Meszko Tadeusz - Opowieść weselna.pdf

(166 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
TADEUSZ MESZKO
OPOWIEŚĆ WESELNA
SFERA 01/1988
876471185.001.png
Wreszcie miałem być na ślubie przyjaciela. Decydował się strasznie długo; zdążyliśmy
zwiedzić spory fragment Wszechświata, otrzeć się wielokrotnie o sytuacje ostateczne, a on
wciąż nie mógł podjąć tak błahej decyzji. Odkąd go znalem, a było to jeszcze na studiach,
zawsze powtarzał: „Prawdziwą miłość można spotkać tylko raz w życiu. Jeden jedyny raz. I
problem, żeby wiedzieć czy to teraz. A jeśli przegapisz lub zniszczysz tę szansę - to możesz
miłość wykreślić ze swego życia! Lepiej będzie jeżeli zajmiesz się karierą polityczną, artysty-
czną, ...albo zwyczajnym robieniem pieniędzy.”
Czekał na mnie z awionetką w porcie kosmicznym. Nie spodziewałem się. Od czasu
naszego ostatniego spotkania wybił się, został jednym z zastępców gubernatora planety, a ja
nadal byłem zwykłym zwiadowcą przestworzy. Nie musiał tego robić. Wystarczyło, że nie
zapomniał i zaprosił mnie na ślub.
Lecąc do miejsca gdzie miało odbyć się wesele, wspomniałem mu o słowach sprzed lat.
Śmiejąc się zapytałem, gdzie zgubił miłość, czy przypadkiem jego wybranką nie jest córka
gubernatora?
- Jest! - odpowiedział, patrząc mi prosto w oczy. - A miłość...? Zgubiłem ją gdzieś w
tych lasach.
Burknąłem coś speszony.
- A ty? - zapytał. - Nie zamierzasz ożenić się po raz drugi?
Zaskoczył mnie tak bezpośrednim pytaniem. Nic się nie zmienił przez te lata. Zastano-
wiłem się nad odpowiedzią.
- Bardziej odpowiadają mi gwiazdy. Można na nie patrzeć całe życie... i nie znudzą się.
Poza tym są delikatniejsze, mniej mówią... — wybrałem żart, gdyż cóż może odpowiedzieć
porzucony mąż?!
Odprężył się. Skręcił sterem i zatoczyliśmy łuk nad lasami.
- Pokażę ci swoje królestwo. To tylko kilka stopni z kursu.
- Zdążymy? - wiedziałem, że do uroczystości pozostało niewiele godzin.
- Zaczekają.
Zachłannie chłonąłem krajobraz w dole. Na żadnej ze skonfederowanych planet nie ma
takich lasów jak na Fogastrze. Ich szczególną cechą były olbrzymie połacie schowane we
mgle. Rozedrgany kłębek waty, rwący się na pasma, zanikający w jednych miejscach, lecz
nieustępliwy, zbijający się wciąż to w innych, wiecznie odradzający. Tylko gdzieniegdzie
spod tej bieli wyłaniała się zieleń drzew i srebrzyste wstęgi licznych potoków i rzek. I mimo
tego, że jedynie z wysokości las był tak niewinny (na wędrowca stąpającego po tej bagiennej
ziemi oczekiwały bowiem rzesze przykrych niespodzianek), to tylko westchnąłem z zazdro-
ści. Przyjaciel uśmiechnął się.
- Nie martw się - powiedział. - Zagubimy się w tej mgle, zapolujemy. Jestem ci winien.
To była prawda. Już osiem lat temu uroki tych lasów ściągnęły nas na urlop. Przyjaciel
poleciał na rekonesans... i rozbił się. Planowany wypoczynek szlag trafił. Ponad trzy tygodnie
trwały poszukiwania. Były chwile, gdy wątpiłem, że go odnajdziemy. Potem musiałem wró-
cić za stery, w nowy rejs. On został - najpierw jako rekonwalescent, potem zdecydował się
osiedlić się na stałe. I tak nasze drogi rozeszły się.
- A miesiąc miodowy? - rzuciłem zaczepnie.
- Cóż znaczy tydzień zwłoki przy całym życiu... - odparował.
Roześmiałem się tylko.
Panna młoda nie była zbyt ładna, lecz niewątpliwie szczęśliwa. Przyjaciel chyba też.
Uroczystość weselna odbywała się w rezydencji gubernatora, wśród białych kolumn i posa-
dzek z wielobarwnych kamyczków ułożonych w mozaikę - cząstce antycznej Ziemi, przenie-
sionej w środek dżungli. Moda czy poczucie winy? Przepych wprost kłuł w oczy. Jednakże
główną atrakcją przyjęcia stała się opowieść starca w obdartym ubraniu.
Nie mogąc odnaleźć się w tym blichtrze odszedłem na bok. Stałem tam już dłuższą
chwilę, gdy naraz zobaczyłem go wychodzącego wprost z lasu. Podszedł do granicy światła i
cienia i tam przystanął. Wsparty o długą i ciężką broń (typ już dawno wycofany) przyglądał
się bawiącym.
Rozśmieszył mnie jego pakunek na plecach; zamiast lekkiego plecaka mieszczącego
absolutnie wszystko co może być potrzebne w tym złowrogim środowisku, nosił przytroczoną
pasami walizkę. Wyglądał, jakby po kilkunastu latach zagubienia napotkał ludzi. Sądziłem, że
postoi tak przez kilka minut, powzdycha i odejdzie w mrok, lecz stało się inaczej...
Nie wiem kto pierwszy go zauważył i nie wiem dlaczego młodzi przerywając tańce
podbiegli do niego, zaprosili do stołu. Ucichli goście, zrobili mu miejsce. Byłem pewien, że
połowy z przysmaków tam leżących nie umiałby nawet nazwać. Ale na nim nie zrobiło to
szczególnego wrażenia. Posilił się symbolicznie i zapowiedział, że w podziękowaniu chciałby
coś opowiedzieć. Skupili się wokół niego, nawet sam gubernator usiadł tuż przy nim.
Było w tym wszystkim coś niepojętego. Zaintrygowany także podszedłem bliżej.
Goście z autentycznym zaciekawieniem wpatrywali się w pooraną bruzdami twarz. Nie było
na niej śladu zażenowania ani tremy przed tak licznym i dystyngowanym gronem słuchaczy.
Omiótł krąg wzrokiem, sprawdzając czy są już gotowi go wysłuchać i spokojnie zacząć
mówić.
- Bliski jest już koniec moich dni i źle by się stało, gdybyście nie poznali tej historii.
Rozległy się głosy protestu, że jakże to, tyle wigoru w nim jeszcze jest, że trzyma się
tak, jakby miał połowę tych lat do których się przyznaje, lecz starzec uniósł dłoń, powstrzy-
mując ich grzecznościowe formułki.
- Powinniście usłyszeć o tym, jak miłość zdolna jest pokonać wszelkie inne uczucia,
wydawałoby się wielokroć silniejsze, drapieżniejsze - przed którymi nie ma ucieczki, nie ma
mocy uchronić tak delikatnej nici przed porywami... Lecz to nieprawda! Kochać trzeba za-
wsze, w każdej chwili, gdyż nie wiadomo, kiedy na ten zew odezwie się siła zdolna przeła-
mać największe bariery. O tym wam powiem.
Zamilkł. Czyżby stracił ochotę do rozdrapywania starych ran? Jednakże po chwili, z
jeszcze większą siłą w głosie, podjął opowieść.
„Zdarzyło się, że przed wielu laty zagubiłem się w lasach, rzucony w jego sidła bez
środków do życia. Stało się tak za przyczyną borhasa; wyrwałem się co prawda z zasadzki
jego ostrych pazurów, lecz teraz czekała mnie wolna śmierć w topieli bezdroży bagiennych
bądź jeszcze powolniejsza w dygocie febry. Nie widziałem ratunku dla siebie.
Lecz przypadek zrządził, że trafiłem na zamaskowaną osadę dzikich kolonizatorów,
uciekinierów z Ziemi. Powiecie, że był to „szczęśliwy przypadek”. Ja też tak z początku
myślałem, lecz potem mówiłem tylko „przypadek”. Okazało się bowiem, że szok zagłady
ojczystej planety wypalił na kolonizatorach tak głębokie piętno, iż narzucili sobie skostniałe
przesądy nie mające uzasadnienia w tym Nowym Świecie. Szybko zdałem sobie sprawę, że
stałem się ich jeszcze jednym zwierzęciem domowym, niczym wół czy koń - za strawę i opie-
kę wykonującym różne prace. I tak miało być do końca dni moich. Byłem w ich mocy: nie
pozwalali mi odejść, wrócić do mego świata, i nie mogłem stać się jednym z nich. Było to
uciążliwe, lecz może i było sprawiedliwe? - wszak byli panami mego życia. Ale człowiek nie
może tak żyć.
Tak więc i ja - miast dziękować losowi, że wybawił mnie od śmierci, igrałem z nim -
naruszyłem ich największy zakaz: ośmieliłem zakochać się w jednej z nich. Gdybym tylko
ja... Wyśmialiby mnie, odtrącając niczym niesfornego psiaka i na tym by się skończyło. Lecz
ja wywołałem coś wielokroć gorszego: wzbudziłem miłość dziewczyny.
Ileż razy wybiegaliśmy na polanę, aby wspólnie oglądać wschód słońca. Ileż razy... To
nie mogło trwać wiecznie, musiałem ponieść karę. Musiał przyjść czas, gdy napór faktów wy-
zwoli w kolonizatorach pragnienie mojej krwi!
I nadszedł.
Moja sytuacja powróciła do stanu sprzed zaledwie paru tygodni. Uciekając resztkami sił
przed żądną zemsty sforą zginąłbym niechybnie... Jak na polowaniu nagania się zwierzynę w
rozstawione sidła, tak i mnie zagnali w pułapkę - rozległe mokradła. Ścigający biegli brze-
giem bagien, usiłując odciąć jedyną drogę ucieczki - zbawienną zaporę lasu. Czekała mnie
śmierć jeżeli nie na mokradłach, to u wrót wolności pod ciosami ich grubych kijów.
Stało się inaczej. Musiało się tak stać - gdyż tym razem nie byłem sam!
Niespodziewanie usłyszałem jej okrzyk. Wibrujący miłością i boleścią - pełen rozpaczy
lecz i siły. Wstrzymało to mój bieg po życie. I ścigający zatrzymali się, zdezorientowani jej
nagłym pojawieniem się na arenie walki.
Przez chwilę krótszą niż mgnienie oka pomyślałem, że to moja szansa ocalenia. Wyko-
rzystać rozterkę ścigających, skoczyć w objęcia drzew nim ochłoną! Uczyniłem coś całkowi-
cie odmiennego. Ona przyszła zginąć wraz ze mną - nie mogłem odrzucić jej miłości. Niech
zniszczą nasze ciała, lecz połączone w uścisku!
Ujrzałem, że ona już idzie do mnie, więc czym prędzej i ja skierowałem się w jej stronę.
A wtedy ucichła przyroda. Zamilkły ptaki, protestujące do tej pory przeciw naszej
inwazji skrzekliwym głosem dziobów. I ucichło odległe rżenie koni i tupot kopyt. Zamilkli
również ścigający. Bowiem wszyscy w jednej chwili przejrzeli nasze zamierzenia.
Wzburzyła się krew kolonizatorów. Ruszyli na mokradła, aby nie dopuścić do naszego
spotkania. A my byliśmy zbyt oddaleni, żeby zdążyć przed ich manewrem. I stało się! Byłem
w potrzasku: bez możliwości połączenia się z nią i bez możliwości ucieczki - co teraz było
najmniej ważne. Ścigający już wyszczerzyli zęby w złośliwym uśmiechu... Lecz nie zatrzy-
małem się. Szedłem nadal. I ona nie zwątpiła.
I wtedy to, w tę walkę nienawiści z miłością, włączyła się mgła. Opadła nagle na mo-
kradła, skrywając wszystkich — i mnie, i ją, i ścigających — w jednakowej otulinie niebytu.
Z nową nadzieją kroczyłem w tej bieli, nie wiedząc nawet gdzie stawiam stopy.
Szedłem w ciszy, ciszy która mogła być początkiem świata. Ciszy tak głośnej, że krzyczała
wokół rytmem mego oddechu, wydzwaniała uderzeniami strwożonego serca...
A bezsilność i wściekłość zatkała usta kolonizatorom. Wiedzieli co się szykuje i nie mo-
gli już nic uczynić by nam przeszkodzić. Już nie mogli mnie zabić. I nie mogli powstrzymać
przed dokonaniem czegoś wielokroć straszniejszego podług ich mniemania. Stali wyprężeni
w tej bieli, w tej ciszy, i modlili się jedynie do swych bogów, prosząc bym wpadł prosto w ich
ramiona.
A mgła chcąc mieć udział w tej zabawie - gdyż dla niej, stojącej ponad tym, była to
tylko zabawa - mgła gęstniała coraz bardziej, przemieniając moje bezkształtne błądzenie w
upiorny taniec.
Nie ma nic potężniejszego od bieli... Noc także czyni igraszkę z naszych zmysłów, lecz
noc nie jest tak potężna jak mgła. Czerń niewidzenia jest czymś bolesnym, ale jest również
naturalnym stanem. Biel mgły nie znajduje porównania. Masz otwarte oczy, a mimo to nie
widzisz nic. Nie widzisz nawet ciemności, w której zawsze może się coś kryć. Widzisz nato-
miast świat wyprany z wszystkiego; świat z pustymi miejscami po znajomych ci kształtach.
Oczy wyskakują ci z oczodołów, próbując odnaleźć w tej bieli skazę, choćby najmniejszy
punkt czerni, plamę szarości... I nic nie znajdujesz! To jest potęga mgły.
Szedłem wśród tętniących maszyn: w rytmie przetaczanej w żyłkach skroni krwi, po-
śród miechów mej własnej klatki piersiowej. Szedłem w każdej chwili na spotkanie śmierci...
bądź wybawienia.
Lecz miałem siłę by iść. Wiedziałem bowiem, że gdzieś tam - po drugiej stronie bieli
lub tuż obok mnie - idzie w mym kierunku ona. Miałem tę przewagę nad ścigającymi, że mia-
łem cel. Im pozostało wyczekiwanie w równie hałaśliwych fabrykach bieli i ściskanie bezuży-
tecznych już kijów. Nie wiem, być może w czasie tej wędrówki przeszedłem obok któregoś
tak blisko, że gdyby nabierał akurat powietrza do płuc, otarlibyśmy się o siebie? Nieustannie
towarzyszyło mi wrażenie, że idę pośrodku szpaleru utworzonego z ich brzuchów.
Były i takie chwile, gdy mgła dusiła mnie. Rzucała w błota i targała w paroksyzmie
płaczu. Czułem wtedy jak kolonizatorzy otaczają mnie, zacieśniają krąg... Wciąż jednak
wstawałem i uciekałem dalej w biel. Uciekałem - poszukując jednocześnie.
Naraz stanąłem, bezwiednie, nie rozumiejąc jeszcze dlaczego. Mgła z wolna rozwiała
się przed mymi oczami. Lecz tylko przed mymi... i drugiej osoby stojącej naprzeciwko.
Byłem pewien, że w tej samej chwili dla ścigających stężała jeszcze bardziej. I że
przeczuwając nasze spotkanie poruszyli się w drapieżnym zrywie - lecz zaraz zastygli, gdyż
byli bezsilni. Przegrali już w chwili, gdy zamilkły ptaki, a teraz przyszedł jedynie cios ostate-
czny. Zrozumieli, że stanąłem naprzeciwko wzbronionej mi dziewczyny. Którą chcieli mi
odebrać, a mnie zabić za śmiałość. I byliby to uczynili, gdyby się ich nie wyklęła, gdyby nie
przybiegła na mokradła i nie krzyknęła mego imienia, dodając mi wiary w miłość silniejszą
nawet od przyrody - skoro ta umilkła niegodna swymi szumami zagłuszyć poryw serc... Stali
teraz targani złymi uczuciami, patrząc niewidzącymi oczami wprost na nas.
A ja patrzałem na najbliższą mi osobę i widziałem jej oczy radośnie spoglądające w me
źrenice pełne jej sylwetki.
Opadaliśmy wolno na mokrą od rosy trawę. Opadaliśmy tam, gdzie jeszcze przed
chwilą, a może wiecznością, miałem wydrgać ostatnie ruchy życia, połączyć się ze śmiercią.
Opadaliśmy na te błota, aby stworzyć nowe życie. Pokonać wszystkie bariery - ciasne horyzo-
nty, zaślepienie, nienawiść - aby osiągnąć to, co najpiękniejsze. A ptaki i konie, i zdrętwiałe
trawy czekały w ciszy na spełnienie...
A gdy nadeszło, w jednej chwili rozkrzyczały się ptaki szczęścia. Wzleciały w niebo z
radosnym świergotem. I zarżały rumaki wolności. Popędziły w szaleńczym biegu obwieścić
nasze zwycięstwo. I rozszumiały się trawy w pieśni miłości, uświetniając nasz związek.
Kolonizatorzy w milczeniu stali nadal i zapadali się w swoich przesądach, zapadali
coraz głębiej w swej nienawiści, tak że gdy mgła opadła tylko my leżeliśmy na zielonej
polanie.
I wzeszło słońce, lśnieniem jakiego nigdy przedtem ani nigdy potem już nie ujrzeliśmy,
gdyż świeciło tego ranka tylko dla nas...”
Załamał się głos starca. Przymknął oczy, głowa opadła mu na pierś. Nikt się nie poru-
szył. Starzec po chwili opanował niemoc, uniósł głowę, rozejrzał się po pogrążonych w zadu-
mie twarzach.
- To już wszystko... - powiedział cicho, uśmiechając się dobrotliwie, a może z drwiną? -
Zaprawdę powiadam wam: kochajcie w każdej chwili, gdyż nie wiecie która jest wasza.
To, co później się wydarzyło, zupełnie nie przystawało do wizerunku jaki wytworzył
opowieścią. Nim jeszcze słuchacze zdążyli w jakikolwiek sposób na nią zareagować, starzec
sięgnął po walizkę i zaczął wyjmować z niej pełne naręcza mało gustownych, wręcz kiczowa-
tych, bibelotów. Podobnych tym, jakie można kupić w każdym gwiezdnym porcie.
- To zrobiła ona! — wyjaśnił, podnosząc jedno z cacek tak aby wszyscy mogli je podzi-
wiać. Nie zwróciłem nawet uwagi co to było. Gdy już nasycił się pochwałami, przywołał me-
go przyjaciela i położył podarunek na jego dłoni. Przyjaciel mocno zacisnął pięść i nieomal z
łzami w oczach podziękował starcowi. A potem szybko przebił się przez tłum (czyżby
speszony?) i gdzieś zniknął. Starzec długo patrzał za nim, lecz gdy goście zaczęli nieśmiało
przeglądać wyłożony towar, odwrócił się do nich mówiąc. - To wszystko jej dzieła.
Zrobił się niesamowity tłok. Każdy chciał kupić coś na pamiątkę. W pół godziny starzec
wysprzedał całą zawartość walizki, zbierając w zamian niemałą fortunę.
Potem zabawa potoczyła się normalnym torem. Starzec zwinął swój kram i zniknął w
mroku. Wpierw miałem zamiar go zatrzymać, poprosić o chwilę rozmowy, lecz gdy okazał
się jarmarcznym sprzedawcą - zrezygnowałem. Był to odruch chwili, może gest rozczarowa-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin