Zelazny Roger - Odmieniec.rtf

(468 KB) Pobierz

Roger Żelazny

 

 

 

Odmieniec

 

Światy Czarnoksiężnika I

Changeling

przełożył Paweł Lipszyc


Ta książka jest dla Devina


Pragnę zadedykować to tłumaczenie Kazi

Paweł Lipszyc


I

 

Kiedy lord Rondoval ujrzał Starego Mora kuśtykającego w stronę głównej grupy oblegających, zrozumiał, że jego panowanie dobiegło kresu.

Dzień krył się szybko za burzowymi chmurami, siąpiła zimna mżawka, a pioruny uderzały bliżej za każdym grzmotem i z każdym oślepiającym rozbłyskiem światła. Mimo to Det Morson, stojący na głównym balkonie wieży Rondovalu, nie zamierzał się jeszcze poddawać. Otarł twarz czarną chustą, przesunął dłonią po włosach, teraz białych i lśniących jak szron, za wyjątkiem szerokiego, czarnego pasma, które biegło od czoła do karku.

Odwinął z szarfy berło kunsztownej roboty, po czym uniósł je w dłoniach nieco ponad poziom oczu, na odległość ramion od siebie. Wziął głęboki wdech i przemówił miękkim głosem. Znamię w kształcie smoka na wewnętrznej stronie jego przegubu zaczęło pulsować.

W dole drogę atakującym przecięła smuga światła. Płomienie uniosły się z niej i zafalowały. Ludzie poupadali na plecy, ale strzelcy–centaury wytrzymali atak i wypuścili w kierunku płomieni strzały. Det roześmiał się, widząc jak wiatr zdmuchuje strzały na bok. Zanucił berłu swoją pieśń wojenną, a na ziemi, w powietrzu i pod ziemią gryfony, bazyliszki, demony i smoki powstały do ostatniego ataku.

Stary Mor uniósł laskę i płomienie natychmiast opadły. Det potrząsnął głową na takie marnotrawienie talentu.

Det podniósł głos, a ziemia zadrżała. Bazyliszki wyszły z legowisk i podpełzły, by wbić wzrok we wrogów. Harpie rzuciły się na napastników z góry: wrzeszczały, defekowały i darły ich pazurami. Wilkołaki ruszyły do ataku. Smoki siedzące na wysokich zboczach usłyszały głos Deta i rozpostarły skrzydła…

A jednak, kiedy płomienie opadły, a harpie zginęły przebite strzałami centaurów, kiedy bazyliszki oblane czystym światłem laski Mora potoczyły się na bok i pozdychały z mocno zaciśniętymi oczyma, kiedy smoki — najinteligentniejsze ze wszystkich — powoli nadlatywały ze zboczy, by uniknąć bezpośredniego spotkania z hordą stale postępującą naprzód, Det zrozumiał, że szala się już przechyliła. Historia, by tak rzec, zaskoczyła go od skrzydła. W żaden sposób nie mógł użyć swoich mocy przeciwko Staremu Morowi, a realne wyjścia z Rondovalu były już zablokowane przez oblegających.

Potrząsnął głową i opuścił berło. Nie będzie żadnych układów, żadnej możliwości honorowego złożenia broni. Pragnęli jego krwi, a Det poczuł się nagle tak, jakby miał silną anemię.

Z ostatnim przekleństwem, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na atakujących, cofnął się z balkonu. Miał jeszcze trochę czasu, by uporządkować kilka spraw i przygotować się na ostatnią chwilę. Odpędził myśl, aby oszukać swoich wrogów samobójstwem. Zbyt bezpłodne jak na jego gust. Lepiej zabrać kilku ze sobą.

Otrząsnął deszcz z płaszcza i pośpieszył w dół korytarza. Spotka się z nimi na parterze.

Piorun zagrzmiał prawie dokładnie przed nim. W każdym oknie, które mijał, widać było jasne płomienie.

 

Lidia, lady Rondoval — z ciemnymi, rozpuszczonymi włosami na plecach — wyszła zza zakrętu korytarza i ujrzała, jak do niszy przy drzwiach wślizgnął się cień. Wypowiedziawszy ogólne zaklęcie wypędzające, stosowane do większości nieludzkich istot mogących kręcić się po tych komnatach, ruszyła dalej. Mijając wnękę drzwiową, odruchowo spojrzała tam i natychmiast pojęła, dlaczego jej zaklęcie było jakby mniej skuteczne. Stanęła twarzą w twarz z Mysią Rękawicą — złodziejem — małym, ciemnym człowieczkiem odzianym w czarne sukno i skórę. Do tej pory Lidia sądziła, że znajduje się on bezpiecznie uwięziony w celi pod zamkiem. Szybko odzyskał równowagę i ukłonił się z uśmiechem.

— Jakże uroczo jest spotkać moją panią.

— Jak się wydostałeś? — spytała.

— Z pewnymi trudnościami — odparł. — W tych stronach robią sprytne zamki.

Westchnęła i mocniej przycisnęła do siebie małe zawiniątko.

— Wygląda na to — powiedziała — że udało ci się wydostać na własną zgubę. Nasi wrogowie właśnie szturmują główną bramę. Może nawet już ją sforsowali.

— A więc stąd ten cały hałas — powiedział. — Czy wobec tego mogłabyś mnie skierować do najbliższego tajnego przejścia?

— Obawiam się, że wszystkie zostały zablokowane.

— Szkoda. Czy byłoby to nieuprzejme z mojej strony zapytać, dokąd tak śpieszysz z… Au! Aa!

Złapał się za poparzone czubki palców. Był to wynik tajemnego gestu uczynionego przez lady Rondoval, kiedy Mysia Rękawica sięgnął w kierunku zawiniątka.

— Idę do wieży — oświadczyła. — Mam nadzieję, że uda mi się wezwać — jednego ze smoków, żeby mnie stąd zabrał, jeżeli w ogóle jeszcze jakieś zostały. Jednak one nie lubią obcych, więc boję się, że nic tam po tobie. Przykro, przykro mi.

Uśmiechnął się i skinął głową.

— Idź powiedział. — Spiesz się! Poradzę sobie, zawsze sobie radziłem.

Skinęła głową, Mysia Rękawica skłonił się i lady pośpieszyła dalej. Ssąc palce, złodziej odwrócił się w tę samą stronę, z której przed chwilą przyszedł. W głowie miał już gotowy plan. On także musiał się śpieszyć.

Kiedy Lidia zbliżała się do końca korytarza, zamek zaczął się trząść. Wstąpiła na schody, a okno ponad nią rozprysło i do środka wpadł deszcz. Dotarła do pierwszego piętra i skierowała się ku krętym schodom na wieżę, kiedy potężny grzmot sprawił, że nie usłyszała złowieszczych trzasków w ścianach. Jednak nawet gdyby je usłyszała, nie byłyby w stanie jej powstrzymać.

W połowie wspinaczki po schodach poczuła, że wieża się kołysze. Lidia zawahała się, gdyż w ścianach pojawiły się pęknięcia. Dookoła sypał się pył i wapno. Schody zaczęły się przekrzywiać…

Zerwała z ramion płaszcz, otuliła zawiniątko, odwróciła się i popędziła z powrotem.

Kąt nachylenia schodów się zmniejszył i lady Rondoval słyszała teraz wokół siebie grzmiące, zgrzytające odgłosy. Fragment sufitu zawalił się przed nią i do środka zaczęła wlewać się woda. W otworze ujrzała, jak wjazd do zamku unosi się powoli w górę. Bez wahania uniosła zawiniątko i wyrzuciła je na zewnątrz. Świat zapadł się pod nią.

 

Kiedy oddziały Jareda Klaithe’a wpadły z tupotem do głównego holu Rondovalu, depcząc po ciałach jego ciemnych obrońców, z mrocznego przejścia wyłonił się lord Det z napiętym łukiem w dłoni. Wypuścił strzałę, która przeszyła zbroję Jareda, jego mostek i serce, zwalając go z nóg. Det odrzucił na bok łuk i wydobył z szarfy berło. Zatoczył nim nad głową małe koło, a napastnicy poczuli, jak niewidzialna siła odpycha ich w tył.

Jedna z postaci wystąpiła naprzód. Był to oczywiście Mor. Świetlista laska obracała się w jego dłoniach jak jasne koło.

— Źle lokujesz swoją lojalność stary — zauważył Det. — To nie twoja walka.

— Stała się moją — odparł Mor. — Przechyliłeś szalę.

— Ba! Szalę przechylono tysiące lat temu — powiedział Det — we właściwą stronę.

Mor potrząsnął głową. Laska obracała się przed nim coraz szybciej i szybciej; nie widać już było, żeby ją trzymał.

— Boję się reakcji, które mogłeś spowodować — powiedział. — Nie mówiąc o ewentualnych konsekwencjach twojej aktywności, gdyby pozwolono ci działać dalej.

— W takim razie to sprawa między nami dwoma — odparł Det, opuszczając berło i kierując je w stronę Mora.

— Zawsze tak było, czyż nie? — spytał Mor.

Lord Rondoval zawahał się przez ułamek sekundy.

— Wydaje mi się, że masz rację — odparł wreszcie. — Ale w takim razie to ty będziesz odpowiedzialny!

Berło rozbłysło i wystrzeliła z niego smuga czerwonego światła. Kiedy uderzyła w kolistą tarczę, w którą przemieniła się wirująca laska, Stary Mor pochylił się do przodu. Tarcza błyskawicznie odbiła światło i skierowała je w sufit.

Z łoskotem zagłuszającym grzmot pioruna kawały muru oderwały się od sufitu i zleciały na lorda Rondoval, grzebiąc go pod sobą.

Mor wyprostował się, a koło zwolniło i ponownie stało się laską. Stary czarodziej oparł się na niej ciężko.

Wraz z ucichnięciem echa w holu zewnętrzne odgłosy bitwy także ustały. Również burza przesuwała się dalej, błyskawice słabły wraz z odgłosem piorunów.

Ardel, jeden z poruczników Jareda, wystąpił do przodu i stał wpatrzony w stertę gruzu.

— Skończone — powiedział. — Zwyciężyliśmy…

— Na to wygląda — odparł Mor.

— Ciągle jeszcze jest tutaj trochę jego ludzi, z którymi trzeba się rozprawić.

Mor przytaknął.

— A smoki? I jego pozostali nadprzyrodzeni słudzy?

— Są w tej chwili w rozsypce — odparł miękko Mor. — Poradzę sobie z nimi.

— Dobrze. My… Co to za hałas?

Nasłuchiwali przez chwilę.

— To może być pułapka — powiedział jeden z sierżantów, o imieniu Marakas.

— Zbadajcie to. Wyślijcie kogoś i natychmiast złóżcie raport.

 

Mysia Rękawica kucnął za arrasem, tuż przy schodach wiodących do ciemnych obszarów w dole. Jego plan zakładał powrót do celi i bezpieczne ukrycie się tam. Sądził, że więzień Deta będzie jedyną osobą mogącą liczyć na łaskawość napastników. Był już w połowie drogi do miejsca uwięzienia, kiedy brama padła, napastnicy wlali się do środka i odbył się pojedynek na czary. Złodziej był świadkiem wszystkich tych wydarzeń, obserwując je zza rozdartego gobelinu.

Teraz, kiedy wszyscy zwrócili uwagę na coś innego, był idealny moment, by wymknąć się i prześlizgnąć w dół. Tylko że… Także jego ciekawość została pobudzona. Czekał.

Wysłany żołnierz wrócił wkrótce z hałaśliwym zawiniątkiem. Sierżant Marakas miał napięty wyraz twarzy i sztywno trzymał niemowlę.

— Najwyraźniej Det zamierzał złożyć je w ofierze w jakimś nikczemnym obrzędzie, by w ten sposób zapewnić sobie zwycięstwo — wysunął przypuszczenie.

Ardel nachylił się i obejrzał niemowlę. Uniósł maleńką rączkę i obrócił ją dłonią do góry.

— Nie. Na wewnętrznej stronie prawego przegubu ma znamię smoka, świadczące o mocy. To potomek Deta.

— Och!

Ardel spojrzał na Mora, ale starzec wpatrywał się w dziecko, głuchy na wszystko, co działo się dookoła.

— Co mam z nim zrobić, panie? — spytał Marakas.

Ardel przygryzł wargę.

— To znamię — powiedział — oznacza, że dziecko zostanie czarnoksiężnikiem. Jest to także nieomylny sposób informacji. Niezależnie od tego, co dziecko usłyszy dorastając, prędzej czy później dowie się prawdy. Gdyby miało się tak stać, czy chciałbyś spotkać czarnoksiężnika, który wiedziałby, że przyczyniłeś się do śmierci jego ojca i zrujnowałeś zamek?

— Rozumiem, do czego zmierzasz — powiedział Marakas.

— Dlatego najlepiej będzie, jeśli pozbędziesz się tego dziecka.

Sierżant odwrócił wzrok.

— A gdybyśmy wywieźli je do jakiejś odległej krainy, gdzie nikt nigdy nie słyszał o Domu Rondoval?

— …I dokąd pewnego dnia mógłby dotrzeć wędrowiec znający całą historię? Nie. Taka niepewność byłaby pod wieloma względami gorsza niż pewność przeznaczenia. Nie widzę ratunku dla małego. Bądź prędki i miłosierny.

— Panie, czy nie moglibyśmy odciąć mu ręki? To lepsze niż śmierć.

Ardel westchnął.

— Z ręką czy bez ręki, i tak miałby moc. Poza tym, za dużo tu dzisiaj świadków. Opowieść rozeszłaby się i powiększyłaby żałobę. Nie! Jeśli nie masz odwagi zrobić tego sam, musimy wybrać kogoś, kto…

— Poczekajcie!

Stary Mor przemówił. Otrząsnął się jak ten, kto właśnie się zbudził, i zrobił krok w przód.

— Jest sposób, żeby pozwolić dziecku żyć, a jednocześnie nie dopuścić, by wasze obawy się sprawdziły.

Dotknął maleńkiej rączki.

— Co proponujesz? — spytał Ardel.

— Tysiąc lat temu — zaczął Mor — oprócz wielkiej magii posiadaliśmy także wielkie miasta i potężne maszyny.

— Słyszałem te baśnie — przerwał mu Ardel. — Co nam to daje?

— To więcej niż tylko baśnie. Kataklizm naprawdę miał miejsce. Zachowaliśmy magię, a większość innych rzeczy wyrzuciliśmy. Teraz brzmi to jak legenda, ale do dzisiaj jesteśmy uprzedzeni do nienaturalnych wytworów techniki.

— Oczywiście. Te…

— Pozwól mi skończyć! Kiedy podejmuje się tego rodzaju ważną decyzję, symetria wszechświata wymaga, aby podjęto ją na obydwu biegunach. Istnieje inny świat, bardzo podobny do naszego; wyrzucono stamtąd magię, zaś zachowano pozostałe rzeczy. Tam my i nasze metody są tematem legend.

— Gdzie znajduje się ów świat?

Mor uśmiechnął się.

— Po przeciwnej stronie muzyki naszej krainy, o jeden takt stąd. Leży tuż za zakrętem, w który nikt nie skręca. Jest kolejnym rozwidleniem lśniącej drogi.

— Zagadki czarodziejów! Co nam to daje? Czy można tam się udać?

— Ja mogę.

— O, w takim razie…

— Tak. Gdyby to dziecko wyrosło w tamtym świecie, zachowałoby życie, ale jego moc znaczyłaby niewiele. Odrzucono by ją, zracjonalizowano, wyjaśniono. Dziecko zdobyłoby w życiu zupełnie inne miejsce niż to, które zajęłoby tutaj. Nigdy by nie zrozumiało ani nie podejrzewało nic z tego, co się tu wydarzyło.

— Dobrze. Zrób to więc, jeśli rzeczywiście miłosierdzie można kupić tak tanio.

Jest cena.

— Co masz na myśli?

— Prawo symetrii, o którym mówiłem musi zostać zachowane, jeżeli wymiana ma mieć charakter stały. Kamień za kamień, drzewo za drzewo…

— Dziecko? Czy chcesz powiedzieć, że jeśli zabierzesz to tam, musisz przynieść tutaj jedno z ich dzieci?

— Tak.

— Co byśmy z nim tu robili?

Sierżant Marakas odchrząknął,

— Moja Mela i ja właśnie straciliśmy synka — powiedział. — Może…

Ardel uśmiechnął się i skinął głową.

— W takim razie cena jest niska. Niech tak się stanie.

Skinieniem głowy i dużego palca u nogi Ardel wskazał na leżące berło Deta.

— Co z tą magiczną różdżką? Czy nie jest niebezpieczna?

Mor przytaknął, powoli schylił się i podniósł berło. Zaczął nim obracać, pocierając je jednocześnie.

— Tak — powiedział wreszcie, kiedy udało mu się rozdzielić berło na trzy części. — Nie można go zniszczyć, ale gdybym umieścił każdą z części na wierzchołku wielkiego Trójkąta Magicznego, możliwe, że nigdy nie będzie można zrobić z niego użytku. W każdym razie będzie to bardzo trudne.

— Zrobisz to?

— Tak.

W tym momencie Mysia Rękawica wysunął się zza arrasu i zbiegł w dół schodami. Stanął, wstrzymał oddech i nastawił uszu w oczekiwaniu na okrzyk. Nie było nic słychać, popędził więc dalej.

Kiedy dotarł do ciemnego końca wielkich schodów, skręcił w prawo, uczynił kilka kroków i stanął. Rozciągały się przed nim nie korytarze, ale raczej naturalne tunele. Czy przedtem wyszedł z tego, który znajdował się po jego prawej ręce? Czy może z tego drugiego? Nie przypominał sobie, żeby były tam dwa obok siebie…

W górze rozległ się hałas. Złodziej wybrał tunel najbardziej na prawo i ruszył do przodu. Tunel był równie mroczny jak ten, którym szedł wcześniej, ale po dwudziestu krokach skręcał ostro w prawo. Nie pamiętał niczego podobnego. Mimo to, jeżeli ktoś faktycznie nadchodził, Mysia Rękawica nie mógł sobie pozwolić na powrót. Poza tym widział przed sobą małe światełko…

W pomieszczeniu migotał i dymił metalowy kosz z węglem drzewnym. Nie opodal leżała na ziemi wiązka gałązek. Złodziej wrzucił je do kosza, podmuchał; buchnęły płomienie. Wkrótce potem w jego dłoni płonęła pochodnia. Podniósł jeszcze kilka patyków i ruszył dalej tunelem.

Dotarł do skrzyżowania. Droga na lewo wyglądała na trochę większą, bardziej obiecującą. Ruszył nią; wkrótce rozwidliła się znowu. Tym razem wybrał drogę w prawo.

Stopniowo zaczął sobie uświadamiać, że schodzi w dół. Poczuł jakby lekką wilgoć. Minął trzy dalsze rozwidlenia oraz komnatę z wieloma załomami. Zaczął znakować drogę węglem drzewnym z pochodni.

Spadek zaostrzył się, tunel skręcił i stał się szerszy. Coraz bardziej przypominał korytarz.

Kiedy Mysia Rękawica stanął, żeby zapalić drugą pochodnię, uświadomił sobie, że szedł już znacznie dłużej niż poprzednio. Bał się jednak wracać tą samą drogą. Dalsze sto kroków nie mogło zaszkodzić, postanowił…

Kiedy przeszedł ten odcinek, stanął u wylotu dużej, ciepłej groty, wdychając łagodną woń, której nie mógł zidentyfikować. Uniósł wysoko pochodnię, ale drugi koniec groty pozostawał ukryty w cieniu. Jeszcze sto kroków, powiedział sobie…

Później, kiedy postanowił nie ryzykować dłużej i zawrócić, usłyszał zbliżający się potężny wrzask. Zrozumiał, że mógł albo liczyć na łaskę nadchodzących i wyjaśnić im swoje położenie, albo ukryć się, gasząc światło. Ponieważ jego dotychczasowe doświadczenia z ludźmi były takie, jakie były, rozejrzał się w poszukiwaniu nie rzucającej się w oczy niszy.

 

Tej nocy polowano na sługów Domu Rondoval i zabijano ich. Za pomocą swej laski i woli Mor zwabił smoki oraz stwory, które zbyt trudno było zabić i wpędził je do wielkich grot pod zamkiem. Później okrył wszystko wiekuistym snem i sprawił, że groty zostały zapieczętowane.

Wiedział, że jego kolejne zadanie będzie przynajmniej równie trudne.


II

 

Szedł lśniącą drogą. Po jej powierzchni migotały bez przerwy miniaturowe błyskawice, ale to go nie przerażało. Po obu stronach drogi błyskały stale zmienne rzeczywistości. Przed nim rozpościerała się ciemna cisza pełna gwiazd. W prawej dłoni trzymał kij, a szczątkiem lewej ręki niósł dziecko.

Co pewien czas mijał rozwidlenie dróg, boczną odnogę, skrzyżowanie. Wiele z nich zbywał zaledwie pobieżnym spojrzeniem. W końcu jednak dotarł do rozwidlenia gościńca i wstąpił na ścieżkę prowadzącą w lewo. Migotanie natychmiast stało się rzadsze.

Szedł, ze zdwojoną uwagą i dokładnie oglądając pojawiające się obrazy. W końcu skoncentrował się na widokach po prawej stronie ścieżki. Po chwili stanął i ogarnął wzrokiem panoramę.

Wysunął przed siebie kij, a ruch obrazów zwolnił jeszcze bardziej. Przyglądał im się przez okres kilku uderzeń serca, a następnie skierował koniec kija w przód.

Scena przed nim znieruchomiała, urosła, nabrała głębi i koloru… Wieczór… Jesień… Mała uliczka, małe miasteczko… Kompleks zabudowań uniwersyteckich.

Zrobił krok w przód.

Michael Chain — rudowłosy, o czerwonej cerze, z dziesięcioma kilogramami nadwagi — poluzował krawat i opadł swym studziewięćdziesięciocentymetrowym ciałem na stołek przy stole kreślarskim. Lewą dłonią przyciskał klawisze komputera, na którego ekranie pojawiła się postać. Przyglądał się jej przez około pół minuty, obrócił, naniósł poprawki, ponownie obrócił. Wziął ołówek, blok i naszkicował na kartce postać z ekranu. Odsunął się, przyjrzał swojemu rysunkowi, przygryzł wargę, wytarł gumką kilka kresek.

— Mike! — zawołała ciemnowłosa kobieta w poważnej sukni wieczorowej, otwierając drzwi jego gabinetu. — Czy nie możesz oderwać się od pracy nawet na minutę?

— Opiekunka do dziecka jeszcze nie przyszła — odparł, nie przestając wycierać — a ja jestem gotów do wyjścia. To lepsze niż siedzenie i kręcenie młynka palcami.

— No więc ona już przyszła, a ty musisz jeszcze zawiązać krawat; już jesteśmy spóźnieni.

Westchnął, odłożył ołówek i wyłączył komputer.

— No dobra — powiedział, wstał i pogmerał palcem przy szyi. — Za minutę będę gotowy. Punktualność nie jest wielką cnotą na przyjęciu wydziałowym.

— Owszem jest, jeżeli chodzi o twojego szefa.

— Glorio — odparł, kręcąc głową — jedyna rzecz, którą musisz wiedzieć o Jimie, to fakt, że w normalnym świecie nie przetrwałby nawet tygodnia. Wyjmij go ze środowiska uniwersyteckiego, umieść w prawdziwym biurze projektów przemysłowych, a…

— Nie zaczynajmy tego znowu przerwała wycofując się. — Wiem, że nie jesteś tu szczęśliwy, ale w tej chwili nie mamy nic innego. Musisz to docenić. — Mój ojciec miał własną firmę konsultingową — wyrecytował. — Mogła być moja…

— Ale twój ojciec ją przepił. Daj już spokój. Chodźmy.

— To było pod koniec. Miał kilka ciężkich przejść, ale był dobry. Tak samo jak dziadek — kontynuował Michael. — Założył tę firmę i…

— Wiem już, że wywodzisz się z dynastii geniuszów — odparła Gloria — i że…

Otrząsnął się i spojrzał na żonę.

— Jak on się czuje? — spytał miękko.

— Śpi — odpowiedziała. — Wszystko dobrze.

Uśmiechnął się.

— No dobrze, bierzmy płaszcze. Będę grzeczny.

Odwróciła się i wyszedł za nią; nad jego ramieniem lśniło blade oko CRT.

Mor znajdował się w drzwiach budynku po przeciwnej stronie niż dom, który obserwował. Wysoki mężczyzna w ciemnym płaszczu stał na schodach z rękami w kieszeniach, patrząc na ulicę. Niższa postać, kobieca była ciągle jeszcze zwrócona twarzą w stronę częściowo uchylonych drzwi. Rozmawiała z kimś, kto znajdował się w środku.

Wreszcie kobieta zamknęła drzwi, odwróciła się i dołączyła do mężczyzny. Mor patrzył za nimi; poszli ulicą, skręcili za rogiem. Czekał przez chwilę, żeby upewnić się, że nie wrócą po jakiś zapomniany drobiazg.

Odszedł od drzwi i przeszedł na drugą stronę ulicy. Kiedy stanął przed właściwymi drzwiami, zastukał w nie kijem.

Po chwili drzwi uchyliły się; zobaczył że były od środka zamknięte na łańcuch. Przez szparę przyglądała mu się młoda dziewczyna, z lekkim wyrazem podejrzliwości na twarzy.

— Przyszedłem coś wziąć — oświadczył. Sieć rzuconego wcześniej zaklęcia sprawiła, że jego język, chociaż zupełnie inny, był dla dziewczyny całkowicie zrozumiały. — I coś zostawić.

— Ich nie ma — odparła. — Jestem opiekunką do dziecka…

— W porządku — powiedział, powoli opuszczając koniec kija do poziomu jej oczu.

W ciemnym drewnie zaczęło się słabe pulsowanie, nadające lasce opalizującą barwę i strukturę. Dziewczyna odwróciła wzrok. Pulsowanie przykuło jej uwagę na okres kilku uderzeń, po czym Mor ściągnął jej wzrok na swą twarz. Oczy ich spotkały się, zatrzymał spojrzenie dziewczyny. Ton głosu Mora obniżył się lekko.

— Teraz otwórz drzwi — rozkazał.

Wewnątrz przesunął się cień ruchu, rozległ się chrzęst i łańcuch opadł.

— Cofnij się — polecił Mor.

Twarz cofnęła się. Pchnął drzwi i wszedł.

— Idź do drugiego pokoju i usiądź — powiedział, zamykając za sobą drzwi. — Kiedy stąd wyjdę, zamkniesz za mną drzwi na łańcuch i zapomnisz, że tu byłem. Powiem ci, kiedy masz to zrobić.

Dziewczyna szła już do salonu.

Poruszał się po mieszkaniu powoli, otwierał kolejno drzwi. Wreszcie zatrzymał się na progu małego, zaciemnionego pokoju. Wszedł i przyjrzał się małej postaci skulonej w kołysce, a następnie przysunął kij na odległość kilku centymetrów od głowy dziecka.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin