Parkinson C. Northcote - Delancey 2. Pod płonącą banderą.docx

(272 KB) Pobierz
C





 

 

 

 

 

 

 

 

 

C. N. PARKINSON

Pod

płonącą

banderą

Z języka angielskiego przełożyła

Jadwiga Milnikiel

Książka i Wiedza Warszawa 1980


Tytuł oryginału:

THE FIRESHIP

©  C. Northcote Parkinson  1975

Okładkę i strony tytułowe projektował Jerzy Rozwadowski

Weryfikacja terminów morskich

J. Jackowicz

Redaktor

Maryla Siwkowska

© Copyright for the Polish edition by

Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza

„Prasa-Książka-Ruch”

Wydawnictwo „Książka i Wiedza”, Warszawa 1980

Redaktor  techniczny 

Kazimierz Kolasiński

Korektorzy H.

Leś-Cichal i H. Konarska

Robotnicza  - Spółdzielnia  Wydawnicza „Prasa-Książka-Ruch”

Wydawnictwo „Książka i Wiedza” Warszawa, 2 kwiecień 1980 r.

Wyd.  I.  Nakład 49 650 + 350 ___egz.

ObJ. ark. wyd. 9,8. Obj. ark. druk.  13,5 (11,6)

Papier druk. sat. kl. V, 71 g, 82X104 cm.

Oddano do składu 6 IX 1979 r.

Podpisano do druku w styczniu 1980 r.

Druk  ukończono  w lutym 1980  r.

Łódzkie Zakłady Graficzne, 

Zakład nr 1, Łódź,  ul.  Rewolucji 1905  r nr 45.

Zam. 2170/11/79.  C-35. 

Cena  zł 25.-

Dziesięć tysięcy czterysta dziewięćdziesiąta czwarta publikacja „KIW”


ROZDZIAŁ 1

Sprzymierzeniec

Fregata Meduza, odbywająca swój rejs powrotny z Morza Śródziemnego, tkwiła nieruchomo niemal w zasięgu widzenia Falmouth. Żagle jej łopotały bez­radnie i bezużytecznie pod mdłym i szarym niebem. Komandor Morris, człowiek, którego takie opóźnienie nie potrafiło załamać, natychmiast wydał rozkaz roz­poczęcia ćwiczeń żeglarskich, by zająć czymś załogę. Mieli opuścić fokstengę pozorując jej wymianę, a na­stępnie wciągnąć ją na miejsce i otaklować na nowo. Każda wachta miała kolejno wykonać na czas to samo zadanie. Ćwiczenie takie wymagało opuszczenia stengi aż do podwięzi wantowych pod fokmarsem. Nawet w warunkach zupełnej ciszy nie była to łatwa sprawa. Marynarze oczywiście robili takie rzeczy już przed­tem, i to Bóg wie ile razy, było to bowiem jedno z najczęstszych ćwiczeń załogi. Po wydaniu rozkazu marynarze z prawoburtowej wachty zabrali się do ro­boty metodycznie i dokładnie, nie opuszczając niczego i starając się uzyskać ostateczny wynik, który mógł być zaakceptowany przez bardzo wymagającego pierw­szego porucznika. Oficer wachtowy złożył raport o ukończeniu zadania. Zapisano dokładny czas trwania próby. Był on zaledwie o trzy sekundy lepszy od po­przedniego rekordu. Wtedy rozkaz został powtórzony i z kolei marynarze z lewoburtowej wachty żwawo rzucili się do takielunku. Z bardziej widocznym i dra­matycznym wysiłkiem przechodzili z pośpiechem przez kolejne fazy. Pocąc się, gorączkowo

5


usiłowali poprawić czas. Kiedy dowódca wachty zameldował ukończe­nie zadania, porucznik Rothary z zegarkiem w ręku mógł ogłosić, że uzyskali czas lepszy o jedną minutę i dwanaście sekund od najlepszego dotychczasowego wyniku. Marynarze z lewoburtowej wachty zaczęli głośno wyrażać swą radość, a kapitan oznajmił krótko: „Dobra robota!” A więc został ustanowiony nowy re­kord. Załoga otrzymała wreszcie sygnał na obiad. Je­den jedyny człowiek nie wyglądał na zbyt szczęśliwego. Był to bosman - zauważył w ćwiczeniach parę drob­nych niedociągnięć, którymi należało się zająć. Po po­łudniu niebo się przejaśniło i powiał orzeźwiający wia­terek od zachodu. Żagle wypełniły się, a odkosy dzio­bowej fali zaczęły połyskiwać bielą. Natychmiast podjęto rejs, fregata bowiem otrzymała rozkaz za­meldowania się u dowódcy Floty na Nore.

Dwaj oficerowie, których osobista sprawność i sprawność ich podkomendnych zostały tego ranka poddane próbie, stanowili zupełnie odrębne typy. Lewoburtową wachtą dowodził John Meade, pełen ener­gii młody człowiek z rodziny marynarzy, bystry i po­wszechnie lubiany. Dowódcą wachty ze sterbortu był Ryszard Delancey. Jego obecność na pokładzie była nieco przypadkowa; znalazł się tu w wyniku szturmu na wybrzeże hiszpańskie. Delancey, osadzony w wię­zieniu po rozbiciu okrętu u wybrzeży biskajskich, uciekł z garstką załogi, w przebraniu przemknął się przez Hiszpanię, zorganizował zasadzkę na kuriera i zdobył pewną niezwykle ważną informację dotyczącą planów hiszpańskiego admirała Lángara. W czasie akcji ratowniczej został zabity porucznik Halsted i na jego miejsce komandor Morris wyznaczył Delanceya. Trzy rzeczy w tej sprawie były warte podkreślenia. Infor­macje Delanceya sprawdziły się: admirał Lángara rzeczywiście płynął do Tulonu, jak to było przewi­dziane, żeby przyłączyć się do floty francuskiej.

6


Brytyjska Flota Śródziemnomorska, zupełnie nie przygo­towana do tego, żeby stawić czoło tym zdwojonym si­łom, została wycofana ze swej pozycji, a wiele jej okrętów otrzymało zadanie defensywne, w oparciu o porty brytyjskie. Jednym z tych okrętów była Me­duza. Na dodatek została ona zakwalifikowana do re­montu. Po utarczce pod Léon komandorowi Morrisowi zaoferowano dowództwo okrętu liniowego Bulwark (74), z wyznaczeniem miejsca w kanale. Jego przenie­sienie na większy okręt było nieco spóźnione. Wzmianka o nim w „Gazette” przypomniała o jego istnieniu komuś w admiralicji. W rejsie powrotnym Morris zda­wał sobie już sprawę, że jego pobyt na Meduzie do­biegał właściwie końca.

Delancey wiedział o tym także. Wkrótce po zadokowaniu się w Chatham jak zwykle rozpoczną się roz­paczliwe zabiegi, by zdobyć gdzieś stanowisko. Ale jakiego stanowiska właściwie pragnął? Nie miał zu­pełnie stosunków, żadnych powiązań z wpływowymi ludźmi, którym tak wielu zawdzięczało swoją błysko­tliwą marynarską karierę. Uzyskanie stanowiska pierw­szego porucznika marynarki było jego jedyną szansą na awans. Gdyby okręt, na którym on sprawuje taką funkcję, zdobył przypadkiem nieprzyjacielski okręt o równym lub większym znaczeniu, prawdopodobnie kapitan dostałby tytuł szlachecki, a on, jako pierwszy porucznik, otrzymałby awans na mastra i dowódcę. Ale Delancey wiedział, że bardzo niewielu poruczni­ków, którzy w ten sposób zostali awansowani, otrzy­mało naprawdę dowództwo okrętu. Dawano im ten stopień jako wyraz uznania, a potem pozostawali bez pracy przez całe lata, jeżeli w ogóle nie na zawsze.

Meduza w dobrym tempie przebyła kanał i zarzu­ciła kotwicę w Nore. Po zameldowaniu się na okręcie admiralskim Morris otrzymał rozkaz wprowadzenia swego okrętu do Chatham. Tam okazało

7


się, że był on w gorszym stanie i wymagał większej naprawy, niż przypuszczał okrętowy cieśla. Drewno zbutwiało po­niżej linii wody, a i cała część rufowa musiała być gruntownie odremontowana. W tej sytuacji kapitan Morris opuścił okręt, otrzymał bowiem dowództwo Bulwarka. Większość załogi Meduzy została przenie­siona na inne okręty, a dowództwo nad resztą, jaka została, objął Rothery. Ponieważ nie było kłopotów z otrzymaniem urlopu, niektórzy oficerowie zeszli na ląd, żeby nękać admiralicję, pisać do swoich protekto­rów lub odwiedzić rodzinę. Delancey nie miał ani pro­tektora, ani domu, postanowił więc wykorzystać więk­szość wolnego czasu na kręcenie się wokół doków. Wiedział coś niecoś na temat budowy okrętów, kiedyś bowiem odbywał służbę na wybrzeżu w Ameryce. Te­raz miał okazję dowiedzieć się z tego zakresu czegoś więcej. Poza tym fascynował go widok statków w su­chym doku, kiedy się na nie spogląda z dołu. Robił szkice z tego niezwykłego punktu obserwacji i doszedł do przekonania, że niektóre z tych szkiców oprócz pro­fesjonalnej dokładności wykonania miały również walory artystyczne. Często bywał na molo, kiedy holowano jakiś statek, ogołocony do niższych masz­tów, z ogromnymi marsami, wyglądającymi zadziwia­jąco potężne na tle nieba. Poznawszy doki Chatham, spotykał się „Pod Złotym Kogutem” z innymi ofice­rami, którzy nie mieli dokąd pójść, z. awansowanymi bosmanami i działomistrzami, którzy nie mieli żadnych szans na dalszy awans, ale znali marynarkę od zarania swego życia, kiedy to zaczęli służbę. Grupie, do któ­rej przyłączył się tego wieczoru, przewodził stary „Łom” Crowley, który walczył pod sir Charlesem Saundersem w Quebecku, a teraz miał mało ważne stanowisko w stoczni. Zwykle dotrzymywali mu towa­rzystwa dwaj weterani-porucznicy: Wetherall i Dumbell, oraz jacyś przygodni oficerowie. Trzeciego wieczoru stary Wetherall oświadczył,

8


że słyszał, jakoby Glatton miał niebawem powrócić do doku dla doko­nania pewnych zmian i napraw. Inni obecni natych­miast okazali zainteresowanie tą nowiną. Delancey przypomniał sobie ostatnią akcję tego okrętu przeciw francuskiej eskadrze. Dowodził nim kapitan Henry Trollope, a cała sprawa wymagała ogromnego nakładu sił. Nie pamiętał już dokładnie szczegółów, ale przy­szedł mu z pomocą Wetherall.

-              Trollope płynął, by połączyć się z admirałem Duncanem nie opodal Helvoetsluys. Któregoś wieczoru spotkał się z czterema francuskimi fregatami: dwie rejowe korwety, jedna korweta ożaglowana jako bryg i kuter. Proporcja sił musiała wynosić mniej więcej sześć do jednego na niekorzyść Glattona.

-              Raczej siedem lub osiem do jednego - wtrącił Dumbell.

-              Sama tylko fregata dowódcy francuskiej eskadry była prawdopodobnie większa niż Glatton.

-              No, zgoda. Może i tak. W każdym razie rozgo­rzała nocna walka, która się zaczęła od wymiany ognia w zasięgu strzału z pistoletu. Francuskie okręty doznały takich uszkodzeń, że jeden z nich w niedługim czasie zatonął w porcie Flushing. Mówiąc krótko, prze­rwały akcję i zwiały.

-              A Glatton? - zapytał Delancey.

-              Był na nim tylko jeden zabity - odparł Wethe­rall. – Kapitan Strangeways z artylerii, który wrócił na swoje stanowisko po założeniu zaciskowego bandaża na udo, zemdlał z utraty krwi i zmarł zaraz potem, jak go odniesiono znowu na dół. Było tylko kilku ran­nych. Poza tym, że żagle okrętu zostały zniesione nie­mal doszczętnie, Glatton i jego załoga ponieśli nie­wielkie szkody.

-              Co za niezwykła historia! - zawołał Delancey i zamówił następną kolejkę. - Jak to możliwe?

9


-              Powiem panu - odparł stary Crowley. - Glatton był jednym z dziewięciu okrętów przeznaczonych do handlu z Indiami Wschodnimi, a odkupionych w zeszłym roku od ich właścicieli i przerobionych na okręty wojenne.

-              I na dodatek diabła warte - mruknął Dumbell.

-              Za wąskie - przyznał Crowley. - I za mało miejsca na odrzut dla dział. Tak czy inaczej, zrobiono z nich okręty wojenne. Ważący tysiąc dwieście pięć­dziesiąt sześć ton Glatton otrzymał pięćdziesiąt sześć armat.

-              Uczyniło to z niego coś pośredniego między fre­gatą a okrętem liniowym - powiedział Dumbell - a w gruncie rzeczy do niczego jako jedno i jako drugie.

-              Niech i tak będzie - zgodził się Crowley. - Do­wództwo na nim otrzymał Trollope, który w czasie ostatniej wojny był kapitanem na Rainbow, a jeszcze wcześniej na Kite. Jeden z najinteligentniejszych ofi­cerów w naszej służbie. Zaproponował, by Glatton został uzbrojony tylko w karonady - sześćdziesięcioośmiofuntówki na dolnym i trzydziestodwufuntówki na górnym pokładzie. Ani jednego długiego działa na okręcie! Ministerstwo Marynarki Wojennej zaakcep­towało ten plan.

-              Podczas gdy w sztabie artylerii wszyscy o mało nie dostali apopleksji - dorzucił Wetherall.

-              I w taki właśnie sposób w czerwcu okręt ten został uzbrojony. Francuzi nie dowiedzieli się, z czego właściwie tak ich rąbnięto.

Szczegóły uzbrojenia Glattona były dla Delanceya nowiną. Zaczął coś podsumowywać na skrawku papie­ru; po paru minutach podniósł głowę.

-              Glatton prawdopodobnie daje salwę burtową z tysiąca pięciuset czterdziestu funtów, to znaczy więk­szą niż takie trzy okręty pokładowe jak Queen Charlotte. To wystarczy, by zdmuchnąć z

10


powierzchni wo­dy każdego przeciwnika.

-              Posłuchajcie! - zawołał Dumbell, - Dlaczego w takim razie nie uzbrojono w taki sam sposób wszyst­kich naszych okrętów?

-              Bo to byłoby szaleństwo - odparł Crowley. - Tego rodzaju działa są bronią krótkiego zasięgu. Po takim spotkaniu wróg nie przybliży się już nigdy bar­dziej niż na pół mili, a wtedy oni nas zniszczą z dział długich o dalekim zasięgu, zanim my będziemy mogli otworzyć ogień

-              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin