Gronmark Scott - Stalowi bogowie.pdf

(938 KB) Pobierz
PROLOG
Scott Gronmark
Stalowi bogowie
Przekład: Przemysław Rogoziński
Data wydania oryginalnego 1990
Data wydania polskiego 1992
PROLOG
5 czerwca 1968
Potężny mężczyzna siedział na brzegu wanny, zgięty we dwoje, trzymając się rękoma za
brzuch. Kołysał się miarowo w przód i w tył, niczym cierpiące na chorobę sierocą dziecko. Z
trudem powstrzymał wymioty, kiedy kolejny paroksyzm bólu targnął jego żołądkiem. Kwasota
zapieniła mu się w gardle. Popatrzył w lustro nad umywalką na przeciwległej ścianie. Zobaczył
błazna z wytrzeszczonymi oczyma. Zazwyczaj i tak rumiana twarz była teraz ciemnopurpurowa
z wysiłku, wargi pokryte białym nalotem roztworu wapna, który pił - jak zalecił mu lekarz - dla
zneutralizowania kwasu zżerającego ściany jego żołądka.
Nowy atak bólu był tak silny, że mężczyzna wziął głęboki wdech, czując, jak skręcają się
wszystkie jego wnętrzności. Ta okropna choroba dawała mu się we znaki od dnia, w którym
Robert Francis Kennedy, senator stanu Nowy Jork, oświadczył mu, iż zamierza walczyć z
Lyndonem Baines Johnsonem o nominację na kandydata Partii Demokratycznej w wyborach
prezydenckich. Palmer był już od dawna szefem ochrony osobistej Kennedy’ego, ale zdawał
sobie sprawę z tego, że nic nie mógłby zrobić, gdyby druga strona naprawdę zechciała zabić
senatora. Zamordowali już jego brata Johna, kiedy stał się dla nich niewygodny. Bobby’ego
mogliby obawiać się po stokroć bardziej - był przecież jednym z nich.
Rozmyślania przerwał mu gwałtowny, bolesny skurcz żołądka. Palmer skręcił się i zgiął
we dwoje, gdyby nie wzdęty brzuch - uderzyłby głową o kolana. „Cholerny skurwysyn!”
Próbował wytłumaczyć Bobby’emu, że LBJ nie może przegrać bez względu na to, jak
bardzo stracił na popularności w wyniku wojny w Wietnamie. Johnson wkrótce wycofał się z
rywalizacji - niewątpliwie była to robota Bobby’ego - a on poszedł do najbliższego baru i upił
się na smutno czternastoma kolejkami whisky Jim Beam.
Pierwszy atak ostrego nieżytu żołądka dopadł go czwartego kwietnia, kiedy w Memphis
zastrzelono Martina Luthera Kinga. Zabójcą okazał się niejaki James Earl Ray, jakiś wiejski
zasraniec, który - jak podejrzewano - działał z własnej inicjatywy. O tak, z pewnością! Palmer
wiedział, kto naprawdę kazał zamordować pastora Kinga: Bobby Kennedy. Domyślał się też
motywów. W momencie, gdy LBJ wycofał się, Bobby stał się bliski osiągnięcia celu. Żeby
ostatecznie zwyciężyć, potrzebował głosów czarnych wyborców. Martin Luther King mógłby
odebrać mu ich część. Należało wyeliminować pastora Kinga.
Od tamtego czasu Palmer żył nadzieją, że Bobby przepadnie w wyborach wstępnych.
Teraz, po dwóch miesiącach kampanii, podano właśnie w telewizji, że Robert Kennedy
zdystansował Huberta Humphreya w Południowej Dakocie i wyprzedził Eugene McCarthy’ego
88439329.001.png
tutaj - w Kalifornii, a to był już liczący się sukces. Prawdopodobnie zostanie kolejnym
prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki. Jeśli pozostanie przy życiu, a na to jego
wrogowie raczej nie mogli sobie pozwolić.
Bobby zszedł na dół, by wygłosić zwycięską mowę do ludzi ze swojego sztabu w sali
balowej hotelu, chronionego przez jego własną obstawę i jednego komandosa z Agencji Asów,
wynajętego specjalnie na tę okazję. On też powinien tam teraz być, ale kiedy Bobby obwieszczał
swój triumf, Palmera prawie zwalił z nóg straszliwy ból żołądka, jakby ktoś żyletkami ciął mu
wnętrzności. Musiał wrócić na górę i pójść do łazienki.
Usłyszał pukanie do drzwi.
- Panie Palmer? Czy mogę zejść na dół?
- Nie, chłopcze. Zaczekaj na mnie. Zaraz wychodzę.
Drzwi otwarły się i stanął w nich James Lord, wysoki i chudy piętnastolatek o jasnych
włosach, często brany za kogoś z rodziny Kennedych. Bobby nie rozstawał się z nim już od
ośmiu miesięcy. Zajadając kanapkę z kawiorem, chłopak oparł się niedbale o framugę drzwi i
wpatrywał się w Palmera wprawiającym w zakłopotanie spojrzeniem swoich jasnozielonych
oczu.
- Naprawdę wygląda pan na chorego, panie Palmer. Chce pan, żebym poszedł po
doktora?
Palmer wyprostował się i wziął głęboki wdech.
- Już mi lepiej - odpowiedział.
James odwrócił się i wyszedł. Miał zaledwie sześć lat, kiedy spotkał go Robert Kennedy.
Było to w roku 1960, podczas kampanii wyborczej Johna Kennedy’ego. Bobby aktywnie
pomagał bratu, a matka Jamesa organizowała wiece w stanie Illinois. Ojciec, z pochodzenia
Anglik, był dyrektorem do spraw marketingu w chicagowskim oddziale British Tourist. Od
pierwszego spotkania Bobby chciał widywać Jamesa tak często, jak było to możliwe. Kiedy
Palmer został mianowany przez Secret Service szefem ochrony osobistej Bobby’ego.- gdy objął
on stanowisko Prokuratora Generalnego - jednym z jego pierwszych zadań było towarzyszenie
Bobby’emu podczas wizyt u Lordów w Chicago. Nawet dla postronnego obserwatora stało się
oczywiste, że pomiędzy Kennedym a tym dzieckiem istnieje jakaś więź, że łączą ich jakieś
nieokreślone wspólne cechy. Poważny, cichy chłopczyk nieodparcie przyciągał uwagę nie
robiąc nić, co by na nią zasługiwało, to samo dotyczyło zresztą i Kennedy’ego. Dopiero później
Palmer poznał prawdziwą naturę tego podobieństwa, kiedy po śmierci Johna Bobby poprosił
go, żeby był jego ściśle prywatnym strażnikiem. Tamtej nocy dowiedział się wszystkiego. Boże,
jakże był tym przerażony!
88439329.002.png
Z leżącego na podłodze walkie-talkie dobył się skrzekliwy głos: jeden ze strażników
informował, że Bobby kończy przemówienie w sali balowej i ma zamiar przejść do Pokoju
Kolonialnego na konferencję prasową. Strażnik chciał się dowiedzieć, jaką mają wybrać drogę.
Palmer zamierzał przestrzec go, żeby unikali przechodzenia przez hotelową kuchnię. Nie
spodobało mu się to miejsce, kiedy po południu sprawdzał cały hotel. Zbyt łatwo dostępne dla
każdego. Kiedy chciał wydać rozkaz, urządzenie nagle zamilkło.
- James! Chodź tutaj!
Chłopiec pokazał się w drzwiach, zlizując lód z puszki coca-coli.
- Pomóż mi. Musimy zejść na dół.
James pospiesznie pomógł Palmerowi wstać z brzegu wanny. Chłopiec wiedział, jak
niebezpieczni są wrogowie Bobby’ego, w końcu byli to też jego wrogowie. Jego rodzinny dom w
Cicero został w zeszłym roku zniszczony wybuchem bomby, co tamtejsza policja określiła jako
„podpalenie przez nieznanych sprawców”. Zginęli wtedy jego rodzice. James był wówczas u
kolegi, o czym napastnicy nie mogli wiedzieć.
Sześć tygodni później Bobby Kennedy został legalnym opiekunem Jamesa, a Palmer był
odtąd osobistą ochroną ich obydwu. Bobby zawsze upierał się, że bezpieczeństwo chłopca jest
najważniejsze. „Cokolwiek się stanie, nie mogą dostać Jamesa” - powtarzał ciągle Palmerowi.
Opuścili Apartament Królewski i zjechali windą prosto do sali balowej. Tam ich uszy
zaatakował wzmocniony przez głośniki okrzyk Bobby’ego:
- No Chicago! Po zwycięstwo!
Odpowiedział mu entuzjastyczny wrzask tłumu. Palmer skrzywił się z bólu, kiedy
wyszedł wraz z Jamesem z windy. Zobaczył Bobby’ego znikającego w korytarzu prowadzącym
do kuchni. Zaczął brutalnie przedzierać się przez rozentuzjazmowany tłum, James za nim.
Właśnie gdy wciskali się do niemiłosiernie zatłoczonego korytarza, Bobby witał się już z
pracownikami kuchni. Trzej ludzie z ochrony stali tuż przy nim, rozglądając się czujnie. Palmer
odetchnął głęboko, usiłując nie wpaść w panikę. „Panika nie sprzyja koncentracji”.
Przeklinając w duchu reflektory telewizji i flesze aparatów, przepatrywał wnętrze kuchni spod
mrugających szybko powiek, widząc wszystko jako serię statycznych obrazów.
Dziesięć sekund zajęto mu dostrzeżenie potencjalnego zamachowca. Szczupły, śniady
młodzieniec przycupnięty na stole z tacami. Niebieski sweter, biała koszula, dżinsy, w rękach
trzymał coś, co wyglądało jak zrolowany plakat. Uśmiechał się, gdy Bobby skierował się w jego
stronę. Obok niego siedziała dziewczyna w żółtej sukience w czarne kropki. Też się uśmiechała.
Te uśmiechy zdradzały ich zamiary: to było zwierzęce szczerzenie kłów.
Palmer, rycząc, wyszarpnął broń z kabury, kiedy miody mężczyzna zeskoczył ze stołu i
88439329.003.png
zdarł papier z trzymanego w rękach przedmiotu. To była strzelba. Błyskawicznie wycelował w
głowę Kennedy’ego i wypalił.
Palmer nie mógł strzelać - zbyt wielu ludzi w przejściu. Echo wystrzałów. Krzyki. Bobby
odwrócił się chwytając za kokardę wpiętą w klapę strażnika z Agencji Asów i wyrywając ją
osunął się na ziemię.
Palmer rzucił się przez tłum, trzymając broń wycelowaną w sufit. Wrzeszczący ludzie,
oślepiające światła, jęki, kolejne strzały.
Był już prawie w progu kuchni, kiedy zobaczył dziewczynę w żółtej sukience,
przedzierającą się przez tłum w jego kierunku. Wpatrywała się intensywnie w kogoś za jego
plecami. Ciągle szczerząc zęby, jedną ręką torowała sobie drogę w tłumie. Drugą miała luźno
opuszczoną wzdłuż ciała. Ludzie nigdy nie trzymają w taki sposób niczego, z wyjątkiem broni.
Palmer odwrócił głowę, podążając za jej wzrokiem. Wpatrywała się w Jamesa, który
był w szoku i na nic nie zwracał uwagi. Nagle Palmer zrozumiał, co miało się wydarzyć.
Zamierzali uderzyć podwójnie: w Bobby’ego i w Jamesa.
Spróbował wymierzyć w dziewczynę. Zbyt wielkie zamieszanie. Przykucnął w falującym
tłumie. Widział, jak uniosła rękę z rewolwerem. Wciąż parta naprzód, ze wzrokiem wbitym w
Jamesa. Ktoś krzyknął na widok jej broni, ale nikt inny nie zwrócił na to uwagi. Przystanęła,
trzymając broń w wyciągniętych rękach, zaczęła naciskać spust.
Palmer rzucił się w jej stronę. Dostrzegła go, próbowała uskoczyć w bok, czubki
wyciągniętych palców Palmera trafiły ją w tchawicę.
Łapiąc równowagę, Palmer znalazł się za nią, zastanawiając się, co powinien teraz
zrobić. Widział, z jak niewielkiej odległości padł strzał do Bobby’ego. Nie mógł tego przeżyć. A
to oznaczało, że teraz zadaniem Palmera, jego najważniejszym zadaniem, będzie zapewnienie
bezpieczeństwa Jamesowi. W takim razie musiał jak najszybciej zabrać go z tego hotelu.
Istniało prawdopodobieństwo, że może się tu czaić jeszcze jeden zamachowiec.
Kopnął upuszczony przez dziewczynę rewolwer w kąt sali i wrócił do Jamesa. Złapał go
za rękę. Chłopiec opierał się.
- Chcę tu zostać!
- Zapomnij o tym, synu. Musimy uciekać.
Popchnął odrętwiałego chłopca przed sobą. Wyszli z sali, przez hali skierowali się do
wyjścia. Podeszli do pierwszej z długiego rzędu taksówek stojących przed hotelem. Palmer
otworzył drzwi, wepchnął do środka Jamesa, po czym sam wsiadł.
- Słuchaj pan, co tam się właściwie dzieje? - Taksówkarz, młody Murzyn w ciemnych
okularach i czapce z brązowej skóry, siedział rozparty nonszalancko, gryząc zapałkę.
88439329.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin