Dick Philip K. - Prawda półostateczna.rtf

(519 KB) Pobierz

Philip K. Dick

 

Prawda półostateczna

 

(The Penultimate Truth)

 

Przełożył Jarosław Jóźwiak


1

 

Mgła czasami wdziera się do naszego wnętrza, przepełnia nas. Przez długie, wysokie okno biblioteki – ozymandiańskiej budowli wzniesionej z betonowych bloków, które kiedyś, w innej epoce, stanowiły zwieńczenie wjazdu na biegnącą brzegiem oceanu autostradę – Joseph Adams w zadumie przyglądał się mgle unoszącej się nad Pacyfikiem. A ponieważ był wieczór i świat pomału spowijał mrok, mgła ta przerażała go równie mocno jak inna mgła, która opanowała jego wnętrze, gęstniała, wypełniając pustkę jego ciała. Ludzie zwykli nazywać tę mgłę samotnością.

– Przygotuj mi drinka – usłyszał zza pleców głos Colleen.

– Nie masz rąk? A może brak ci siły, by wycisnąć cytrynę? – Odwrócił się od okna wychodzącego na martwe drzewa, spowite teraz półmrokiem, za którymi rozciągał się Pacyfik. Przez chwilę chciał nawet przygotować jej tego drinka, ale natychmiast przypomniał sobie, co tak naprawdę powinien teraz zrobić.

Usiadł przy stole z marmurowym blatem, który ocalał ze zbombardowanego budynku w Dzielnicy Rosyjskiej miasta zwanego dawniej San Francisco. Włączył krasomównię.

Mamrocząc coś po cichu, Colleen wyszła w poszukiwaniu blaszaka, który przygotowałby jej drinka. Joseph Adams siedzący za krasomównią słyszał, jak wychodziła, cieszył się. Z jakiegoś powodu – nie chciało mu się zastanawiać jakiego – czuł się bardziej samotnie, kiedy Colleen Hackett była przy nim, niż kiedy był sam. Zresztą nie cierpiał przygotowywać jej drinków w niedzielne wieczory. Drink okazywał się zawsze zbyt słodki, jak gdyby przez pomyłkę jeden z jego blaszaków podstawił mu butelkę tokaju, a on użył go zamiast wytrawnego wermutu. Jednak jak na ironię blaszaki nigdy się nie myliły. Czyżby stawały się mądrzejsze od nas? – zastanawiał się Adams.

Wpisał na klawiaturze krasomówni pożądany rzeczownik. „Wiewiórka”. Zastanawiał się dwie minuty, po czym dodał przymiotnik ograniczający „mądra”.

– W porządku – rzekł głośno, rozsiadł się wygodniej w fotelu i nacisnął klawisz „enter”.

Dokładnie w chwili gdy Colleen weszła z powrotem do biblioteki, krasomównia zaczęła konstruować przemówienie.

– Wiewiórki to mądre zwierzęta – rozległ się metaliczny głos (urządzenie miało jedynie malutki głośnik) – jednakże ich mądrość nie jest wcale taka zwyczajna. Natura wyposażyła je w...

– Och Boże – zdenerwował się Adams i mocno klepnął płaską metalowo-plastikową obudowę urządzenia, które natychmiast zamilkło. W tym momencie Adams dostrzegł Colleen.

– Przepraszam, ale jestem już zmęczony. Dlaczego ktoś tam na górze, Borę, generał Holt albo marszałek Harenzany, nie przesunie niedzielnego wieczora gdzieś pomiędzy piątkowe popołudnie a...

– Słyszałam, że wpisałeś tylko dwie jednostki semantyczne – przerwała mu Colleen. – Musisz wprowadzić więcej danych

– Chwileczkę. – Adams włączył urządzenie i wpisał całe zdanie, podczas gdy Colleen stała nad nim i siorbała płyn ze szklanki. – Zadowolona?

– Nie mogę cię zrozumieć – rzekła Colleen. – Czy ty tak nie znosisz swojej pracy, czy wręcz przeciwnie – kochasz ją bez opamiętania? – Przeczytała na głos zdanie wpisane do krasomówni: – „Świetnie poinformowany nieżywy szczur baraszkował pod oniemiałą, różową kłodą drewna”.

– Chciałbym tylko dowiedzieć się wreszcie, co potrafi ta głupia maszyna, która kosztowała mnie piętnaście tysięcy dolarów. Mówię poważnie. Mam nadzieję, że się wysili – z całej siły nacisnął klawisz „enter”.

– Na kiedy masz napisać to przemówienie? – spytała Colleen.

– Na jutro.

– Wstań wcześniej.

– O nie. – Kiedy muszę wcześnie wstać, jeszcze bardziej mnie to wkurza, pomyślał.

Krasomównia zaintonowała swoim blaszanym głosem:

– Człowiek uważa szczura za swojego wroga. Ale weźmy pod uwagę, jak cenne jest to zwierzę, choćby w badaniach nad lekiem przeciwko nowotworom, a natychmiast uświadomimy sobie, że szczur jest Prometeuszem, niosącym ludzko...

Po kolejnym wybuchu Adamsa krasomównia ucichła.

– ...ści – dokończyła Colleen, przyglądając się półkom, na których Joseph Adams trzymał teksty reklam telewizyjnych z dwudziestego wieku, szczególnie dotyczących religii i batoników Mars, niezapomniane twory Stana Freberga. – Beznadziejna metafora – mruknęła. – Szczur Prometeuszem... ale założę się, że nawet nie wiesz dokładnie, kim był Prometeusz. – Kiwnęła na blaszaka, który na jej wezwanie pojawił się właśnie w drzwiach biblioteki. – Weź mój płaszcz i każ podstawić fruwadło. Wracam do domu – dodała, kierując słowa do Joego. Kiedy jednak ten nie zareagował, poradziła:

– Może spróbuj napisać całe to przemówienie bez pomocy krasomówni. Swoimi słowami. Wtedy nie będziesz już zdany na „szczura – Prometeusza”.

Wątpię, żebym potrafił powiedzieć to własnymi słowami, pomyślał. Teraz już jestem skazany na tę maszynę.

Mgła na zewnątrz odniosła zwycięstwo. Adams zauważył kątem oka, że spowijała teraz całą okolicę, dotarła nawet do okna biblioteki. Cóż, przynajmniej oszczędziła nam jednego z tych radioaktywnych zachodów słońca, cieszył się w duchu.

– Pani fruwadło, panno Hackett – oznajmił blaszak. – Oczekuje już przy głównym wejściu. Przekazano mi również, że pani szofer II generacji jest już gotów. W związku z wieczornym ochłodzeniem jeden z domowych służących pana Adamsa zapewni pani nawiew ciepłego powietrza do momentu, gdy bezpiecznie umieścimy panią w pojeździe.

– Jezu. – Joseph Adams westchnął, potrząsając głową.

– Sam go tego nauczyłeś, kochany – przypomniała mu Colleen. – Te lingwistyczne przyzwyczajenia ma po tobie.

– No i dobrze. Lubię styl, pompę i tradycję – zezłościł się Adams. – A wracając do sprawy, Brose napisał mi w notatce, którą przesłał bezpośrednio z biura w Genewie, że przemówienie powinno opisywać wiewiórkę jako sprawnie działającą jednostkę. Co odkrywczego można jeszcze powiedzieć o wiewiórce? Wiewiórki są zwierzątkami skrzętnymi i zapobiegliwymi. To wszystko wiemy. Czy wiemy jeszcze coś pożytecznego, co można by wykorzystać do zbudowania cholernego morału? – Cóż, są martwe, pomyślał. Taka forma życia po prostu już nie istnieje, a mimo to nadal opiewa się jej zalety... po tym, jak ludzie ją wytępili.

Szybko wystukał na klawiaturze krasomówni dwie jednostki semantyczne. „Wiewiórka” i... „ludobójstwo”. Maszyna z miejsca zaszczebiotała:

– Wczoraj, kiedy szedłem do banku, zdarzyła mi się śmieszna historia. Przechodziłem akurat przez Central Park, kiedy...

– Przechodziłeś wczoraj przez Central Park?! – powtórzył, wpatrując się z niedowierzaniem w krasomównię, Joe. – Central Park nie istnieje od czterdziestu lat.

– Joe, to przecież tylko maszyna. – Colleen, narzuciwszy płaszcz na ramiona, wróciła, by ucałować go na do widzenia.

– Chyba jej odbiło – zaprotestował Joe. – Poza tym, ja wpisuję jej słowo „ludobójstwo”, a ona zaczyna od tego, że zdarzyła jej się „śmieszna” rzecz! Czy ty...

– Ona po prostu wspomina – odparła Colleen, starając się wytłumaczyć dziwne zachowanie urządzenia. Uklękła, ujęła w obie dłonie twarz Joego i spojrzała mu prosto w oczy. – Kocham cię – oznajmiła. – Ale jeśli będziesz dalej tyle pracował, to sam się wykończysz. Gdy będę w moim biurze w Agencji, napiszę do Brose’a formalną prośbę o dwutygodniowy urlop dla ciebie. Mam coś. Taki mały podarunek. Blaszaki znalazły to w pobliżu domu. Jeszcze na terenie mojej posiadłości.

– Książka. – Adams poczuł przypływ sił witalnych.

– Wyjątkowo dobra książka. Oryginalna, przedwojenna. Nie jakaś tam fotokopia. Wiesz, jak się nazywa?

– „Alicja w krainie czarów”? – Tak wiele o niej słyszał, zawsze chciał ją mieć i przeczytać.

– Lepiej. To jedna z tych śmiesznych książek z lat sześćdziesiątych, w całkiem dobrym stanie. Okładka nienaruszona. To typ poradnika. „Jak uspokoiłem się, wypijając sok z cebuli” albo coś w tym stylu. „Zarobiłem tysiąc dolarów jako podwójny agent FBI”. Albo...

– Colleen, wiesz, pewnego dnia wyjrzałem przez okno i zobaczyłem wiewiórkę – przerwał jej.

Colleen spojrzała na niego zdziwiona i rzekła krótko:

– Nie wierzę.

– Ten ogon. Nie można pomylić jej z żadnym innym zwierzęciem. Puszysty i rudy, jak zaokrąglona szczotka do mycia butelek. Skakała o tak. – Tu zrobił ruch dłonią, który miał przedstawić skoki wiewiórki. – Zacząłem krzyczeć na całe gardło i kazałem czterem z moich blaszaków przeczesać całą okolicę. – Wzruszył ramionami. – Ale one wróciły i powiedziały: „Tam nie ma żadnego zwierzęcia, panie”, czy coś w tym rodzaju. – Na chwilę umilkł. Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że była to tylko halucynacja wywołana zbyt dużą ilością alkoholu i za małą ilością snu. Wiedział o tym on i jego blaszaki. Teraz wiedziała to także Colleeen. – Jednak gdyby okazało się to prawdą...

– Opisz własnymi słowami to, co czułeś. Ręką na papierze, a nie nagrywając na dyktafon. Co oznaczałoby dla ciebie znalezienie żywej wiewiórki. – Machnęła ręką w stronę krasomówni za piętnaście tysięcy dolarów. – I nie zadawaj się więcej z tą maszyną.

– Brose’owi się spodoba – odparł Adams. – Może przepuszczę to potem przez skaner, do pamięci i na taśmę. Tak, to się chyba da zrobić. Chociaż Genewa i tak tego nie zaakceptuje. Przemówienie nie byłoby zbytnio podnoszące na duchu. – Przez chwilę zastanowił się. – Spróbuję – zadecydował, wstając i odsuwając od siebie krzesło. – Może rzeczywiście napiszę to odręcznie. Znajdę tylko ten... no... jak to się nazywa?

– Długopis. Staraj się zapamiętać: dłu-go-pis.

Skinął głową.

– I zaprogramować Megawaka bezpośrednio z rękopisu? Może i masz rację. Nie wyjdzie chyba najlepiej, ale przynajmniej nie będę się czuł tak beznadziejnie, jak recytując te brednie. – Zaczął przeszukiwać bibliotekę w poszukiwaniu... jak ona to powiedziała?

Kiedy przechodził koło krasomówni usłyszał, jak urządzenie niezmordowanie ciągnie:

– ...i to malutkie zwierzę, mimo niewielkich rozmiarów głowy, odznaczało się ogromną przebiegłością. Przebiegłością, jakiej ani ja, ani pewnie wy nie potrafimy sobie wyobrazić.

Pod obudową tysiące układów scalonych drążyło temat na podstawie informacji, jakie wprowadzono do jej pamięci. Urządzenie mogło tak ciągnąć w nieskończoność, ale Adams nie miał czasu słuchać. Znalazł już długopis i potrzebował jeszcze tylko kartki papieru. To chyba jeszcze mamy, do cholery. Skinął na blaszaka, który czekał, by towarzyszyć Colleen do jej fruwadła.

– Przekaż, żeby mi znaleźli kawałek papieru, na którym mógłbym pisać – rozkazał. – Niech przeszukają wszystkie pokoje w mieszkaniu, łącznie z sypialniami, nawet tymi nieużywanymi. Wydaje mi się, że widziałem gdzieś kilka kartek.

Blaszak, dzięki bezpośredniemu połączeniu radiowemu, przekazał polecenie. Chwilę potem służba Adamsa ruszyła przez pięćdziesiąt kilka pokoi w mieszkaniu. Joe prawie czuł, jak cały budynek tętni życiem, mimo iż służba składała się wyłącznie z tego, co Czesi nazywali „robotami”, a co w ich języku oznaczało „pracownika”.

Mgła na zewnątrz pukała już do okna.

Joe był pewien, że kiedy Colleen wyjdzie, mgła z coraz większą uporczywością będzie się dobijać do jego okna.

Chciałby, żeby był poniedziałek. Byłby wtedy w Agencji, w Nowym Jorku, w towarzystwie innych Yansowców. Tamtejsze życie jest życiem rzeczywistym, a nie tylko ruchem nieżywych... czy raczej nieożywionych przedmiotów.

– Kocham swoją pracę – rzekł nagle. – Prawdę mówiąc, nie potrafię się bez niej obyć. Nie istnieje dla mnie nic poza nią. Nawet to... – Zatoczył dłonią krąg, wskazując na pokój, w którym stali, i ciemne okno, spowite teraz mgłą.

– Praca jest dla ciebie jak narkotyk – zauważyła Colleen.

– Dobrze – zgodził się. – Mówiąc językiem naszych przodków, „nabywam to”.

– Też mi lingwista. Mówi się „kupuję” – poprawiła go z uśmiechem Colleen. – Może jednak powinieneś skorzystać z usług ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin