Dick Philip K. - Wiara naszych ojców.doc

(167 KB) Pobierz
Dick - wiara

Philip K. Dick

 

WIARA NASZYCH OJCÓW

 

(FAITH OF OUR FATHERS)

 

Przełożyła magdalena gawlik

 

Philip K. Dick (1928-1982) pisywał powieści i opowiadania ba­dające „rzeczywistość" we wszystkich jej licznych przejawach, pozwalając swoim bohaterom na równi z czytelnikami docho­dzić do tego, co jest rzeczywiste, a co nie jest. W roku 1962 zdo­był Hugo za „Człowieka z Wysokiego Zaniku". Na kanwie utworów jego autorstwa powstało wiele filmów - bez wątpienia najsłynniejszym jest „Blade Runner" Ridleya Scotta.

 

 

Spiesząc ulicami Hanoi, ujrzał przed sobą beznogiego kramarza, który jechał na małym, drewnianym wózku, krzykliwie zaczepiając przechodniów. Chien zwolnił kroku, nadstawił ucha, ale nie przystanął; w myślach uparcie kołatały mu się sprawy Ministerstwa Dóbr Kultury i całkowicie pochłaniały o uwagę. Czuł, jak gdyby był sam, a otaczający go rowerzyści, motocykliści i kierowcy skuterów nie istnieli. To samo dotyczyło beznogiego kramarza.

- Towarzyszu - zawołał kramarz i popędził za nim na swoim wózku. Zwiększył napęd helowego akumulatora i bez trudu dogonił Chiena. - Po­dam szeroki asortyment sprawdzonych leków ziołowych wraz z rekomendacjami tysięcy lojalnych użytkowników. Powiedz, na czym polega twoje schorzenie, a służę pomocą. Chien przystanął.

- Ależ ja nie jestem chory. - Jeśli nie liczyć chronicznej niedyspozycji trapiącej członków Komitetu Centralnego, dokończył w myślach, która polega na gorliwym testowaniu barier wszystkich wysokich stanowisk. Łącznie z moim własnym.

- Potrafię wyleczyć na przykład chorobę popromienną - zapewnił kramarz, nie dając za wygraną. - Lub też, w razie potrzeby, rozszerzyć zakres seksualnych możliwości. Mogę zatrzymać postępujący nowotwór, nawet raka skóry, zwanego czerniakiem. - Unosząc w górę tacę zastawioną butelkami, małymi puszkami z aluminium oraz plastikowymi słoikami pełnymi rozmaitych proszków, sprzedawca zaśpiewał: - Jeżeli rywal uparcie nastaje na twoją intratną posadkę, proponuję maść, która pod postacią leczniczego balsamu kryje w sobie niezawodną truciznę. Moje ceny, towarzyszu, są ni-

357


Złota księga fantasy

skie. Poza tym, od takiego szacownego klienta jak ty, przyjmę powojenne dolary inflacyjne o rzekomo międzynarodowej wartości, w istocie zaś nie -warte więcej niż papier toaletowy.

- Idź do diabła - warknął Chien i zamachał na przejeżdżającą taksówkę. Był już o trzy i pół minuty spóźniony na swoje pierwsze spotkanie i jego opaśli przełożeni w ministerstwie nie omieszkają skrzętnie tego odnotować - podobnie zresztą jak jego podwładni.

- Ale, towarzyszu - powiedział ściszonym głosem kramarz - przecież mu­sisz coś ode mnie kupić.

- Jak to? - zdziwił się Chien.

- Tak to, towarzyszu, ponieważ jestem weteranem wojennym. Walczyłem w Kolosalnej Ostatecznej Wojnie Wyzwolenia Narodowego przy Ludowym Zjednoczonym Froncie Demokratycznym przeciwko imperialistom i postra­dałem kulasy w bitwie pod San Francisco. - W jego triumfalnym głosie po­jawiły się nuty przebiegłości. -Takie jest prawo. Jeżeli odmawiasz zakupu towaru oferowanego przez weterana, ryzykujesz grzywną oraz możliwą ka­rą więzienia. Nie mówiąc o poniżeniu.

Chien z rezygnacją odprawił taksówkę.

- No tak - przyznał. - Dobrze, muszę coś od ciebie kupić. - Obrzucił przelotnym spojrzeniem skromną zawartość tacy, chcąc wybrać coś na chy­bił trafił. - To - zadecydował, wskazując na owiniętą w papier paczuszkę w ostatnim rzędzie.

Kramarz wybuchnął śmiechem.

- To środek plemnikobójczy, towarzyszu, kupowany przez kobiety, które z przyczyn politycznych nie mogą stosować pigułki. Z uwagi na twoją płeć, miałby dla ciebie wątpliwą przydatność.

- Prawo - odparł kąśliwie Chien - nie nakazuje mi kupować od ciebie czegoś użytecznego; ważne, żebym w ogóle coś kupił. Biorę. - Sięgnął do kieszeni płaszcza po pękaty portfel z uzupełnianym cztery razy w tygodniu zasobem gotówki. Bądź co bądź, pracował dla rządu.

- Opowiedz mi o swoich problemach - powiedział sprzedawca. Wstrząśnięty jawnym naruszeniem prywatności - i to ze strony osobni­ka spoza rządu - Chien wlepił w niego zdumione spojrzenie.

- W porządkuj towarzyszu - powiedział kramarz, widząc jego minę. - Nie będę drążył; wybacz. Niemniej jako lekarz - zielarz i uzdrowiciel - powinie­nem wiedzieć jak najwięcej. - Zamilkł z nagłą powagą na wychudłej twa­rzy. - Czy nie oglądasz za często telewizji? - zapytał znienacka.

- Co wieczór - odrzekł wzięty z zaskoczenia Chien. - Za wyjątkiem piąt­ków, kiedy idę do klubu poćwiczyć importowaną sztukę ezoteryczną poko­nanego Zachodu, polegającą na chwytaniu byka za rogi. - Stanowiło to je­go jedyną rozrywkę; poza tym był całkowicie oddany interesom Partii.

Kramarz sięgnął po owiniętą w szary papier paczkę.

- Sześćdziesiąt dolarów - oznajmił. - Pełna gwarancja; jeśli nie pomoże, oddaj pozostałą część, a otrzymasz zwrot kosztów.

358


Wiara naszych ojców

- A niby na co ma to pomóc? - zapytał cierpko Chien.

- Da wytchnienie oczom znużonym patrzeniem na mówców wygłaszających bezsensowne monologi - oświadczył kramarz. - Zapewni natychmiastową ulgę;

należy zażyć, z chwilą rozpoczęcia nudnego i długiego kazania, które...

Chien zapłacił, odebrał pakunek i odszedł. Guzik prawda, powiedział do siebie. Przepis ustanawiający weteranów klasą uprzywilejowaną to szal­bierstwo. Żerują na nas, młodszych, jak sępy.

Wkrótce zapomniał o schowanej w kieszeni paczce i wszedł do przytła­czającej siedziby Powojennego Ministerstwa Dóbr Kultury, gdzie czekały na niego codzienne obowiązki.

W swoim biurze zastał tęgawego mężczyznę rasy kaukaskiej, ubranego w brązowy, dwurzędowy, jedwabny garnitur z kamizelką. Obok nieznajome­go stał bezpośredni przełożony Chiena, Ssu-Ma Tso-pin. Tso-pin przedstawił obu mężczyzn w dialekcie kantońskim, którego poprawność pozostawiała wiele do życzenia.

- Panie Tung Chien, to pan Darius Pethel. Pan Pethel obejmie funkcję kierownika nowej organizacji ideologiczno-kulturowej o charakterze dy­daktycznym, która niebawem powstanie w San Fernando w stanie Kalifor­nia. - Dodał: - Pan Pethel posiada bogate, wieloletnie doświadczenie w dziedzinie ludowej walki przeciwko państwom bloku imperialistycznego za pomocą mediów pedagogicznych; stąd ten awans.

Uścisnęli sobie dłonie.

- Herbaty? - zaproponował Chien. Wcisnął przycisk podczerwonego hi-bachi, w wyniku czego woda w ornamentowanym ceramicznym dzbanku ja­pońskiego pochodzenia natychmiast zabulgotała. Gdy usiadł przy biurku, zobaczył, że nieoceniona panna Hsi dostarczyła mu (tajne) materiały na te­mat towarzysza Pethela. Przejrzał je mimochodem, nic nie dając po sobie poznać.

- Prawdziwy Dobroczyńca Ludu osobiście spotkał się z panem Pethelem i mu ufa - zakomunikował Tso-pin. - To niezmiernie rzadkie. Uczelnia w San Fernando na pozór ma nauczać najzwyklejszej filozofii taoizmu, w rzeczywi­stości jednak jej głównym celem będzie utrzymanie sieci komunikacyjnej z liberalnymi, młodymi intelektualistami z zachodnich Stanów Zjednoczo­nych. Wielu z nich pozostało przy życiu, od San Diego do Sacramento; szacu­jemy ich liczbę na przynajmniej dziesięć tysięcy. Szkoła przyjmie dwa tysią­ce. Dla tych, których wybierzemy, zapisanie się będzie obowiązkowe. Pański związek z projektem pana Pethela jest nieodzowny. Hm, woda się panu zago­towała.

- Dziękuję - odmruknął Chien, wrzucając do dzbanka torebkę herbaty Lipton.

- Mimo faktu, że pan Pethel obejmie nadzór nad ułożeniem kursów dla studentów - podjął Tso-pin - wszystkie papiery egzaminacyjne zostaną przekazane tutaj, do pańskiego gabinetu, w celu dokładnych, fachowych, ideologicznych oględzin. Innymi słowy, panie Chien, stwierdzi pan, kto spo-

359


Złota księga fantasy

śród dwóch tysięcy studentów jest godny zaufania, kto odbiera przesłanie kursu, a kto nie.

- Naleję herbatę - odrzekł Chien i ceremonialnie rozlał napój do filiżanek.

- Musimy uświadomić sobie, co następuje. - Kantoński Pethela był znacznie gorszy niż Tso-pina. - W wyniku porażki w prowadzonej przeciw­ko nam wojnie globalnej, amerykańska młodzież rozwinęła w sobie talent do symulacji. - Ostatnie słowo wypowiedział po angielsku; Chien nie zrozu­miał i spojrzał na swego przełożonego.

- On ma na myśli kłamstwo - wyjaśnił Tso-pin.

- Dla niepoznaki wykrzykują slogany, choć w istocie myślą coś zupełnie przeciwnego - ciągnął Pethel. - Testy egzaminacyjne tej grupy będą przy­pominać prace szczerych...

- Chcecie przez to powiedzieć, że do mojego gabinetu trafią prace dwóch tysięcy studentów? - zapytał Chien. Nie wierzył własnym uszom. -Przecież to zajęcie na cały etat; w żadnym wypadku nie mam na to czasu. - Nie krył przerażenia. - Proponowane przez was wydanie oficjalnego po­twierdzenia lub odrzucenie wyłonionych prac... - Machnął ręką. - Psiakrew.

Mrugając oczami na ten dosadny przejaw zachodniej wulgarności, Tso-pin odparł:

- Ma pan ludzi. Poza tym, może pan poprosić o więcej etatów; pozwoli na to zwiększony w tym roku budżet ministerstwa. I proszę pamiętać: Prawdziwy Dobroczyńca Ludu osobiście wybrał pana Pethela. -W jego głosie pojawił się subtelny cień groźby. Na tyle wyraźny, aby stłumić histerię Chiena i nakłonić go do posłuszeństwa. Przynajmniej na razie. By poprzeć swoje słowa, Tso-pin podszedł do wiszącego na ścianie trójwymiarowego portretu Prawdziwego Do­broczyńcy. Jego bliskość uruchomiła po chwili ukryty w ścianie mechanizm;

oblicze Dobroczyńcy drgnęło i dobiegło zeń znajome przesłanie. - Walczcie o pokój, synowie - zaintonował łagodnie acz stanowczo portret.

- Ha - powiedział Chien, skrzętnie ukrywając swój niepokój. Być może jeden z ministerialnych komputerów mógłby sortować testy. Wprowadzenie zasady tak-nie-być może wraz ze wstępną analizą wzorca ideologicznej po­prawności - i niepoprawności - nadałoby przedsięwzięciu rutynowy charak­ter. Prawdopodobnie.

- Chciałbym, żeby przejrzał pan przyniesiony przeze mnie materiał -odezwał się Darius Pethel. Otworzył szkaradną, staroświecką teczkę z pla­stiku. - Dwa eseje egzaminacyjne - dorzucił, podając dokumenty Chienowi. - To pomoże nam ustalić, czy posiada pan odpowiednie kwalifikacje. -Zerknął na Tso-pina; wymienili spojrzenia. - Rozumiem - powiedział Pe­thel - że jeśli powiedzie się panu w tym przedsięwzięciu, zostanie pan wiceradnym ministerstwa, a Jego Wspaniałość Prawdziwy Dobroczyńca Ludu osobiście udekoruje pana medalem Kisterigiana. - Na wargach obu męż­czyzn pojawiły się czujne uśmiechy.

- Medal Kisterigiana - powtórzył jak echo Chien. Wziął testy do ręki i przejrzał je z demonstracyjną obojętnością. Serce jednak waliło mu

360


Wiara naszych ojców

w piersi jak młotem. - Dlaczego akurat te dwa? Czego tak właściwie mam szukać, sir?

- Jeden z nich - powiedział Pethel - to praca oddanego, lojalnego człon­ka Partii, oparta na sumiennie przestudiowanym zagadnieniu. Drugi został napisany przez młodego stiiyagi, którego podejrzewamy o hołdowanie zdegenerowanym ideom imperialistycznym. Od pana zależy decyzja, który jest który.

Wielkie dzięki, odpowiedział w duchu Chien. Niemniej jednak kiwnął głową i przeczytał nagłówek eseju.

 

DOKTRYNY PRAWDZIWEGO DOBROCZYŃCY

PRZEWIDZIANE W POEZJI BAHA AD-DIN ZUHAYRA

W TRZYNASTOWIECZNEJ ARABII

 

Spoglądając na wstęp do pracy, Chien dostrzegł znany mu czterowiersz pod tytułem „Śmierć". Znał go przez większość swojego dorosłego życia.

 

Choć raz i drugi przymknęła swe oczy,

Nie jest jej straszna góra ni dolina,

Spośród chwil wielu, w jednej cię zaskoczy,

Gdyż kwiecie życia zawsze równo ścina.

 

- Mocne - stwierdził Chien. - Co za wiersz.

- Autor wykorzystuje go po to - odparł Pethel, śledząc ruch warg Chiena ponownie odczytującego czterowiersz - aby wskazać na pradawną mą­drość Prawdziwego Dobroczyńcy w naszym współczesnym życiu, mądrość głoszącą, że żadna jednostka nie jest bezpieczna; wszyscy są śmiertelni i tylko ponadosobowy, historycznie uzasadniony cel ma szansę na przetrwa­nie. Czy przyzna mu pan rację? To znaczy, temu studentowi? Czy też... - Pe­thel spauzował. - Może ośmiesza on tezy Dobroczyńcy?

- Pozwólcie mi obejrzeć drugą pracę - zaproponował ostrożnie Chien.

- Nie potrzebuje pan dalszych wskazówek; proszę podjąć decyzję.

- Ja... nigdy nie postrzegałem tego wiersza w ten sposób - odpowiedział z wahaniem Chien. - Tak czy inaczej, nie wyszedł on spod pióra Baha ad--Din Zuhayra, lecz należy do antologii „Baśnie 1001 Nocy". Przyznaję, że to również trzynasty wiek. - Pospiesznie przebiegł wzrokiem towarzyszący wierszowi tekst. Wyglądało na to, że ma do czynienia z rutynową powtórką partyjnych sloganów, które wszystkie znał na pamięć od kołyski. Ślepy, imperialistyczny potwór węszący ludzkie aspiracje, knowania wciąż aktywne­go ugrupowania antypartyjnego we wschodniej części Stanów Zjednoczo­nych... Poczuł się znudzony i równie wyzuty z polotu jak wypracowanie studenta. Musimy wytrwać, głosił esej. Zetrzeć niedobitki Pentagonu w Catskills, ujarzmić Tennessee, a zwłaszcza ośrodek reakcji w czerwonych wzgórzach Okłahomy. Westchnął.

361


Złota księga fantasy

- Myślę, że powinniśmy dać panu Chienowi czas do namysłu w chwilach wolnych od pracy - wtrącił Tso-pin. Zwrócił się do Chiena: - Ma pan pozwo­lenie, by zabrać je do domu i tam ocenić. - Skłonił się, na wpół szyderczo, na wpół uprzejmie. Bez względu na urazę, Chien mógł na jakiś czas spokoj­nie odetchnąć, i za to był wdzięczny.

- Jest pan bardzo uprzejmy - wymamrotał - pozwalając mi wykonać tę nową i wysoce stymulującą pracę w wolnym czasie. Gdyby Mikoyan żył, ra­dośnie by temu przyklasnął. - Ty draniu, pomyślał w duchu, mając na my­śli zarówno przełożonego, jak i Dariusa Pethela. Takie niewygodne zadanie, i to na dodatek w wolnym czasie. Wyglądało na to, że Komunistyczna Par­tia w USA popadła w tarapaty; w zetknięciu z opieszałymi, ekscentryczny­mi jankesami jej akademie indoktrynacji najwyraźniej nie spełniały swo­jej powinności. Niewdzięczne zadanie sprawdzania ich prac przekazywano z rąk do rąk, aż wreszcie trafiło do mnie.

Wielkie dzięki, pomyślał cierpko.

Tego wieczora, w swoim małym, acz ładnie urządzonym mieszkaniu, przeczytał drugi z esejów, napisany przez Marion Culper. Autorka posłuży­ła się poezją. Najwyraźniej była to specjalizacja grupy. Zrobiło mu się nie­dobrze. Zawsze byt przeciwny wykorzystywaniu poezji - lub innej formy artystycznej - do celów społecznych. Rozparł się wygodnie na swoim pro­stującym kręgosłup skórzanym fotelu, zapalił gigantyczne cygaro Cuesta Rey Numer Jeden na Angielskim Rynku i zagłębił się w lekturze.

Autorka wypracowania, panna Culper, wybrała jako tekst źródłowy frag­ment wiersza siedemnastowiecznego poety angielskiego Johna Drydena pt. „Pieśń na Dzień Świętej Cecylii".

 

... I tak w ostatniej, straszliwej godzinie

Gdy wielka trwoga w nasze serca spłynie

Dźwięczne się w niebie rozlegnie śpiewanie

Żywy odda ducha, zmarły z grobu wstanie

I wszyscy posłyszę aniołowe granie.

 

No proszę, pomyślał kąśliwie Chien. Czyżby Dryden przewidział koniec ka­pitalizmu? Chryste. Sięgnął po cygaro i stwierdził, że zgasło. Grzebiąc w kie­szeni w poszukiwaniu japońskiej zapalniczki, na wpół uniósł się z miejsca. Z odległego krańca pokoju rozległ się przeraźliwy dźwięk telewizora. Aha, pomyślał Chien. Zaraz przemówi do nas Przywódca. Prawdziwy Do­broczyńca Ludu, z Pekinu, gdzie mieszka od dziewięćdziesięciu lat, a może i stu? Albo, jak niekiedy lubimy go nazywać...

- Niech dziesięć tysięcy kwiatów dobrowolnego ubóstwa zakwitnie w waszych duchowych ogrodach - powiedział spiker. Chien z jękiem po­wstał z miejsca i wykonał obowiązkowy ukłon. Każdy odbiornik telewizyj­ny wyposażony był w urządzenie monitorujące EsBe, Służby Bezpieczeń-

362


Wiara naszych ojców

stwa, która czuwała, by obywatele oglądali i/ lub kłaniali się we właściwym momencie.

Na ekranie pojawiło się szerokie, gładkie, zdrowe oblicze studwudziestoletniego przywódcy wschodniej Partii Komunistycznej, władcy wielu -zbyt wielu, pomyślał Chien - dusz. Wypchaj się, rzucił w duchu i ponownie usiadł na skórzanym fotelu, tym razem twarzą do telewizora.

- Moje myśli - powiedział głębokim, dobitnym tonem Prawdziwy Dobro­czyńca - są z wami, dzieci. Zwracam się szczególnie do pana Tung Chiena z Hanoi, który ma przed sobą trudne zadanie, zadanie wzbogacania obywa­teli Demokratycznego Wschodu oraz amerykańskiego Zachodniego Wy­brzeża. Skierujmy nasze myśli ku temu szlachetnemu, oddanemu człowie­kowi i jego zadaniu, ja zaś postanowiłem poświęcić parę chwil swego czasu na to, by go uhonorować i zachęcić. Słucha pan, panie Chien?

- Tak, Wasza Wspaniałość - odparł Chien, zastanawiając się, co skłoniło Prawdziwego Dobroczyńcę, żeby tego wieczora zwrócić się właśnie do nie­go. Stwierdził cynicznie, iż rzecz była mało przekonująca. Być może prze­mówienie transmitowano jedynie do tego budynku - w najlepszym razie do miasta. Mógł to też być zgrabny fotomontaż, dzieło Hanoi TV, sp. z o.o. Tak czy owak, jego obowiązkiem było zamienić się w słuch - i chłonąć. Tak też uczynił, przyzwyczajony wieloletnią rutyną. Na zewnątrz sprawiał wrażenie głęboko zasłuchanego w słowa Mistrza. W rzeczywistości jednak wciąż za­stanawiał się nad dwiema pracami egzaminacyjnymi, zachodząc w głowę, która jest która; kiedy partyjny entuzjazm przechodził w sardoniczny pasz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin