądało jak w wiktoriańskim melodramacie, damy „Ulissesowi" szansę odkupienia popełnionych win... - Starr odczekał niecierpliwie, aż Turner opanuje nagły atak kaszlu. - A potem, panowie, na Śródziemne. Ale najpierw FR 77 popłynie do Murmańska... bez względu na przeszkody... - Wściekłość przebijała spod cienkiej warstewki uprzejmości. Przy ostatnim słowie głos Starra załamał się i zapiszczał. - „Ulisses" musi zapamiętać, że dowództwo floty w żadnym wypadku nie będzie tolerować niewykonania rozkazów, zaniedbywania służby, zorganizowanej rewolty i buntu!

- Bzdury!

Starr szarpnął się w fotelu, zacisnął dłonie na poręczach. Powiódł wokół wzrokiem i zatrzymał spojrzenie na komandorze lekarzu Brooksie; jego niezwykle żywe niebieskie oczy dziwnie wrogo błyszczały w tej chwili spod wspaniałej siwej grzywy.

Tyndall, patrząc na te pełne złości oczy, dostrzegł jednocześnie, jak krew napływa do twarzy Brooksa, i westchnął cicho. Zbyt dobrze wiedział, co to znaczy. „Starego Sokratesa" zaraz rozsadzi irlandzki temperament.

Kontradmirał Tyndall chciał się odezwać, lecz pod wpływem gwałtownego gestu Starra opadł na fotel.

- Co pan powiedział, komandorze? - głos admirała brzmiał miękko, bezdźwięcznie.

- Bzdury! - z naciskiem powtórzył Brooks. - Nonsens, powiedziałem. Chciał pan szczerości. Dobrze, będę szczery. Zaniedbywanie służby, zorganizowana rewolta i bunt. Akurat! Przypuszczam jednak, że musiał pan znaleźć dla tego jakieś określenie, coś dobrze mieszczącego się w granicach pańskiego doświadczenia. Bóg jeden wie, za pomocą jakich dziwnych skojarzeń, dzięki jakiej ekwilibrystyce myślowej potrafi pan postawić znak równania między wczorajszymi zajściami na pokładzie „Ulissesa" a tak dobrze panu znanymi sformułowaniami kodeksu.

Brooks przerwał. W chwili milczenia wszyscy usłyszeli cienkie zawodzenie bosmańskiego gwizdka. Prawdopodobnie przepływał obok jakiś okręt.

- Niech mi pan powie, admirale - mówił dalej doktor - czy złego ducha szaleństwa mamy wyganiać za pomocą chłosty? To dość stary zwyczaj średniowieczny. Czy może przez pławienie? Pamięta pan świnie Gaderena w Biblii? A może uważa pan, że dwa lub trzy miesiące zamknięcia w lochu są najlepszym lekarstwem na gruźlicę?

- Brooks, na miłość boską, o czym pan mówi? - ze złością spytał Starr. - Świnie Gaderena, gruźlica! Co pan chce przez to powiedzieć? Proszę się wytłumaczyć! - Niecierpliwie zabębnił palcami po stole, wysoko uniósł brwi. - Mam nadzieję, komandorze Brooks, że pan uzasadni swoje zuchwalstwo, wytłumaczy te impertynencje...

- Jestem przekonany, że komandor Brooks nie miał zamiaru nikomu ubliżyć, panie admirale - po raz pierwszy odezwał się kapitan Vallery.

- Chciał tylko wyrazić...

- Przepraszam, kapitanie Vallery - przerwał mu Starr. - Sam potrafię wydać o tym sąd. Tak mi się przynajmniej zdaje. - Uśmiechnął się cierpko. - No, proszę, komandorze Brooks.

Lekarz spojrzał nań uważnie, z zastanowieniem.

- Usprawiedliwiać się? - uśmiechnął się ze zmęczeniem. - Nie, panie admirale, tego nie potrafię. - Starr poczerwieniał lekko, słysząc ton tej wypowiedzi. - Lecz postaram się wytłumaczyć moje stanowisko - kontynuował Brooks. - To może przynieść korzyść.

Umilkł. Wsparł łokcie na stole. Przez chwilę charakterystycznym ruchem gładził bujną czuprynę. Nagle podniósł głowę i spytał:

- Panie admirale, kiedy pan był ostatni raz na morzu?

- Ostatni raz na morzu? - Starr nachmurzył się. - Cóż to pana, u diaska, obchodzi? Co to ma wspólnego z omawianą sprawą?

- O, bardzo dużo wspólnego - stwierdził Brooks. - Czy będzie pan uprzejmy odpowiedzieć na moje pytanie?

- Chyba wie pan i bez tego - odpowiedział spokojnie Starr. - Od początku wojny siedzę w Londynie w Głównym Dowództwie Marynarki Wojennej. O co właściwie chodzi?

- O nic. Pańska prawość i odwaga nie mogą być kwestionowane. Wszyscy o tym dobrze wiemy. Po prostu chciałem skonstatować fakt.

- Brooks pochylił się do przodu. - Jestem lekarzem marynarki, admirale Starr. Jestem lekarzem od przeszło trzydziestu lat. - Uśmiechnął się ledwie widocznie. - Bardzo możliwe, że marny ze mnie doktor, nie dotrzymuję kroku najnowszym osiągnięciom medycyny, tak jak powinienem... Ze spokojnym sumieniem mogę jednak stwierdzić, że dość zgłębiłem ludzką naturę. Nie czas w tej chwili na skromność. Wiem, jak kształtują się myśli, jak oddziałują na siebie wzajemnie ciało i duch. „Izolacja zniekształca perspektywę" - to pańskie słowa, admirale. Izolacja oznacza odcięcie, oderwanie od świata. Pański wniosek był częściowo słuszny. Lecz istnieje więcej światów niż jeden i w tym tkwi sedno. Morza północne, Arktyka, trasa wiecznej nocy do Rosji - to wszystko jest inny świat, całkowicie odmienny od pańskiego. To świat, o którym pan nie może mieć pojęcia. W istocie jest pan całkowicie odizolowany od naszego świata. Starr nachmurzył się. Odchrząknął, jak gdyby miał zamiar przemówić, lecz Brooks nie dopuścił go do słowa.

- Jest to coś wyjątkowego, co nie ma precedensu w historii wojen. Rosyjskie konwoje są czymś zupełnie nowym, absolutnie nie spotykanym w historii ludzkości.

Urwał. Przez grube szkło iluminatora patrzył na mokry śnieg, siekący szarą wodę i ciemnobrunatne wzgórza otaczające redę w Scapa. Nikt nie przerwał milczenia. Naczelny chirurg nie skończył jeszcze. Człowiek zmęczony musi mieć czas, by zebrać myśli.

- Ludzkość oczywiście może się przystosować do każdych warunków. - Brooks mówił cicho, jak gdyby do siebie. - Przez całe wieki przystosowywała się zarówno biologicznie, jak i fizycznie, aby nie zginąć. Lecz to wymaga czasu, bardzo dużo czasu. Nie można żądać, żeby przemiany wymagające dwudziestu wieków skrócić do paru lat. Tego nie wytrzyma ani mózg, ani ciało. Niewątpliwie, można próbować. Dzięki wyjątkowej prężności i wytrzymałości człowiek może to znieść przez krótki okres. Lecz bardzo szybko osiąga granicę, maksymalną możliwość adaptacji. Pchnijcie człowieka poza tę granicę, a za nic nie można ręczyć. Specjalnie powiedziałem „za nic", ponieważ nie wiemy jeszcze, jak będzie wyglądać załamanie, ale ono nastąpić musi. Może być fizyczne, umysłowe, duchowe, sam nie wiem jakie. Lecz jednego jestem pewien, admirale Starr, załoga „Ulissesa" została zmuszona do przekroczenia owej granicy.

- Bardzo to ciekawe, komandorze - cierpko stwierdził admirał. - Naprawdę bardzo ciekawe... bardzo pouczające. Niestety, pańska teoria, a jest to tylko teoria, nie może być uwzględniona.

Brooks wpatrywał się w niego.

- Nawet nie może być tematem dyskusji. To są bzdury, doktorze. Pańskie przesłanki są z gruntu błędne. - Admirał pochylił się do przodu. Ruchem ręki podkreślał słowa. - Ta przepaść, ta różnica pomiędzy konwojami do Rosji a normalnymi działaniami na morzu w ogóle nie istnieje. Czy może pan wymienić jakiekolwiek czynniki lub warunki istniejące na morzach północnych, których nie spotyka się w innych częściach świata? Czy potrafi pan, komandorze Brooks?

- Nie! - Brooks był zupełnie opanowany. - Lecz mogę wskazać na często przeoczany fakt, że różnice w natężeniu i koncentracji tych czynników i warunków mogą mieć znacznie silniejszy i głębszy wpływ niż różnice w ich rodzaju. Zaraz to wyjaśnię. Strach może zniszczyć człowieka. Stwierdzam, że strach jest uczuciem naturalnym. Spotykamy się z nim na każdej scenie wojennym. Stwierdzam jednak, że nigdzie nie spotykamy go tak często i w takim natężeniu, jak w konwojach arktycznych. Niepewność, napięcie mogą załamać każdego człowieka. Widziałem to często, o wiele za często! A jeśli nerwy są napięte do ostateczności, czasem przez siedemnaście dni z rzędu; gdy każdy dzień przypomina, co może cię spotkać; gdy codziennie widzisz rozwalone, tonące okręty, poszarpane ciała; cóż... jesteśmy tylko ludźmi, nie maszynami. Coś musi nawalić. I nawala. Chyba pan wie, admirale, że po dwóch ostatnich rejsach dziewiętnastu ludzi wysłaliśmy do sanatoriów, do sanatoriów dla umysłowo chorych?

Brooks wstał. Grube, mocne dłonie wsparł na polerowanej powierzchni stołu, oczyma świdrował Starra.

- Głód wypala żywotną energię ludzi. Wysysa siły, osłabia reakcję, niszczy wolę walki, nawet wolę przetrwania. Dziwi to pana, admirale? Pan myśli, że głód jest niemożliwy na nowoczesnym, dobrze zaopatrzonym okręcie? Jest możliwy, panie admirale Starr. Jest nieunikniony. Wysyła pan nas na morze, gdy rosyjski sezon jest zakończony; gdy noce są niewiele dłuższe od dni; gdy na dwadzieścia cztery godziny dwadzieścia spędza się na wachcie lub na stanowiskach bojowych. I sądzi pan, że w tych warunkach można się dobrze odżywiać? - Uderzył dłonią w stół. - Jak, u diabła, można tego dokonać, jeśli kucharze prawie cały czas spędzają w magazynach amunicyjnych, przy obsłudze wież artyleryjskich, w oddziałach remontowych? Jedynie rzeźnik i piekarz są od tego zwolnieni, więc żywimy się kanapkami z konserwą wołową. Przez całe tygodnie! Kanapki z konserwą wołową! - doktor Brooks o mało nie splunął z obrzydzenia.

Poczciwy Stary Sokrates - myślał uszczęśliwiony Turner. - Nareszcie mu powiedział!

Tyndall potakiwał z wielkim uznaniem. Tylko Vallery czuł się nieswojo. Nie z powodu treści, ale dlatego, że to Brooks mówił. On, Vallery, jest dowódcą, a ktoś inny bierze na siebie odpowiedzialność.

- Strach, napięcie, głód - Brooks mówił cicho - to są czynniki załamujące ludzi, niszczące ich tak dokładnie, jak może zniszczyć ogień, stal czy zaraza. To są mordercy. Lecz to jeszcze nie wszystko, admirale Starr. To są tylko wykonawcy, można powiedzieć: pomocnicy trzech jeźdźców Apokalipsy - chłodu, braku snu i wyczerpania. Czy pan wie, admirale Starr, jak w noc lutową bywa między wyspami Mayen a Niedźwiedzią? Oczywiście nie! Czy pan wie, jak to bywa przy dwudziesto-stopniowym mrozie na Oceanie Północnym, który nie zamarza? Czy pan wie, jak przy dwudziestu stopniach poniżej zera wicher pędzący z wyciem od bieguna do grenlandzkich lodowców skalpelem przecina najgrubszą odzież? Gdy na pokładzie spiętrzy się pięćset ton lodu; gdy wystarczy nie osłonić najdrobniejszej cząstki ciała, aby odmrozić ją w pięć minut; gdy dziób okrętu wali się w dolinę między falami, a bryzgi uderzają już jako kawałki lodu; gdy silny mróz niszczy nawet baterie latarek elektrycznych? Czy pan wie, admirale Starr, no... wie pan czy nie?

Brooks cisnął te słowa w admirała, wbił je w niego.

- A czy pan wie, co znaczy wytrzymywać długie dni bez snu? Przez całe tygodnie sypiać ledwie po dwie, trzy godziny na dobę? Zna pan te wrażenia, admirale? Owo wyraziste uczucie, gdy każdy nerw, każda komórka w ciele i mózgu napięte są do granic wytrzymałości i spychają człowieka na skraj szaleństwa. Co pan o tym wie, admirale Starr? To najbardziej wyszukany na świecie rodzaj agonii. Wówczas za błogosławiony przywilej zamknięcia oczu i machnięcia ręką na wszystko można by sprzedać swoich przyjaciół, rodzinę, a nawet nadzieję na nieśmiertelność! Wszystkiemu temu towarzyszy zmęczenie, potworne wyczerpanie, które nigdy nie mija. Częściowo jest to osłabiające działanie chłodu, częściowo brak snu, a częściowo skutek złej pogody. Sam pan wie, jak wyczerpujące są zmagania (choćby przez parę godzin) z kołyszącym się, nurkującym pokładem. Nasi chłopcy żyją w tym przez całe miesiące. Sztormy są zwykłym zjawiskiem podczas arktycznych rejsów. Mogę pokazać panu dziesięciu, dwudziestu starych ludzi, z których żaden nie ma jeszcze dwudziestu lat...

Brooks odepchnął fotel i zaczął niespokojnie spacerować w poprzek kajuty. Tyndall i Turner wymienili spojrzenia, a później zwrócili wzrok na Vallery'ego. Zgarbiony, z pochyloną głową bezmyślnie wpatrywał się w swoje splecione dłonie. Przez chwile wydawało się, że Starr nie istnieje.

- To jest szatański, morderczy krąg. - Oparty o ścianę Brooks, z rękami wsuniętymi głęboko w kieszenie, spoglądał niewidzącymi oczyma przez zamglony iluminator. - Im mniej snu, tym większe znużenie. Im większe znużenie, tym łatwiej odczuwa się chłód. I tak wkoło. A przy tym nieustanny głód i straszliwe napięcie. Wszystko oddziałuje na siebie wzajemnie, każdy czynnik sprzymierza się z innymi, aby zniszczyć człowieka, złamać go fizycznie i psychicznie i wydać na łup chorobie. Tak, admirale, chorobie!

- Roześmiał się w twarz Starrowi, ale w śmiechu tym nie było wesołości.

- Ludzie upakowani jak śledzie w beczce, pozbawieni ostatniej szansy obrony, zamknięci na długie dni pod pokładem. Czegóż mogą oczekiwać? Jedynie gruźlicy. Jest nieunikniona. - Wstrząsnął się. - Tak, do szpitala zabrałem zaledwie paru chorych, lecz wiem, że czynna gruźlica płuc dojrzewa pod pokładem. Już miesiące temu widziałem, jak zbliża się załamanie. Kilkakrotnie alarmowałem naczelnego lekarza floty. Dwa razy pisałem do Admiralicji. Współczuli, i to wszystko. Brak okrętów, brak ludzi... Reszty dokonało ostatnie sto dni, dodatek do poprzednich miesięcy. Sto dni prawdziwego, krwawego piekła, bez jednej godziny na brzegu. Do portu zawijaliśmy dwukrotnie, tylko po amunicję. Całe zaopatrzenie: paliwo i żywność pobieraliśmy ze statków na morzu. A każdego dnia otchłań zimna, głodu, niebezpieczeństwa i męki. Na miłość boską, nie jesteśmy maszynami! - krzyknął i ruszył w stronę Starra, nadal trzymając ręce głęboko w kieszeniach. - Trudno mi o tym mówić w obecności dowódcy, lecz każdy oficer na okręcie, z wyjątkiem kapitana Vallery'ego, wiedział, że załoga musi się - jak pan to mówi - zbuntować. Zbuntowałaby się już dawno, gdyby nie kapitan Vallery. Nadzwyczajna osobista lojalność załogi, uwielbienie, rodzaj bałwochwalstwa dla dowódcy jest czymś, czego nie spotkałem w mojej karierze, admirale Starr. Tyndall i Turner zamruczeli z aprobatą. Vallery nadal siedział bez ruchu.

- Lecz nawet i lojalność ma granice. To musiało nastąpić. A teraz pan mówi o karze, o aresztowaniach. Wielki Boże! Z równym powodzeniem może pan wieszać ludzi za to, że są trędowaci, lub skazywać na więzienie, ponieważ chorują na raka! Nasza załoga jest równie niewinna. Po prostu nie mogli się opanować. Nie potrafią już rozróżnić, co złe, a co dobre. Nie potrafią myśleć logicznie. Chcą tylko odpocząć, mieć trochę spokoju, parę dni błogosławionej ciszy. Daliby za to wszystko, co mają na świecie. Nie są już zdolni myśleć o czymkolwiek innym. Czy pan nie potrafi tego zrozumieć, admirale Starr?... Nie potrafi pan? Naprawdę nie?

Przez dłuższą chwilę w kabinie admirała panowała martwa cisza. Wysokie, delikatne zawodzenie wiatru i szelest gradu wydawały się nienaturalnie głośne. Starr zerwał się nagle z fotela, sięgnął po rękawiczki. Vallery po raz pierwszy uniósł wzrok. Zrozumiał, że Brooks przegrał.

- Kapitanie Vallery, proszę mój kuter pod burtę. Natychmiast! Admirał Starr był znowu spokojny.

- Jak najszybciej należy uzupełnić ropę, żywność i amunicję. Admirale Tyndall, życzę panu i pańskiej eskadrze szczęśliwej podróży. Jeśli chodzi o pana, komandorze Brooks, dostatecznie dobrze zrozumiałem pańską argumentację. - Wargi admirała rozchylił chłodny uśmiech. - Pan jest zupełnie wyraźnie przepracowany i potrzebuje odpoczynku. Zwolnienie z okrętu dostanie pan dziś przed północą. Kapitanie, proszę za mną...

Zwrócił się ku drzwiom, ale zdążył zrobić tylko dwa kroki, gdy zatrzymał go głos Vallery'ego:

- Chwileczkę, panie admirale, jeśli łaska.

Starr zrobił w tył zwrot. Kapitan Vallery nie uczynił żadnego ruchu. Siedział nieruchomo; uśmiechał się. W uśmiechu tym była uprzejmość, wyrozumiałość i przedziwna nieugiętość. Starr poczuł lekkie zakłopotanie. Vallery przemówił:

- Komandor chirurg Brooks jest wyjątkowym oficerem. Jest naprawdę bezcenny, niezastąpiony i bardzo na „Ulissesie" potrzebny. Pragnąłbym nadal korzystać z jego pomocy...

- Decyzja już zapadła - przerwał Starr. - Mam wrażenie, że pan wie, jaką władzę dała mi Admiralicja, polecając przeprowadzić śledztwo...

- Tak jest! - Vallery był nadal spokojny. - Jednak powtarzam, że nie stać nas na to, aby tracić oficera tej miary, co Brooks.

Słowa i ton były grzeczne, pełne szacunku, lecz sens ich nie pozostawiał wątpliwości.

Brooks zrobił krok do przodu. Na twarzy jego malowało się zmieszanie. Nim zdążył otworzyć usta, zręcznie i wytwornie wtrącił się Turner.

- Przypuszczam, że na konferencje byłem zaproszony nie tylko dla celów dekoracyjnych - mówił sennie, wlepiając oczy w sufit. - Wydaje mi się, że powinienem coś powiedzieć... Bez zastrzeżeń zgadzam się z każdym słowem starego Brooksa...

Starr zesztywniał.

- A pan, admirale? - zwrócił się do Tyndalla.

Całe napięcie i troska zniknęły z twarzy kontradmirała. Wyglądał jak prawdziwy „Farmer Giles" z zachodnich prowincji. Rozmyślał obojętnie, że ważą się losy jego kariery. Śmieszne - powiedział sobie w duchu - jak nagle cała kariera może stać się czymś zupełnie nieważnym.

- Jako dowódca, przede wszystkim troszczę się o utrzymanie najwyższej zdolności bojowej eskadry. Niektórzy ludzie są niezastąpieni. Kapitan Vallery uważa, że doktor Brooks jest jednym z nich. Całkowicie się z nim zgadzam.

- Rozumiem, panowie - z trudem wykrztusił Starr. Twarz mu płonęła. - Konwój wyruszył już z hall...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin