Durrani_Tehmina_-_Mój_pan_i_władca.doc

(1409 KB) Pobierz

mężowi, społeczeństwu i religii

 

Mój pan i władca^

Tehmina Durrani

przy współpracy

Williama i Marylin

Hoffer

przekład

Lidia Simbierowicz

 

AMBER

Warszawa 1995

Tytuł oryginału MY FEUDAL LORD

Projekt graficzny okładki MACIEJ SADOWSKI

Ilustracja na okładce PHILIP HABIB

Redakcja merytoryczna WANDA MAJEWSKA

Korekta ALDONA HOP

 

Copyright © FKOT 1994

For the Polish edition

Copyright ©1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7082-786-1

Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

Warszawa 1995. Wydanie I

Druk: Drukarnia Wydawnictw Naukowych w Łodzi

Od autora

Feudalny pan to w powszechnym wyobrażeniu L egzotyczny, wysoki i przystojny mężczyzna w o ciemnej karnacji, roziskrzonym spojrzeniu i ognistym temperamencie. Jego wizerunek śmiałka bohatersko odpierającego ataki najzacieklejszych wrogów, umykającego o zachodzie słońca na swym rączym rumaku, rozbudza młodzieńczą wyobraźnię. Przedstawia się go zwykle jako namiętnego i trochę nieokrzesanego samca, archetyp męskiego szowinisty, który zmusza kobietę, by mimo złego traktowania kochała go.

Wyobrażenia jednak są dalekie od rzeczywistości i jeśli mój kraj, Pakistan, ma się rozwijać, musi sobie to uświadomić.

Decydując się na napisanie tej książki, miałam świadomość ryzyka, na jakie się narażam, ujawniając szczegóły mojego prywatnego życia w zdominowanym przez mężczyznę społeczeństwie muzułmańskim, jednak dla dobra mojego ludu musiałam zapomnieć o względach osobistych. Feudalny system wartości jest bardzo chory, lecz chorobę tę, zanim zacznie się ją leczyć, należy najpierw rozpoznać.

 

Podziękowania

W zrealizowaniu tego prawie niemożliwego do wykonania zadania, jakim było napisanie tej książki, pomogły mi cztery niezwykłe osoby. Rozumiały one ryzyko, jakie pociąga za sobą otwarte poruszanie tematów zakazanych w zamkniętych społecznościach, a jednak odważnie trwały przy mnie do końca. Pewien nadzwyczajny mężczyzna oraz dwie kobiety pomogli mi przejść jeszcze raz przez koszmar przeszłości. Czwarta osoba przepisała, z zachowaniem najwyższej ostrożności, rękopis. Nie odważę się wymienić ich z nazwiska, ale czuję się im wszystkim głęboko zobowiązana.

Szczególne podziękowania składam Bernardowi Fixotowi i Antoinowi Audouardowi za to, że przedstawili moją historię światu.

Jeanowi Souzie dziękuję za opracowanie mapy.

 

DedyĄacja

Dedykuję tę książkę: — Narodowi pakistańskiemu, który wielokrotnie   zawierzał   swoim   przywódcom i  wspierał  ich,   otrzymując  w zamian   głód, prześladowanie i uciemiężenie. Chcę, żeby mój lud poznał ukrywającą się pod frazesami prawdę i potrafił wniknąć w jej głąb;

—  pięciu innym żonom Mustafy Khara, które w milczeniu znosiły ból i poniżenie przyglądając się jego bezkarności. Ja, jego szósta żona, domagam się, aby poniósł za to odpowiedzialność;

—  samemu Mustafie Kharowi. Pragnę, by ta książka posłużyła mu za zwierciadło, w którym ujrzy siebie jako człowieka, męża, ojca, przywódcę oraz przyjaciela;

—  moim    ukochanym    dzieciom,    które w związku z ujawnieniem tajemnic rodziny zostaną w naszej zamkniętej społeczności wystawione na ciężką próbę. Wierzę, że ta książka pomoże im zebrać w sobie na tyle siły i odwagi, by nie pozostał w nich uraz. Chcę, by odrzucali, co niewłaściwe, i popierali to, co jest słuszne. Mam nadzieję i modlę się o to, by w swoim postępowaniu  opierali  się  na  prawdziwych

zasadach islamu, a nie na wypaczonej i dostosowanej do własnych egoistycznych potrzeb ich interpretacji. Niech miłość i szacunek do ojczystego kraju spowodują, aby odrzucali kompromisy. Niech moi synowie nigdy nie krzywdzą słabszych; niech moje córki wiedzą, jak walczyć z krzywdą;

— mojej babce. Nikt lepiej niż ona nie rozumiał mojej tragedii. Niech jej dusza, gdziekolwiek teraz się znajduje, dowie się, że przetrwałam.

Część pierwsza

Im

 

 

Rozdział pierwszy

Moje bladozielone szyfonowe sari delikatnie szeleściło przy każdym ruchu. Długie kasztanowe włosy splotłam w warkocz, który spływał mi do kolan. Na szyi miałam kolię z brylantów i takie same kolczyki w uszach. Sprawdziłam, jak wyglądam w wielkim lustrze do ziemi i mój widok sprawił mi przyjemność. Miałam dwadzieścia jeden lat.

Było to wiosną 1974 roku; przebywaliśmy w Lahore, drugim co do wielkości mieście Pakistanu. W głównej sali Klubu Pendżabskiego odbywało się przyjęcie. Zaproszona tu została przez konsula honorowego Hiszpanii elita Lahore, by uczcić hiszpańskie święto narodowe. Mój wuj poprosił mnie i mojego męża Aneesa, żebyśmy mu towarzyszyli. Byliśmy w Lahore dopiero od tygodnia i po raz pierwszy mieliśmy okazję spotkać się ze śmietanką towarzyską tego miasta. Anees czuł się zaszczycony zaproszeniem; świeżo zasilił kadrę kierowniczą w Państwowym Przedsiębiorstwie Przewozowym i czuł, że powinien tych ludzi poznać. Co do mnie, czyż mogłam w jakiś sposób przeczuć, że spotkam tu kogoś, kto zmieni całe moje życie?

Anees chodził po sali nawiązując kontakty, a ja zostałam w obcym otoczeniu sama. W atmosferze przestronnych korytarzy i zacienionych patio wy-

13

czuwało się wpływ brytyjskiego panowania, które zakończyło się przed dwudziestu siedmiu laty uzyskaniem przez Indie Brytyjskie niepodległości oraz ich rozpadem na dwa oddzielne państwa. Tu był Pakistan, mój kraj, a tuż za Lahore znajdowała się granica, za którą rozciągają się Indie, nasz potężny sąsiad. Obydwa te kraje, mające w dużym stopniu wspólne dziedzictwo kulturalne i język, połączone rodzinnymi więzami, dzieli tragiczna, a czasami nawet krwawa historia miłości i wzajemnych nienawiści. Usiadłam i wzięłam od nosiciela, jak tu się nazywa kelnera, szklankę. Są tak wyszkoleni, że zjawiają się na każde skinienie członków Klubu Pendżabskiego, którymi niegdyś byli Brytyjczycy, a obecnie są krajowcy. W długich, białych, zapinanych od góry do dołu płaszczach, luźnych spodniach i sztywno wykroch-malonych, sterczących jak pawi ogon turbanach wyglądają jak postacie z bajki. Rozejrzałam się dokoła i wymieniłam uśmiech z sąsiadką. Zagadnęła mnie i z zadowoleniem stwierdziłam, że będę miała na ten wieczór towarzyszkę. Nazywała się doktor Shahida Amjad i była lekarką. Orientowała się dobrze, kto jest kim. Powiedziałam jej, że w Lahore jestem od niedawna i że czuję się tu dość zagubiona. Shahida jako osoba dobrze wychowana nie pokazywała na nikogo palcem, lecz, wskazując różne osoby w tłumie wzrokiem, zaczęła przedstawiać mi przyciszonym głosem ich krótkie biografie.

Lahore z dumą^ zwie się kulturalną stolicą Pakistanu i jego ośrodkiem religijnym. Jeszcze dwadzieścia lat temu miasto zasługiwało na tę opinię. W znajdującej się w jego sercu, liczącej sobie kilkaset lat i otoczonej murami starej części miasta z jego bogatymi bazarami i okazałymi, choć walącymi się rezydencjami, szerokimi, wysadzanymi drzewami kanałami i cienistymi alejami, nie było jeszcze takiego natężenia ruchu ulicznego. Założonych przed wiekami przez mogolskich władców ogrodów, później zamienionych w parki, nie zalewał jeszcze wtedy o każdej porze dnia

14

tłum zwiedzających. Wzdłuż głównej alei miasta o nazwie Mali wznoszą się majestatycznie budowle pochodzące z okresu kolonialnego: Dom Gubernatora, College Aitchisona, gmach Sądu Najwyższego i Klub Pendżabski. To w tym właśnie budynku zebrała się tego wieczoru elita Lahore. Panowie mieli na sobie zachodnie garnitury lub tradycyjne achkany, czarne albo białe, rozpinane na całej długości, i uszyte z jedwabiu lub najcieńszych wełen płaszcze. Popijali whisky z wodą sodową i dżin z tonikiem, trunki uważane obecnie za grzeszne oznaki zachodniego zepsucia. Panie, ubrane w eleganckie sari, stały grupkami i gawędziły. Każde sari upięte było z sześciometrowej długości kawałka kolorowego jedwabiu lub szyfonu, często wyszywanego złotą nitką. Dzisiaj ten strój uważany jest za zbyt „indyjski" i noszony jest raczej rzadko.

W czasie gdy Shahida mówiła, mój wzrok spoczął na wysokim, przystojnym mężczyźnie o ciemnej karnacji, ubranym w czarny garnitur. Biel jego wykroch-malonej koszuli podkreślała jeszcze burgundzka czerwień krawata oraz chusteczki w butonierce. Instynktownie wyczułam w nim bawidamka, było w nim jednak coś pociągającego. Otaczała go grupka zasłuchanych kobiet, ale szmer rozmów, brzęk lodu w szklankach i przyciszony śmiech uniemożliwiał mi słuchanie tego, co mówił. Zapytałam moją przyjaciółkę, kto to jest.

— On? — zdumiała się Shahida. — Chcesz powiedzieć, że nie wiesz, kto to jest?

Na mojej twarzy musiało malować sie zaciekawienie, bo szybko wyjaśniła: — To Mustafa Khar. — Wypowiedziała te dwa słowa jako jedno: Mustafakhar.

Popiół z jego markowego cygara miał za chwilę spaść na kosztowny dywan, ale on nie wydawał się tym przejmować. Powoli podniósł do ust szklankę ze szkocką whisky, lecz zamiast się napić, dotknął tylko ustami naczynia. Oczy mu błyszczały jak u szykującej

15

się do ataku kobry, widać było, że rozkoszuje się swoją zdolnością hipnotyzowania tego elitarnego damskiego towarzystwa.

Obok nas przemknęła jakaś atrakcyjna młoda kobieta ubrana w pomarańczowe sari z szyfonu. Dokoła niej także unosiła się aura pewności siebie. Spytałam Shahidę, kim ona jest.

—  To Szecherezada — odrzekła moja nowa przyjaciółka. — Sherry. Żona Mustafy Khara.

—  Żona Mustafy Khara jest bardzo piękna — powiedziałam do siebie.

Poprosiłam Shahidę, żeby opowiedziała mi coś więcej o tym człowieku i dowiedziałam się, że właśnie zrezygnował ze stanowiska głównego komisarza Pendżabu. To mi wiele mówiło. Pendżab to największa prowincja kraju, rządzona w mniejszym lub większym stopniu według widzimisię feudalnych panów, którzy dysponowali ogromnymi ziemskimi dobrami i których poddani głosowali tak, jak im ich panowie kazali. Prowincja ta ma dla rządu federalnego ogromne znaczenie polityczne, a zatem i jego główny komisarz jest człowiekiem znaczącym.

Shahida powiedziała, że ten Mustafa Khar jest tu wyjątkowo popularny, zyskał sobie przydomek „Lew Pendżabu", a niektórzy nawet uważają, że jest drugim co do ważności politykiem w całym Pakistanie — wyprzedzał go tylko premier Zulfikar Bhutto. Sytuacja jednak ostatnio się zmieniła i Lew Pendżabu niepokoi swojego nauczyciela Bhutto, ponieważ staje się dla niego widocznym zagrożeniem. Mustafa Khar jest zwolennikiem rzeczywistych reform, zmierzających do rozwiązania góry problemów nękających miliony zwykłych, żyjących w nędzy i pogrążonych w analfabetyzmie mieszkańców Pendżabu. W całej historii ci, którzy stali na czele Pakistanu, musieli zawsze gnębić przywódców gęsto zaludnionego Pendżabu, w przeciwnym bowiem razie liczba ich zwolenników mogła doprowadzić do uzyskania przez nich przewagi.

16

Shahida zdawała sobie sprawę, że rozbudziła moją ciekawość.

— Chodź — zaproponowała — przedstawię cię Sherry. Spodoba ci się.

Z trudem torowałyśmy sobie drogę przez tłum dostojnych gości. Shahida przedstawiła mnie Sherry i rozmowa w sposób naturalny zeszła na nasze rodziny. Kiedy Sherry dowiedziała się, że jestem córką Shaki-rullaha Durraniego, zapytała żartem, czy chcę poznać jej męża. Potaknęłam. Mustafa Khar był prawą ręką Bhutto w czasach, gdy ten posłał mojego ojca do więzienia. Powiedziałam Sherry, że do Bhutto mam żal o to, że tak niesprawiedliwie potraktował mojego ojca, ale do jej męża nie czuję urazy.

Za chwilę znalazłam się w towarzystwie samego Lwa Pendżabu. Ziemia pod moimi stopami nie zadrżała. Sherry, przedstawiając mnie, wspomniała o moim ojcu.

—  Mam nadzieję, że rodzice pani mają się dobrze — łaskawie zauważył Mustafa. — Polityka potrafi być czasem taka niesprawiedliwa.  W tym, co  się przydarzyło pani ojcu, nie było nic osobistego. Gdzie są obecnie pani rodzice?

—  Czują się dobrze — odrzekłam i opowiedziałam mu, jak ojciec po zwolnieniu z więzienia i oczyszczeniu się z zarzutów podjął pracę w jednym z banków w Nowym Jorku, a po roku przeszedł do innego banku,  w  Londynie.   Mieszkali  tam  obecnie moi rodzice, młodszy brat i trzy młodsze siostry: najstarsza siostra była zamężna.

Nagle obok mnie pojawił się Anees. On także został przedstawiony. Anees poinformował mnie, że musieliśmy widocznie wywrzeć na gospodarzu dobre wrażenie, bo zostaliśmy poproszeni o pozostanie na kolacji. Coś mi podpowiadało, że powinniśmy odmówić, ale Anees nie chciał o tym słyszeć.

Mustafa należał do tych osób, które mogły wybrać sobie miejsce przy stole, i znalazł się naprzeciwko mnie. Gawędziliśmy ponad zastawionym stołem. Jeszcze raz

2 — Mój Pan i Władca

 

17

zapytał mnie, co słychać u moich rodziców — jak sobie radzą, gdzie są i co robią. Jego słowa nie robiły na mnie specjalnego wrażenia, lecz wzrok mój przykuwały jego oczy. Wyglądały, jakby były przezroczyste i często je przymykał. Wpatrywał się we mnie przez stół, jakby chciał mnie zahipnotyzować, wcale nie starając się tego ukryć. Ja tymczasem, zamiast się przestraszyć, czułam, że coś mnie do niego ciągnie jak ćmę do ognia.

Po kolacji przeszliśmy do sąsiedniego pomieszczenia na koniak i likiery. Panowie zapalili, niektóre panie także. Mustafa był wyraźnie w tym gronie przywódcą, a cała reszta jego poddanymi. Gdy opróżnił kieliszek napoleona, natychmiast ruszyło w jego kierunku trzech mężczyzn, żeby go ponownie napełnić. Gniótł w zręcznych palcach cygaro i gdy tylko podniósł je do ust, już podano mu obcinarkę. Gdy już je obciął, momentalnie podsunięto mu sześć zapalonych zapalniczek.

Mustafa nie zwracał uwagi na te względy, lecz ja przypatrywałam się temu z zachwytem. Byłam doskonałym materiałem na ofiarę.

Na ścianie mojego domu w Lahore wisi nadnaturalnych rozmiarów portret olśniewająco pięknej kobiety w szmaragdowym sari. Wszystko jest w niej doskonałe —jakby malarz uległ halucynacji i z wyobraźni namalował ideał urody. Ogromne brązowe oczy w kształcie migdałów z ciężkimi, zakończonymi długimi rzęsami powiekami podkreślają jeszcze biel jej na pół przezroczystej skóry. Mimo że urodziła sześcioro dzieci, zachowała wąską talię, a wyraz jej twarzy pozostał łagodny i niewinny, ukrywając autorytarną osobowość. Jednak obraz i tak nie oddaje sprawiedliwości naturze. Wiem o tym, bo to portret mojej matki, Saminy.

Pochodzi ona z rodu Hayatów, należącego do plemienia Khatar, osiadłego na północnym krańcu

18

Pendżabu, w pobliżu północno-zachodniej granicy Pakistanu. W zamian za wierną służbę Koronie brytyjscy kolonizatorzy obdarzyli ród ogromnymi dobrami ziemskimi. Hayatowie walczyli niegdyś w Hiszpanii u boku Maurów; członkowie rodu utrzymują, że swoją urodę zawdzięczają małżeństwom ich przodków z hiszpańskimi kobietami.

Rodzina mojej matki aktywnie uczestniczyła w polityce księstw rozsianych na terenie Indii przed ich wyzwoleniem spod panowania Brytyjczyków. Jej ojciec, nabab Sir Liagat Hayat Khan, był premierem rządu w księstwie Patiala, a jej stryj, Sir Sikandar Hayat Khan, był gubernatorem Pendżabu przed jego podziałem. Obydwaj bracia byli pasowani na rycerzy. W rodzinnym domu mojej matki niewolniczo naśladowano brytyjski styl życia.

Mężczyźni z rodu Hayatów pędzili próżniacze życie bogaczy. Dokładali starań, by dobrze się prezentować w szytych na miarę, klasycznych w kroju garniturach, grali w polo, uczyli się najnowszych tańców, organizowali wyprawy na shikar (polowania) oraz wydawali wystawne przyjęcia.

Ich urodziwe kobiety, choć nosiły egzotyczne wschodnie stroje, uprawiały angielski styl życia, i stąd przez tubylców nazywane były „postępowymi" lub „wyemancypowanymi". Nie nosiły zasłon na twarzach, były wyzwolone.

Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, jakiego szoku doznała moja matka, kiedy przyszłam na świat. Moja matka miała jasną karnację i stanowiło to przedmiot jej dumy. Fakt, że cała rodzina miała jasną skórę, sprawiał, że jej członkowie czuli swoją wyższość. Ciemne dziecko skazane było na lekceważenie. Tymczasem w 1953 roku przychodzę na świat ja, która mam ciemną skórę. Moja matka uważała, że jestem okropna i czuła się skrępowana pokazując mnie przyjaciołom i krewnym. Nawet jako niemowlę czułam, że nie jestem taka, jaka powinnam być. Mojemu otoczeniu nie podobał się mój wygląd, więc bardzo

19

wcześnie, jako stworzenie skazane przez naturę na odosobnienie, izolowałam się od niego. Nie pamiętam, żeby w dzieciństwie matka mnie kiedykolwiek przytulała albo całowała.

Niezależnie od moich głębokich, wewnętrznych kompleksów, postronnemu obserwatorowi moje dzieciństwo musiało wydawać się wyjątkowo komfortowe. W domu panował zawsze nieskazitelny porządek, tak jakbyśmy cały czas żyli w oczekiwaniu na to, że będziemy fotografowani. Byliśmy rodziną modelową, tak jak potomstwo, które służy innym, niegrzecznym dzieciom jako przykład do naśladowania. Nie szczędzono nam wygód ani przywilejów i dużo podróżowaliśmy po świecie.

Mój ojciec jest Patanem pochodzącym z potężnego rodu Ahmeda Shaha Durraniego, który wywodzi się z Afganistanu. Moją matkę poznał po jej rozwodzie z najstarszym synem i spadkobiercą nababa z Tanku, odległego regionu położonego na połnocno-zachodnim krańcu Pakistanu. Gdy się poznali, mój ojciec pracował w wojsku w randze kapitana, a także był doradcą gubernatora Pakistanu Zachodniego. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu i wygląd gwiazdora filmowego. Razem z moją matką, która była równie przystojna, tworzyli wyjątkowo piękną parę.

Ojciec odszedł z wojska i zaczął pracować w Narodowym Banku Pakistanu, stając się po pewnym czasie jego prezesem. Był też dyrektorem pakistańskich linii lotniczych PIA.

W ogromnej metropolii, jaką jest Karaczi, leżące na południowym krańcu Pakistanu, moja matka zyskała w wyższych kręgach towarzyskich rozgłos dzięki organizowanym przez siebie wieczorom. Recytowali na nich swoje wiersze poeci oraz wygłaszali odczyty intelektualiści. Matka niezwykle trafnie przewidywała, kto stanie się wkrótce modny. Jej goście rekrutowali się spośród śmietanki towarzyskiej Pakistanu. Przygotowując przyjęcia miała do dyspozycji

20

orszak pomocników złożony ze służby oraz własnych dzieci.

Uczyliśmy się, w jaki sposób na oficjalnych przyjęciach układać srebrne sztućce oraz jak przy serwowaniu składającego się z pięciu dań posiłku należy prawidłowo dobierać porcelanę Rosenthal czy Wed-gewood. Wiedzieliśmy, jak należy rozsypywać różane płatki w ciepłej wodzie służącej do mycia palców, nie zapominając przy tym nigdy o cytrynie, i gdzie ustawiać na stole solniczki oraz pojemniki z innymi przyprawami.

Moja matka wymagała absolutnego posłuszeństwa i, mimo że ja zawsze stosowałam się do jej poleceń, dość wcześnie odkryła w moim sposobie zachowania i wyrażania się oznaki buntu. Mój błąd polegał na tym, że chociaż byłam posłuszna, nie wyglądałam na taką. Robiłam wrażenie upartej, ponurej, ciągle mającej coś za złe. Jednak nigdy o tym otwarcie nie rozmawiałyśmy. Matka okazywała swoje niezadowolenie zaciskając wargi i  wlepiając we mnie swoje przenikliwe, chłodne spojrzenie, które powodowało, że zarówno ja, jak i wszyscy inni byliśmy jej całkowicie podporządkowani. Słowo mojej matki było rozkazem, który mieliśmy bez protestu wykonać.

Inną okazją do wydawania rozkazów były pory posiłków. Matka, starannie ubrana, pouczała nas ze swojego miejsca na  szczycie stołu łagodnym, lecz oficjalnym tonem. Gdy ucichła, posiłek zamieniał się w przytłumioną symfonię łagodnych dźwięków srebrnych sztućców stukających o delikatną chińską porcelanę, której tempo odmierzał stojący pod ścianą stary zegar.  W domu nie  słychać było odgłosów zabawy ani śmiechu, a każdy wybuch dziecięcego entuzjazmu witany był zmarszczeniem brwi.  Brak zamiłowania do porządku traktowany był jak przestępstwo.

Matka osiągała swój cel nie podnosząc na nas nigdy ręki. Gdy się nieodpowiednio zachowywaliśmy, wysłuchiwaliśmy srogiego kazania, na które nie mog-

21

liśmy ani w żaden sposób zareagować, ani się sprzeciwić. Była mistrzynią w wygrywaniu nas przeciwko sobie wzajemnie i wszyscy byliśmy jej małymi szpiegami.

— O wszystkim się dowiem — przechwalała się.

Chociaż nie czytała Księcia Machiavellego, posługiwała się metodą „dziel i rządź" tak zręcznie, że nigdy nie czuliśmy się niczego pewni.

Nauka, jaką z tego wyciągnęłam, była prosta i dobrze ją sobie zapamiętałam: by zyskać czyjąś aprobatę, należy być ślepo posłusznym. Jeśli jest się sobą, zasłużyć można tylko na potępienie. Byłam akceptowana tylko wtedy, gdy nie byłam sobą, gdy przywdziewałam na siebie maskę pokory. Tak więc stałam się kimś, czyja osobowość przeczyła mojej naturze, ale odpowiadała za to mojej matce. Czułam się zagubiona, a czasem nawet wstydziłam się tego, że taka, jaka byłam w rzeczywistości, nie nadawałam się do zaakceptowania.

Matka nie kryła się z tym, że wyróżniała niektóre ze swoich dzieci. Prawie każde jej słowo i czyn świadczyły o tym, że wolała te, które miały jasną skórę, czyli syna Asima oraz córki Minoo i Adilę, szczególnie upodobując sobie tę ostatnią. Ja, Rubina i Zarmina — jako ciemniejsze — nigdy nie byłyśmy w stanie jej zadowolić. Było to szczególnie trudne do zrozumienia w przypadku Zarminy, która była najdelikatniejszym i najczulszym dzieckiem, jakie można sobie wyobrazić.

Moja babka ze strony matki, Shamshad, była świadoma tego, że ciemna skóra stanowiła dla dziecka piętno. Sama w rażący sposób faworyzowała moją matkę w stosunku do jej ciemniejszej siostry, Samar. Mimo to babka bardzo kochała mnie i Zarminę i robiła wszystko, co było w jej mocy, by zdjąć z nas przekleństwo ciemnej skóry. W nasze szare jak błoto twarze wcierała  sok z ogórków i cytryny,  świeżą

22

śmietankę  oraz płyn  o  ostrym  zapachu,  noszący nazwę Amex.

Gdy zaczęłyśmy dorastać, natura okazała się dla nas łaskawa i nasza skóra wyjaśniała, co dla kogoś, kto chciał być zaakceptowany przez ród Hayatów, było konieczne. Wyglądało to, jakbym z poczwarki przeistoczyła się w motyla. Czasami zastanawiałam się, czy tę transformację spowodowały  stosowane przez moją babkę środki czy jej modlitwy. Matka jednak nie zauważyła tej naszej  odmiany,  a jeśli nawet zauważyła, to nastawienie jej do nas nie zmieniło się.

Naszej najstarszej  siostrze Rubinie,  w ramach szkolenia przygotowującego ją do małżeństwa i macierzyństwa, powierzono opiekę nad trzema młodszymi dziewczynkami, a ja w wieku dwunastu lat objęłam obowiązki garderobianej mojej matki. Miałam opiekować sie jej sypialnią i pilnować, żeby jej wspaniała garderoba była zawsze w porządku. Mimo naszego zachodniego stylu życia, matka gardziła zachodnim stylem ubierania się i żądała, żeby nasza rodzina stosowała się do wschodniej mody. Każdego dnia, zanim poszłam do szkoły, przygotowywałam dla mojej matki strój na przedpołudnie, dobierając do niego odpowiednie buty oraz dodatki. Najbardziej lubiła bawełniane sari lub delikatny szyfon, którym opasywała  biodra.  Musiałam z jej  wspaniałej  kolekcji kosztownej biżuterii wybierać egzemplarze pasujące do całości stroju. Dopiero wtedy gdy spełniłam te obowiązki, mogłam pójść do szkoły.

Po powrocie ten sam rytuał powtarzał się ze strojem do obiadu. Matka nie wyjmowała sama niczego z szaf ani szuflad; wyciągała po prostu rękę, a ja miałam przygotować potrzebną rzecz tak, by ona mogła skupić się na zaplataniu swoich długich włosów, malowaniu oczu i różowaniu policzków. Stałam w tym czasie w milczeniu za nią.

Gdy w końcu opuszczała sypialnię, oddychałam z ulgą i kładłam na jej łóżku koszulę, stawiałam ranne

23

pantofle dokładnie tam, gdzie się ich spodziewała, oraz porządkowałam łazienkę i ubieralnię. Służąca poprawiała pościel, stawiała na stoliku dzbanek z wodą i szklanki, zapalała nocne lampki i zasłaniała zasłony.

Wciąż czuję jeszcze to napięcie mięśni szyi oraz ramion spowodowane nieodłącznym lękiem, że coś położę nie tam, gdzie powinnam lub że nie będę mogła znaleźć kluczy do jej schowka albo szkatułki z biżuterią. Gdyby tak się stało, wyglądałabym w jej oczach oczach na osobę nieodpowiedzialną i mogłabym wywołać jej gniew. Proste zadania urastały do rangi problemu. Ogarnięta paniką nie potrafiłam myśleć o niczym innym jak tylko o tym, gdzie są klucze; szkoła i inne obowiązki stawały się w porównaniu z tym nieważne.

Matczyna miłość to było uczucie, którym, jak pamiętam, darzyła mnie babka. Tak bardzo o mnie dbała, że często się z tego powodu kłóciłyśmy. Byłam strasznie chuda i ona stale wmuszała we mnie jedzenie. Podkreślanie przez nią mojego wyglądu wzbudzało we mnie najgorsze reakcje.

—  Rodzice lubią ładne dzieci — mawiała. — Jeśli będzjesz ładnie wyglądała, twoja matka będzie cię bardziej kochać.

Gdy ignorowałam jej plany dotyczące poprawy mojego wyglądu, wymachując z rozpaczy rękami proponowała:

—  Załóż włosy za uszy. Tak jest ładniej. Biedna babcia nie zdawała sobie sprawy z tego,

jak głęboko utwierdzała mnie w kompleksie, że jestem brzydka — i jak bardzo miał on zaważyć na moim życiu.

Babka miała jeszcze jedną obsesję, która wiązała się z moim zamiłowaniem do malarastwa. Była przekonana, że artyści są ekscentryczni i kończą zwykle jako szaleńcy; chcąc mnie od tego uchronić, chowała mi farby.

W wieku lat trzynastu zachorowałam na zapalenie

24

opon mózgowych co, jak szeptano, babka i mój ojciec przypisywali napięciu związanemu z moim obowiązkiem opiekowania się garderobą matki. Nikt się nie spodziewał, że przeżyję. Lekarze twierdzili, że jeśli nawet z tego wyjdę, będę sparaliżowana lub nienormalna. Mój ojciec wynajmował pielęgniarki, które siedziały przy mnie na zmianę przez całą dobę; nasz pokój gościnny zamieniony został w szpital. Przez pół roku dom przesiąknięty był atmosferą śmierci. Nawet kiedy już wyzdrowiałam, moi rodzice nie uważali mnie za osobę całkiem zdrową i traktowali mnie, jakbym była trochę niezrównoważona psychicznie.

W tym czasie urodziła się moja najmłodsza siostra, Adila.

Od samego początku wpajano mi, że mężczyźni, poza moim ojcem, są dziwnymi stworzeniami, że powinnam ich unikać. Moje dzieciństwo przepełnione było zakazami, a wszystkie one miały na celu zachowanie dystansu pomiędzy mną a światem mężczyzn. „Nie patrz na chłopców", przestrzegano mnie. „Unikaj nowoczesnych dziewcząt oraz tych, które mają braci". „Nigdy nie odwiedzaj koleżanek bez specjalnego pozwolenia i bez towarzystwa niani". „Nigdy nie odbieraj sama telefonu". „Nie wybieraj się nigdzie sama z kierowcą". „Nie zostawaj sama w kuchni z męską służbą".

A przecież wiadomo było, że jedyna przyszłość, jaka czeka Pakistankę, jest związana z mężczyzną. Moją rolą w życiu było wyjść za mąż, i to wyjść dobrze. Matka miała wybrany dla każdej z nas ideał męża. Oczywiście, mężowie mieli odznaczać się zarówno cechami wschodnimi, jak i zachodnimi. Powinni pochodzić z dobrych i szanowanych rodów i być wykształceni, najlepiej w Oksfordzie albo Cambridge. Nasze małżeństwa miały poprawić pozycję towarzyską naszych rodziców, a jeśli będziemy przy tym szczęśliwe, tym lepiej dla nas. Matka chciała być pewna, że nie

25

mamy przed nią tajemnic, więc przekonała nas, że nie będzie się przeciwstawiała, jeśli będziemy chciały wyjść za kogoś za mąż, pod warunkiem wszakże, że natychmiast poinformujemy ją o tym zamiarze. Mimo że nasza matka rozwiodła się z pierwszym mężem, wpajano w nas, że małżeństwo jest instytucją świętą i nieodwołalną. Jeśli mąż okazałby się brutalem, obowiązkiem żony jest pracować nad nim dotąd, aż się zmieni. Rozpad małżeństwa jest dla kobiety porażką.

Stopniowo zrozumiałam, że taki system wychowawczy może nas doprowadzić do schizofrenii. Wyżej ceniona była sztuczna doskonałość niż cechy wrodzone. Nie było mowy o poznawaniu w7łasnej osoby, własna tożsamość oraz indywidualizm były w nas tłamszone. Nie pozwalano rozwijać się naszej osobowości.

Zaczęłam hołubić w sobie po cichu myśl o tym, żeby wydostać się z tego domu. Tego celu nie można było jednak osiągnąć inną drogą niż poprzez małżeństwo.

W 1968 roku moja siostra Rubina w wieku osiemnastu lat, wciąż jeszcze pobierająca nauki, za zgodą swojego ojca, a pierwszego męża mojej matki, wyszła za mąż. Matka nie była z tego zadowolona, lecz, by uniknąć skandalu, szybko zgodziła się na to małżeństwo.

Gdy skończyłam szesnaście lat, byłam ładną, młodą panienką. Z przejęciem słuchałam, jak ludzie mówili, że jestem piękna. W naszym domu była to jednak broń obosieczna, ponieważ niemal zawsze komplementom towarzyszyła uwaga:

— Jesteś taka podobna do matki.

To porównanie sprawiało mi tylko częściową przyjemność. Moja matka była wyjątkowo urodziwa, ale ja pragnęłam być piękna na swój własny sposób, nie chciałam, by mnie z nią porównywano. Byłam pewna, że w każdym współzawodnictwie z nią przegram, więc porównywanie zawsze psuło mi kom-

26

plement i wydawało mi się, że słyszę: „Jest taka podobna do matki, ale nie może się z nią równać!"

Matka, choć się do tego nie przyznawała, także nie znosiła tych porównań. Pamiętała mnie jako brzydkie kaczątko i nie życzyła sobie, aby ktoś inny niż ona był wzorem urody.

Coraz częściej jednak zwracano na mnie uwagę. Śluby i inne okazje do towarzyskich spotkań były targowiskiem, na którym kobiety wychwalały swoje córki i frymarczyły ich przyszłością. Matka, jak każda inna pakistańska kobieta mająca na wydaniu pięć córek, była w tym względzie bardzo aktywna. Ja i moje siostry mogłyśmy tylko porozumiewać się oczami.

Pewnego dnia leciałyśmy samolotem do Lahore na czyjś ślub i wtedy właśnie poznałam dwudziestosied-mioletniego Aneesa Khana. Najpierw obejrzała mnie jego matka i wyraziła widocznie aprobatę, bo podszedł do mnie i zapytał:

—  Uczysz się jeszcze?

—  Tak — odrzekłam.

—  Gdzie?

—  W Murree. W klasztorze.

—  W której jesteś klasie?

—  Robię program liceum — odparłam. Przypomniałam sobie o Aneesie po powrocie do

rzymskokatolickiej szkoły z internatem, położonej w górskiej miejscowości wypoczynkowej Murree, gdy wraz z innymi koleżankami z klasy pozwolono mi pójść do centrum handlowego. Snuło się tam w po-smiówamya. T&zkryzz] wreki tMopców; obserwowałyśmy ich dyskretnie, chichocząc między sobą. Nagle wśród nich zobaczyłam Aneesa.

Byłam zdziwiona, a później zaszokowana, kiedy podszedł do mnie i zaprosił z całą bezceremonia-lnością mnie i moje przyjaciółki na herbatę do słynnej w Murree cukierni „U Sama". Wymieniłyśmy między sobą porozumiewawcze spojrzenia; ciastka i inne wyroby cukiernicze „U Sama" cieszyły się

27

sławą w internacie i miałyśmy na nie wielką ochotę. Jedząc słynne czekoladowe ekierki,  spoglądałyśmy jednak nerwowo na zegarki i wkrótce oddaliłyśmy się w pośpiechu.  Anees pomachał mi na pożegnanie i powiedział, że następnego dnia wyjeżdża do Karaczi. Ale nie wyjechał. Gdy zobaczyłam go następnego dnia spacerującego koło bramy szkoły, znów doznałam wstrząsu. Myślałam tylko o jednym: on dobrze wie, że nie pozwalano nam rozmawiać z chłopcami, a więc nie będzie próbował kontaktować się ze mną bezpośrednio. Anees jednak przemycił przez jedną z dochodzących uczennic karteczkę. Pisał w niej: „Nie wracam do pracy w Karaczi. Chcę być blisko ciebie, zostaję w Murree. Tutaj mogę na ciebie przynajmniej popatrzeć".

Byłam zakochana.

Przez następne dwa tygodnie Anees przysyłał mi codziennie liściki, które przechowywałam jak najcenniejszy skarb. Gdy przyszedł czas wyjazdu do domu na wakacje, wracałam uzbrojona w te listy z postanowieniem, że powiem matce, iż chcę za niego wyjść. Anees i ja lecieliśmy tym samym samolotem, lecz nie śmieliśmy usiąść obok siebie ani się do siebie odezwać.

Gdy znalazłam się w domu, nie byłam już taka zdecydowana. Nie mogłam zdobyć się na odwagę, by stanąć twarzą w twarz z moją matką. Zamiast tego napisałam więc do niej kartkę, że spotkałam mężczyznę, który chce się ze mną ożenić, i zostawiłam ją pod jej poduszką. Potem zaczęłam modlić się do Allaha (w czasie nauki w klasztorze nie próbowano wpływać na zmianę naszej wiary).

Klęczałam właśnie na macie przeznaczonej do modlitwy i zwierzałam się AUahowi prosząc Go, żeby zmiękczył serce mojej matki, gdy nagle ona przerwała moje modlitwy. Jak burza wpadła do mojego pokoju i wściekle wymachując moją kartką zażądała, bym opowiedziała jej wszystkie te „skandaliczne" szczegóły. Odpowiedziałam, że nic nie było między nami prócz

28

listów. Zażądała., abym je pokazała. Gdy je czytała, siedziałam przed nią z pochyloną głową, czerwona ze wstydu.

Matka poinformowała mnie z wyniosłą miną, że matka Aneesa już się o...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin