Norton Andre - Zelazna klatka.pdf

(835 KB) Pobierz
Norton Andre - Zelazna klatka
Andre Norton
śelazna klatka
PrzełoŜyła Ewa Jasieńska
Tytuł oryginału Iron Cage
 
Prolog
— Co masz zamiar zrobić z tą kotką?
— Oddać ją do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. My oczywiście nie moŜemy
jej zabrać ze sobą. A ona znów będzie miała małe.
— Ale co na to Cathy?
— Powiedzieliśmy jej, Ŝe oddajemy Bitsy w dobre ręce. W końcu oni tam czasami
znajdują jakieś domy dla niektórych zwierząt, prawda?
— Dla kotki, i to cięŜarnej?
— No cóŜ, nic więcej nie da się zrobić. Chłopiec Hawkinsów obiecał ją tam
podrzucić. Właśnie podjeŜdŜa i zaraz zawiezie ją do schroniska. Cathy nie moŜe się o
tym dowiedzieć. Słowo daję, nie wiem, co mam robić z tym dzieckiem. Postanowiłam
jedno: nigdy więcej Ŝadnych zwierząt w domu! Szczęśliwie się składa, Ŝe w nowym
mieszkaniu nie wolno ich trzymać.
Czarno–biała kotka kuliła się w pudle, do którego została bezceremonialnie
wepchnięta godzinę wcześniej. Wrzaski protestu nie przyniosły ratunku, podobnie jak
szaleńcze drapanie, które doprowadziło tylko do tego, Ŝe karton zaczął podskakiwać
na stopniu ganka. I mimo Ŝe nie rozumiała dobiegających zza drzwi, tłumionych przez
karton słów — opanował ją teraz strach. JuŜ od samego rana była niespokojna, czas
jej kocenia się był bardzo bliski. Musi stąd wyjść, znaleźć bezpieczne miejsce. Cały
jej instynkt pchał ją do tego; jednak Ŝadne, nawet największe wysiłki, nie przyniosły
wolności.
Na dźwięk samochodu wjeŜdŜającego na podjazd wręcz się rozpłaszczyła. Teraz
pudło zostało poderwane w górę i zakołysało się tak gwałtownie, Ŝe rzuciło ją z boku
na bok. Znalazła się wewnątrz samochodu. Jeszcze raz wydała z siebie rozpaczliwy,
pełen przeraŜenia wrzask, chcąc znaleźć te ręce i głos, które zawsze oznaczały
poczucie bezpieczeństwa. Lecz Ŝadna odpowiedź nie nadeszła. W zdenerwowaniu
zasikała pudło, co jeszcze zwiększyło pragnienie uwolnienia się.
Samochód stawał.
— Co z tobą, chłopie? Czemu tak późno przyjechałeś?
— Mam coś do załatwienia dla Stansonów; oni się jutro przeprowadzają i chcą się
pozbyć swojej starej kotki. Mam ją zawieźć do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.
— Do schroniska? Ty wiesz, gdzie to jest? Jakieś pięć mil stąd. A my jesteśmy juŜ
spóźnieni! Jechać taki kawał drogi tylko po to, Ŝeby się pozbyć kota; chłopie, chyba
zwariowałeś!
— To co mam zrobić, mądralo?
— Ona jest w tym pudle? Fiu–fiu — gwizdnął — zasmrodzi cały samochód.
Lepiej szybko się jej pozbądź, jeŜeli chcesz gdzieś zabrać wieczorem tę małą
Henslow. Taki koci smród jest cholernie trwały. Powiem ci, co robić, głupku.
Pojedziesz kawałek szosą; tam jest taki las za drugim zakrętem, normalne śmietnisko.
Słuchaj no, będzie padać, musisz się spieszyć, jeŜeli chcesz jeszcze wziąć udział w
naszej zabawie.
— Chyba masz rację.
Na pewno. Wywal tę starą śmierdzącą kocicę i wracaj tu, ale szybko. Musimy się
spotkać z tymi laluniami, a one nie są z takich, które by długo czekały.
Kotka zamiauczała z przeraŜeniem. Te szorstkie, nieprzyjemne głosy były tylko
przykrym hałasem, nie znaczyły nic. CięŜko dyszała; panujący w pudle odór
przyprawiał ją o mdłości — Ŝeby tylko móc się wydostać!
Samochód zatrzymał się jeszcze raz, pudło znów zostało ostro szarpnięte.
 
Gwałtownie wypchnięte przez otwarte okno, uderzyło twardo o ziemię, potoczyło się
po pochyłości, by lec wśród innych nielegalnie wyrzuconych odpadków. Kot,
wstrząśnięty i obolały, wrzasnął znowu.
Dobiegł go głos odjeŜdŜającego samochodu, a potem nie było juŜ nic słychać, z
wyjątkiem deszczu uderzającego o pudło. Kotka jeszcze raz spróbowała wydostać się
na wolność. Dlaczego się tutaj znalazła? Gdzie jest dom?
Całe to gwałtowne szarpanie i miotanie przyspieszyło poród. Wiła się w bólach,
wrzeszcząc. Nie było miejsca! Pudło drŜało pod ciosami narastającej burzy. Pojawił
się pierwszy kociak. Kotka obwąchała go krótko, ale nie zadała sobie trudu, Ŝeby
liŜąc, tchnąć w niego Ŝycie. Kocię było martwe. Z nowym przypływem furii teraz
szarpała bok pudła. Karton, rozmiękczony przez deszcz, zaczął się poddawać. Szansa
wydostania się na wolność wprawiła ją w szaleństwo, więc kotka drapała tak długo,
dopóki nie wydarła dostatecznie duŜego otworu, by się wydostać. Uderzył w nią
deszcz, przemoczył sierść sprawiając, Ŝe znowu głośno wrzasnęła.
Kierował nią instynkt. Musiała znaleźć schronienie, jakieś miejsce, zanim…
zanim…
Wywlekła się z pudła, rozejrzała dookoła. Był tam ogromny stos wyrzuconych
śmieci, porzuconych rzeczy. Niedaleko leŜała przewrócona na bok lodówka z
oderwanymi drzwiami. Znalazła się w środku, kiedy pojawił się drugi kociak, ledwo
Ŝywy. Później zjawiły się dwa następne. Miała schronienie, ale jedzenie, picie… Była
zbyt zmęczona, pokonana przez strach i szok, Ŝeby czegoś szukać. PołoŜyła się na
boku, pisnęła cicho, Ŝałośnie i zasnęła.
 
I
— To jest samica Maunów? Co z nią zrobisz? Jest kotna.
— Bezwartościowa dla naszych celów. Poza tym jest szalona. Kiedy zabraliśmy jej
ostatnie młode do doświadczeń, stała się niebezpieczna. Połączyliśmy ją z młodszym
samcem, ale mocno go pobiła. Szczęśliwie on ma umysł podatny na sterowanie, co
jest pomocne w takich przypadkach.
Dziwne, Ŝe sterowanie umysłem nie zawsze jednakowo działa. Są takie
sprawozdania…
— Nie mów mi o sprawozdaniach. Spiętrzają się w czytniku i kiedy ma się czas,
Ŝeby je posegregować? Teraz, kiedy Llayron zarządził wczesny start, część
doświadczeń nie zostanie w ogóle przeprowadzona. Tej samicy nie moŜemy zabrać ze
sobą w kosmos: nigdy nie dostarczyłaby nam Ŝywych młodych. Nie ma to zresztą
większego znaczenia, gdyŜ jest to po prostu bezwartościowy, wybrakowany obiekt.
Najlepiej będzie pozbyć się jej.
Rutee skuliła się w klatce, zgarbiła, chroniąc splecionymi ramionami swój
nabrzmiały brzuch. Dziecko, kolejne dziecko w tym potwornym miejscu! Chciałaby
zabić i siebie, i to dziecko, zanim się urodzi! Nie było jednak sposobu. JeŜeli nie
jadłeś, przywiązywali cię i karmili pod przymusem swoimi zastrzykami. Tak jak
przymusili ją. Rutee starała się skupić na wspomnieniach.
Nie była mentalnie sterowana tak jak reszta obiektów doświadczalnych. Bron teŜ
nie był. To właśnie dlatego zabili go zaraz na początku. Tamto, tamta rzecz, której
uŜyli, zakładając ją ojcu dziecka, które teraz nosiła… Nie, tego nie wolno wspominać.
Obcy prawdopodobnie dyskutowali o niej. Lecz nikt z jej gatunku nie słyszał, jak
mówią obcy. Albo porozumiewali się ze sobą telepatycznie, albo teŜ zakres ich
porozumiewania się był dla ludzkiego ucha powyŜej lub poniŜej moŜliwości odbioru.
Mogła jednak wyczuć, Ŝe zajmowali się nią. Była teŜ dość sprytna, by się
zorientować, Ŝe nadchodziło jakieś wydarzenie wykraczające poza normalny tok
pracy laboratorium. Trwało wielkie pakowanie: ładowali rzeczy do specjalnie
szczelnie zamykanych pojemników. Czy to, co podejrzewała, było prawdą? Czy
przygotowywali się znowu do wyruszenia w kosmos? JeŜeli tak, to co z dzieckiem?
Zwinęła się w ciaśniejszy kłębek, przypominając sobie, co się stało z Luci, z którą
przebywała przez jakiś czas razem w klatce, po tym, kiedy ich wszystkich wzięli do
niewoli. Luci była w ciąŜy. A w kosmosie zmarła. Rutee starała się jasno myśleć.
Od jak dawna tu była? Od miesięcy? Nie było sposobu, by mierzyć czas. Trwało to
jednak wystarczająco długo, by mogła się zorientować, Ŝe w jakiś sposób róŜni się od
innych. Kiedy przykręcili jej to sterujące urządzenie, poczuła tylko kłucie, a nie
doznała uczucia przymusu, najwidoczniej wywieranego na jej współtowarzyszy
niedoli. Jony teŜ tego nie odczuwał!
Odwrócił lekko głowę, starając się dostrzec rząd klatek.
— Jony! — zawołała z cicha. — Jesteś tam, Jony? Odkryła kiedyś, Ŝe obcy nie
lepiej słyszą jej głos niŜ ona ich. Dawało jej to cień nadziei.
MoŜe teraz nadszedł czas, Ŝeby zdobyć się na ostateczny wysiłek.
— Jony?! — zawołała znowu.
— Rutee — odpowiedział jej. A więc nadal tam był! Zawsze, po kaŜdym
przebudzeniu, bała się, Ŝe go nie będzie.
— Jony — starannie dobierała słowa — myślę, Ŝe coś się wydarzy. Pamiętasz, co
ci mówiłam o zamku klatki?
— JuŜ to zrobiłem, Rutee. Przed chwilą, kiedy przynieśli miskę z jedzeniem,
 
zrobiłem to! — W jego odpowiedzi brzmiało pełne triumfu podniecenie.
Rutee wzięła głęboki oddech. Jony był czasem wręcz niepokojąco bystry; szybko
wszystko wyczuwał. Jak na siedmiolatka był niezwykły. Był przecieŜ rodzonym
synem Brona. Brona i jej, zrodzonym z ich miłości i wiary w siebie nawzajem i w
przyszłość, którą widzieli przed sobą jako koloniści na tamtej planecie, nazwanej
przez nich Ishtar. Nie, to nie był czas na rozpamiętywania, to był czas działania.
Badawczo przyglądała się obcym.
Ich dziwna fizyczna postać tak bardzo odbiegała od normy uznawanej przez jej lud
za „ludzką”, Ŝe nie umiała myśleć o nich inaczej, jak tylko o koszmarnych potworach
— niezaleŜnie od traktowania, jakie zgotowali swoim nieszczęsnym „okazom”.
Wznosili się na swych wrzecionowatych nogach znacznie wyŜej niŜ najwyŜsi
męŜczyźni, jakich kiedykolwiek widziała, mieli okrągłe workowate ciała i głowy,
które, pozbawione szyi, spoczywały wprost na wąskich ramionach. Ich usta były
ziejącymi szparami, ich oczy sterczały jak wytrzeszczone gałki. Całe ich
zielonkawoŜółte ciała były zupełnie pozbawione włosów.
A ich umysły — Rutee wzdrygnęła się. Nie mogła odmówić im wyŜszości
procesów myślowych. Górowali pod tym względem nad jej własnym gatunkiem. Dla
tych potworów jej rodzaj ludzki to były tylko zwierzęta, których pozbywano się po
wykorzystaniu.
Jeden nadchodził teraz, Ŝeby odpiąć klamry utrzymujące jej klatkę w rzędzie
pozostałych. Oni… oni ją stąd zabierają? Jony! Nie, nie!
Rutee chciała walić w pręty klatki, szarpać je. Lepiej jednak było zachować się tak,
jakby była zastraszona. Nie chciała, Ŝeby przynieśli to swoje narzędzie do wywierania
przymusu, nie chciała, by zadawali jej bolesne wstrząsy.
— Jony, wyciągają moją klatkę. Nie wiem, co chcą ze mną zrobić. — Starała się,
Ŝeby ta wiadomość zabrzmiała rzeczowo.
— Chcą cię zanieść do zbiornika na odpadki. — Słowa Jony’ego przeraziły ją. —
Ale nie zrobią tego!
Śmietnisko, tam gdzie znikają martwi i bezuŜyteczni! I choć nie mogłoby to w
niczym pomóc. Rutee chciała głośno wykrzyczeć swój strach.
— Nie zrobią tego! — powtórzył Jony. Odbierał chyba wszystko, co czuła w tej
chwili. Miewał dziwne przebłyski empatii.
— Czekaj na mnie, Rutee!
— Jony! — Teraz bardziej bała się o niego, niŜ o siebie. — Nie próbuj niczego, nie
daj się skrzywdzić!
— Nic mi nie zrobią. Po prostu czekaj, Rutee.
Obcy oswobodził jej klatkę i przyciskając ją do swego ogromnego cielska, taszczył
wzdłuŜ przejścia. Rutee przywarła do prętów, by uniknąć rzucania na boki. Byli juŜ
teraz blisko drzwi prowadzących do składowiska odpadów. Rutee miała nadzieję, Ŝe
tam, po drugiej stronie drzwi, śmierć przyjdzie szybko.
Jednak, ku jej zdumieniu, minęli drzwi. Po słowach Jony’ego była juŜ tak pewna
swego losu, Ŝe teraz, kiedy wyszli z laboratorium i posuwali wzdłuŜ korytarza,
oszołomiona, potrafiła pojąć tylko tyle, Ŝe śmierć najwidoczniej się trochę opóźnia.
Zdumienie nie opuściło jej, kiedy wyszli na zewnątrz, idąc w dół po pochylni
statku przewyŜszającego swą wysokością najwyŜsze budynki, jakie kiedykolwiek
widziała.
Właśnie wtedy, kiedy szli w dół pochylni, spostrzegła Jony’ego. Zobaczyła go nie
w klatce, lecz przemykającego się po podłodze szybkimi ruchami, po kilka stóp za
kaŜdym razem, i zastygającego w bezruchu przed kaŜdym następnym skokiem. Jony
naprawdę otworzył zamek swojej klatki; był wolny. Zaskoczenie i nadzieja
przepełniały ją na dłuŜszą chwilę bliskim uczuciem radości.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin