03.Opowieść o Sindbadzie Żeglarzu.pdf

(419 KB) Pobierz
11013098 UNPDF
Format pdf:
cyranek64@gmail.com
"Opowieść o Sindbadzie Żeglarzu"
Z cyklu "Baśni z tysiąca i jednej nocy"
W czasach kiedy kalif Harun ar-Raszid władał wszystkimi, wiernymi, żył
sobie w mieście Bagdadzie pewien człowiek, zwany Sindbadem Tragarzem. Był
to człek ubogi, który, aby zarobić na życie, musiał nosić ciężary na
głowie. Otóż pewnego dnia zdarzyło się, że kiedy miał szczególnie ciężki
tobół do przeniesienia, omal nie stracił przytomności, zwłaszcza że
panował niebywały upał. Tragarz pocił się bardzo i cierpiał od
nielitościwie prażącego słońca. Przechodził właśnie koło siedziby pewnego
bogatego kupca, przed którą ulica była czysto zamieciona i spryskana
wodą. Powietrze było tam przyjemnie chłodne, a obok bramy stała szeroka
ława. Tragarz złożył na niej swój ciężki tobół, aby chwilę odpocząć i
odetchnąć. Z bramy wionęło orzeźwiającym powietrzem i przyjemnym
aromatem. Ucieszony tym biedak usiadł na ławie. Nagle usłyszał dolatujący
z wnętrza domu przecudny dźwięk harf i lutni, a wdzięczne głosy
wyśpiewywały urzekające melodie. Usłyszał także trele ptaków wielbiących
Allacha Miłościwego na różne tony. Każdy ptaszek śpiewał w swojej własnej
mowie, a były tam turkawki, szpaki, kosy, słowiki, grzywacze i
przepiórki. Pełen zdumienia i zachwytu Sindbad Tragarz podszedł bliżej i
zauważył, że przy domu rozciąga się olbrzymi ogród, a w nim ujrzał paziów
i niewolników oraz przeróżne wspaniałości, jakie spotyka się tylko na
dworze króla czy sułtana. A zapach smakowitych i korzennych potraw
wszelakiego rodzaju oraz delikatnych win łechtał mu mile podniebienie.
Wzniósł tedy Sindbad Tragarz oczy ku niebu i rzekł: - Chwała ci, o Panie
i Stwórco, za Twe hojne dary, którymi obsypujesz, kogo zechcesz, nie
licząc i nie rachując. Błagam cię, Panie, o przebaczenie wszystkich moich
grzechów, a skrucha moja niech zadość uczyni Ci za wszystkie moje błędy!
Nie ma w Tobie żadnych sprzeczności między Twymi postanowieniami a Twoją
wszechmocą. Nikt nie może żądać od Ciebie rachunku za Twoje czyny, gdyż
potęga Twoja stoi ponad wszystkim. Chwała Tobie, który bogacisz i
wywyższasz, kogo zechcesz, a czynisz ubogim i poniżasz, kogo Ci się
spodoba. Jakżeż wielka jest Twoja wspaniałość, jakżeż przemożna Twoja
potęga i jakżeż doskonałe Twoje rządy! Darzysz łaską spośród Twoich sług,
kogo masz ochotę. I tak pan tego domostwa żyje w przepychu i radości,
dane mu jest rozkoszować się cudownymi woniami, wyśmienitym jadłem i
szlachetnym winem. W mądrości Twojej postanowiłeś dla stworzeń Twoich to,
co zgodne z Twoją wolą, i to, co z góry im przeznaczyłeś. Jedni ze
stworzonych przez Ciebie ludzi muszą się mozolić, inni mogą zażywać
spokoju. Jedni żyją w szczęściu, a inni, muszą ciężko pracować i znosić
niedostatek. Potem skarżył się jeszcze na swą niedolę mową wiązaną.
Wypowiedziawszy swoją wierszowaną skargę, chciał znowu podnieść tobół i
iść dalej. Ale wtedy ukazał się w bramie młody paź o pięknym obliczu i
wdzięcznej postaci, ubrany we wspaniałe szaty. Ujął Tragarza za rękę i
tak do niego powiada: - Wstąp w nasze progi, dokąd zaprasza cię mój pan,
który życzy sobie pomówić z tobą! Tragarz zawahał się chwilę, czy wejść
tam, gdzie go ów paź zaprasza, ale w końcu nie mógł się oprzeć i
pozostawiwszy swój tobół u odźwiernego w sieni, wszedł za swym
11013098.001.png
przewodnikiem do wnętrza domu. Ujrzał, że była to piękna siedziba,
zarówno przyjemna, jak i okazała. W wielkiej sali zobaczył tłum
dostojnych emirów i innych wytwornych gości. Były tam wszelkiego rodzaju
kwiaty i wonne zioła, a na stołach rozstawiono mnóstwo łakoci i owoców,
wielką ilość najrozmaitszych wyszukanych potraw i win z wyborowych
winorośli. Potem usłyszał Sindbad Tragarz grę na harfach i śpiew wielu
pięknych dziewcząt. Każdy z gości siedział na należnym mu miejscu, a na
miejscu honorowym tronował dostojny i czcigodny pan, którego zarost na
policzkach był posrebrzony już siwizną. Postać jego była wspaniała, twarz
piękna, pełna godności i wykwintu, dostojeństwa i majestatu. Sindbad
Tragarz poczuł się tym wszystkim onieśmielony i tak do siebie powiedział:
"Na Allacha, to chyba kawałek raju albo siedziba jakiegoś króla czy
sułtana". Skłonił się więc dwornie, pozdrowił dostojnych panów, życzył im
błogosławieństwa Allacha i ucałował ziemię przed ich stopami. Po czym
stanął z pokornie pochyloną głową. Pan domu skinął na niego, aby
przystąpił bliżej i usiadł. Kiedy Tragarz to uczynił, tamten pozdrowił go
przyjaznymi słowy. Po czym kazał mu podać kilka wspaniałych, smakowitych
i wyszukanych potraw. Tragarz przysunął się bliżej do stołu i
pochwaliwszy Allacha, zaczął jeść aż do sytości. Potem powiedział: -
Chwała Allachowi we wszelkich Jego sprawach! - Umył ręce i podziękował
pięknie za posiłek. A pan domu na to: - Cieszymy się, żeśmy ci dogodzili.
Niech ten dzień będzie dla ciebie błogosławiony! Powiedz, jak się
nazywasz i w jakim zawodzie pracujesz. Ów zaś odpowiedział: - Dostojny
panie, nazywam się Sindbad Tragarz i dla zarobku noszę ciężary innych
ludzi na mojej głowie. Pan domu uśmiechnął się i ciągnął dalej: - Wiedz,
Tragarzu, że noszę takie samo imię jak ty. Jestem Sindbad Żeglarz. Ale
teraz życzę sobie, Tragarzu, abyś mi powtórzył te piękne rymy, któreś
mówił stojąc u mojej bramy. Tragarz stropił się i odrzekł: - Na Allacha,
zaklinam cię, nie gniewaj się na mnie za to! Ciężka praca, codzienna
udręka i puste ręce uczą bowiem człowieka złych obyczajów i czynią go
gburem. - Nie wstydź się - odparł pan domu. - Stałeś się bowiem teraz
moim bratem. Powtórz ów wiersz! Podobał mi się bardzo, kiedy usłyszałem,
jak mówiłeś go u mojej bramy! Tragarz powtórzył więc ów wiersz. I znów
pan domu zachwycił się nim, słysząc go po raz wtóry. - Wiesz, Tragarzu -
mówił dalej - że dzieje moje są niezwykłe i pragnę opowiedzieć ci
wszystko, co mi się przytrafiło i co przeżyłem, zanim doszedłem do
takiego dobrobytu i mogłem zamieszkać w tym domu, w którym mnie widzisz.
Bogactwa te bowiem i ta siedziba przypadły mi dopiero po ciężkich
udrękach, wielkich utrapieniach i niezliczonych okropnościach. Ach, ileż
męki i trosk musiałem znieść w dawnych czasach! Przedsiębrałem siedem
podróży, a każda z nich łączy się z jakąś osobliwą historią, od której
się rozum mąci. Ale wszystko to było z góry przez los przeznaczone, a co
komu sądzone, temu nikt nie umknie i od tego się nie uchroni.
Powiedziawszy to zaczął opowiadać.
Pierwsza podróż Sindbada Żeglarza
Wiedzcie, szlachetni panowie, że ojciec mój był kupcem jednym z
najbardziej poważanych zarówno wśród prostego ludu, jak i zamożnego
kupiectwa i że posiadał wiele pieniędzy i mienia. Umarł, kiedy byłem
jeszcze małym chłopcem, pozostawiając mi wielkie bogactwo w gotówce,
nieruchomościach i dobrach ziemskich. Kiedy dorosłem, objąłem to wszystko
w posiadanie, jadałem najwykwintniejsze potrawy, pijałem
najszlachetniejsze wina i zadawałem się z bogatymi młodzieńcami. Stroiłem
się w złotolite szaty i przechadzałem się z przyjaciółmi i towarzyszami
zabaw w mniemaniu, że tak już na zawsze pozostanie i wyjdzie ku memu
dobru. Pędziłem długo takie życie, ale w końcu ocknąłem się z mojej
beztroski. A kiedy wróciłem do rozumu, zauważyłem, że mój dobrobyt należy
już do przeszłości, gdyż moje zasoby się wyczerpały. Kiedy zmiarkowałem,
że utraciłem wszystko, co kiedykolwiek posiadałem, oprzytomniałem ze
strachu i przerażenia. Przypomniała mi się wtedy pewna przypowieść, którą
kiedyś od mojego ojca usłyszałem. Były to słowa króla Salomona , które
brzmiały: "Trzy rzeczy są lepsze od trzech innych: dzień śmierci jest
lepszy od dnia urodzin, żywy pies jest lepszy od zdechłego lwa, a mogiła
jest lepsza od ubóstwa". Postanowiłem więc wyjechać, zebrałem wszystko,
co mi jeszcze pozostało ze sprzętu domowego, i rozprzedałem. Potem
sprzedałem również moją posiadłość i to, co w ogóle jeszcze było moją
własnością. W ten sposób w końcu zgromadziłem trzy tysiące denarów. Wtedy
przyszło mi na myśl przedsięwziąć podróż w obce kraje, pamiętając o
słowach poety: Wysiłkiem nawet strome szczyty się zdobywa.@ Kto pragnie
sławy, musi nie dosypiać nocy.@ W głębiny mórz nurkuje ten, kto szuka
pereł,@ By zdobyć więcej złota, majątku i mocy.@ Lecz kto sobie wysiłku i
trudu nie zada,@ Nic w życiu nie zdziaławszy, życie swe postrada. Jak
postanowiłem, tak zrobiłem. Nakupiłem towarów różnorodnych oraz wszelaki
sprzęt potrzebny do podróży. A ponieważ duszę moją wabiła podróż morska,
wsiadłem na okręt i udałem się do miasta Basry wraz z całą gromadą
kupców. Stamtąd popłynęliśmy po morzu przez wiele dni i nocy, od wyspy do
wyspy, z morza na morze i od lądu do lądu. Wszędzie, gdzieśmy przybijali
do brzegu, trudniliśmy się handlem i wymieniali towary. Żeglując tak po
morzach, przybyliśmy pewnego dnia na wyspę, która była tak piękna, iż
przypominała rajski ogród. Kapitan tam się zatrzymał i zarzuciwszy
kotwicę spuścił pomost. Wszyscy, którzy byli na statku, wysiedli na
brzeg. Zbudowawszy paleniska, rozniecili ognie zajęli się różnymi
sprawami. Jedni gotowali, inni prali, jeszcze inni zwiedzali wyspę. Ja
należałem do tych ostatnich. Kiedy tak cała załoga zajęta była jedzeniem
i piciem, beztroską gawędą lub grą, kapitan, który pozostał na pokładzie
statku, nagle zakrzyknął do nas nie spodziewających się niczego złego
donośnym głosem: - Hej, ludzie, ratujcie wasze życie! Spieszcie i
wracajcie na pokład co tchu! Pozostawcie wasze rzeczy na pastwę losu!
Uciekajcie, dopókiście jeszcze żywi, ratujcie się od zguby! Wyspa, na
której stoicie, nie jest wyspą. To wieloryb, który zatrzymał się pośrodku
morza. Piasek go pokrył i ziemia, tak że wygląda jak wyspa, i nawet
drzewa na nim wyrosły. Ale kiedy rozpaliliście na nim ogień, poczuł żar i
poruszył się. Lada chwila zanurzy się z wami w odmęty morza, a wtedy
potopicie się wszyscy. Udajcie się więc w bezpieczne miejsce, zanim
nastąpi wasza zguba! Skoro ludzie usłyszeli słowa kapitana, uciekli z
wyspy i wdrapali się pośpiesznie na statek, pozostawiwszy na brzegu swoje
rzeczy, szaty, sagany i paleniska. Jednym udało się jeszcze dostać na
okręt, inni spóźnili się, gdyż owa wyspa poruszyła się i wkrótce znikła w
odmętach morskich ze wszystkim, co na niej było, a huczące morze zamknęło
się nad nią, bijąc falami dookoła. Ja byłem jednym z tych, co na wyspie
pozostali, tak że zanurzyłem się wraz z innymi w topieli. Lecz Allach
uchronił mnie i ocalił przed utonięciem. Zesłał mi bowiem wielki
drewniany ceber, jeden z tych, w którym ludzie dopiero co prali. W trosce
o słodkie życie uczepiłem się cebra ręką i siadłem nań okrakiem, a potem
wiosłowałem nogami, gdy fale igrając mną rzucały to na prawo, to na lewo.
Kapitan zaś rozwinął żagle na statku odpłynął z tymi, którym udało się
wrócić na pokład, nie troszcząc się o tonących. Spoglądałem tęsknie za
odjeżdżającym statkiem, aż znikł mi z oczu. Wtedy śmierć wydała mi się
nieunikniona. A potem noc zapadła nade mną nieszczęśliwym. Przez całą noc
i przez cały następny dzień pozostawałem w tym samym położeniu. Później
jednak pomyślne wiatry i fale poniosły mnie do stóp wyspy o stromych
brzegach, na której rosły drzewa z konarami zwisającymi nad wodą. Udało
mi się schwycić gałąź jakiegoś wysokiego drzewa i uczepić się jej mocno,
mając już śmierć przed oczyma. Po tej gałęzi wdrapałem się na drzewo, no
i udało mi się z niego zeskoczyć na wyspę. Tu dopiero dostrzegłem, że
nogi moje spuchły i zdrętwiały, a na stopach widniały ślady ukąszeń ryb.
Uprzednio w wielkim strachu i rozpaczy wcale tego nie zauważyłem. Padłem
na ziemię jak martwy i pogrążyłem się w ołowiany sen. Tak przeleżałem aż
do następnego ranka i dopiero kiedy słońce wzeszło nade mną, obudziłem
się. Ponieważ jednak miałem nogi spuchnięte, z trudem posuwałem się
naprzód. To raczkowałem jak dziecko, to czołgałem się na kolanach. Na
wyspie było wiele owoców i źródeł słodkiej wody. Jąłem więc karmić się
tymi owocami. Ale jeszcze przez wiele dni i nocy nie mogłem się podnieść.
Później dopiero poczułem w sobie nowe siły, wróciła mi otucha i mogłem
lepiej się poruszać. Postanowiłem więc obejść wyspę dookoła i
wypatrywałem pomiędzy drzewami, co też Allach zechciał tam stworzyć w
łaskawości swojej. Zrobiłem sobie też laskę z gałęzi jednego z drzew i
podpierałem się nią przy chodzeniu. Dopiero po pewnym czasie w trakcie
wędrówki wzdłuż brzegu wyspy ujrzałem z daleka jakąś postać. Myślałem, że
to dzikie zwierzę czy też potwór morski. Skoro jednak zbliżyłem się i
przyjrzałem dokładniej, zoczyłem, że to szlachetna klacz stoi uwiązana
nad brzegiem morskim. Kiedy jednak podszedłem zupełnie blisko, zarżała
głośno; zląkłem się i chciałem uciec. Nagle wychynął spod ziemi jakiś
człowiek i podbiegł do mnie wołając: - Coś za jeden? Skąd przybywasz? Co
sprowadza cię na tę wyspę? - Efendi - odparłem - jestem tu obcy; z kilku
innymi podróżnikami płynąłem statkiem, który zaczął tonąć. Wtedy
miłosierny Allach zesłał mi drewniany ceber, na którym przypłynąłem,
niesiony przez fale, aż do tej wyspy. Usłyszawszy moje słowa ów człowiek
chwycił mnie za rękę i zawołał: - Chodź ze mną! Po czym zaprowadził mnie
do podziemnego korytarza, którym doszliśmy do wielkiej podziemnej
komnaty. Tam posadził mnie na honorowym miejscu, naprzeciwko drzwi, i
przyniósł mi coś do zjedzenia. Byłem głodny, jadłem więc aż do sytości i
przestałem dopiero, kiedy poczułem się silniejszy. Wtedy nieznajomy znowu
wypytywać mnie zaczął o moje przeżycia, a ja opowiedziałem mu wszystko,
co mi się przytrafiło, od początku do końca. Tamten słuchał mego
opowiadania ze wzrastającym zdumieniem i dlatego skończywszy moją
opowieść tak do niego powiedziałem: - Na Allacha, zaklinam cię, panie,
nie bądź na mnie krzyw! Opowiedziałem ci prawdę o mnie i o moich
przygodach, a teraz błagam cię, abyś mi powiedział, kim ty jesteś i
dlaczego mieszkasz tu w tej podziemnej komnacie oraz dlaczego owa klacz
stoi nad brzegiem morza. Wtedy mój rozmówca tak odpowiedział: - Wiedz, że
jest tu nas cała gromada ludzi rozsypanych po tej wyspie. Jesteśmy
koniuchami króla Mahradżanu i doglądamy wszystkich jego rumaków. Co
miesiąc podczas nowiu przyprowadzamy tu jego szlachetne klacze i
pozostawiamy je uwiązane na tej wyspie. Potem chowamy się do tej
podziemnej komnaty, aby nikt nas nie zauważył. Wówczas przybywa tu ogier
morski i poczuwszy węchem klacze wstępuje na brzeg. Rozgląda się na
wszystkie strony, a kiedy nikogo nie zobaczy, usiłuje uprowadzić jedną z
klaczy. Uwiązana klacz nie może podążyć za nim, więc ogier zaczyna
złościć się, bić ziemię kopytami i rżeć. Skoro usłyszymy ten hałas,
wybiegamy z naszego ukrycia z wrzaskiem. Ogier płoszy się i wraca do
morza, klacz zaś później rodzi źrebca lub źrebicę, które są warte całe
góry złota i nie mają na ziemi sobie równych. Teraz jest właśnie pora,
kiedy ogier morski wychodzi z morza. Potem, jeśli Allach pozwoli, zabiorę
cię ze sobą do króla Mahradżanu, aby pokazać ci nasz kraj. Wiedz jednak,
że gdybyś nas tu nie spotkał, nie ujrzałbyś żywej duszy na tej wyspie i
zginąłbyś marnie, a nikt nie dowiedziałby się nawet o twej śmierci.
Jestem przeto przyczyną twego ocalenia i mnie zawdzięczać będziesz powrót
do ojczyzny. Błagałem więc niebiosa o błogosławieństwo dla niego i
dziękowałem mu za jego dobroć. Gdyśmy tak ze sobą gwarzyli, ogier wyszedł
z morza i zarżał głośno, po czym chciał uprowadzić klacz. Ale nie udało
mu się tego uczynić, gdyż zaczęła wierzgać i rżeć na niego. Wówczas
starszy koniuch chwycił miecz i tarczę i wybiegłszy przez drzwi z
podziemnej komnaty zawołał na swych towarzyszy: - Naprzód! Dalej na
ogiera! - i uderzał przy tym mieczem o tarczę. Natychmiast przybiegła
gromada koniuchów, wrzeszcząc i wygrażając dzidami. Ogier się spłoszył,
skoczył do morza niczym bawół wodny i wkrótce znikł wśród spienionych
fal. Wtedy starszy koniuch siadł przy mnie, ale już po krótkiej chwili
jego towarzysze przybiegli do niego, każdy prowadząc po klaczy. Kiedy
zoczyli mnie przy starszym koniuchu, spytali, co tu robię. Opowiedziałem
im to samo, co już opowiedziałem tamtemu. Wtedy ustawili stoły do posiłku
i zaprosili mnie, abym z nimi spożył wieczerzę. Usiadłem więc i jadłem z
nimi. W końcu powstali z miejsc i dosiedli swoich klaczy, dając mi
również jedną do jazdy i zapraszając mnie ze sobą. Jechaliśmy coraz
dalej, aż dotarliśmy do stolicy króla Mahradżanu. Tam koniuchowie poszli
do niego i opowiedzieli mu o mym przybyciu. Król kazał mnie zawezwać.
Przyprowadzono mnie więc przed jego oblicze. Pozdrowiłem go, a on oddał
mi pozdrowienie, witając mnie gościnnie w swym kraju. Potem zapytał, kim
jestem, i opowiedziałem mu wszystko, co mi się przytrafiło, wszystkie
moje przygody od początku do końca. Król dziwował się wielce nad ilością
moich przygód i tak do mnie rzecze: - Synu mój, na Allacha, po dwakroć
zostałeś ocalony. Gdyby ci nie było przeznaczone długie życie, nie
uratowałbyś się od tych wszystkich niebezpieczeństw. Ale niech będzie
chwała Allachowi za twoje ocalenie! Potem król obsypał mnie wielkimi
zaszczytami, sadzając po swojej prawicy i traktując łaskawie w słowach i
czynach. Mianował mnie zarządcą przystani, do którego obowiązków należało
zapisywać wszystkie przybywające statki. Służyłem mu wiernie, załatwiając
jego sprawy, a on okazywał mi swoją łaskę i wyświadczał wiele dobrego.
Również odział mnie w piękne i wspaniałe szaty. Ba, nawet zostałem
pośrednikiem do załatwiania próśb i podań jego poddanych i stałem się w
ten sposób orędownikiem ludu. Tak przeżyłem u niego pewien czas, ale za
każdym razem, gdy szedłem do przystani, wypytywałem przejeżdżających
kupców i żeglarzy o miasto Bagdad, czy przypadkiem któryś z nich nie wie,
że mogę do ojczyzny powrócić. Ale nikt nie znał tego miasta i nie znał
nikogo, kto by się tam udawał. Martwiło mnie to bardzo, gdyż obrzydło mi
już długie przebywanie na obczyźnie. Ale trwało to jeszcze jakiś czas.
Pewnego dnia przyszedłem do króla Mahradżanu i zastałem u niego gromadę
Hindusów. Kiedy ich powitałem, odpowiedzieli mi uprzejmie, przyjaźnie
mnie pozdrowili i zapytali o moją ojczyznę. Skoro ja potem o ich ojczyznę
pytałem, oznajmili, iż należą do rozmaitych stanów i kast. Jedni z nich
to kszatrijowie , szlachetni wojownicy, znani z tego, że nie popełniają
nigdy niesprawiedliwego uczynku ani nie zadają nikomu gwałtu. Inni to
bramini . Nie piją nigdy wina, ale mimo to żyją szczęśliwie i wesoło,
grając i śpiewając, a posiadają również stada wielbłądów, koni i bydła.
Poza tym opowiedzieli mi, że naród hinduski dzieli się na siedemdziesiąt
dwie kasty, a ja nie mogłem wyjść z podziwu nad tym. W państwie króla
Mahradżanu zwiedziłem też jedną wyspę zwaną Kabil, na której przez całą
noc słychać bicie w tamburyny i bębny. Mieszkańcy innych wysp oraz
Zgłoś jeśli naruszono regulamin