14 - Old Gray.pdf

(858 KB) Pobierz
295866566 UNPDF
Wernic Wiesław
Old Gray
Siwowłosy
Przytrafiło się to — dokładnie sobie zapamiętałem — 10
kwietnia 1889 roku. Godzinę również mogę podać: kilka minut
po dziesiątej rano.
Znajdowałem się wówczas gdzieś (słowo „gdzieś" najbardziej
pasuje do okoliczności) na północ od doliny Missouri i
równocześnie na południe od rzeki Mlecznej. A więc, jak łatwo
odgadnąć, na obszarach terytorium Montany, która w kilka
miesięcy później, bo w listopadzie, uzyskała prawa stanowe jako
czterdziesty pierwszy stan Unii amerykańskiej. Jechałem na
północ, ku granicy Kanady. Jeszcze przed jej przekroczeniem
miałem się spotkać z Karolem Gordonem, nieodstępnym
towarzyszem moich dalekich wypraw.
Z wysokości końskiego grzbietu wypatrywałem więc znajomej
sylwetki jeźdźca, a równocześnie mogłem podziwiać
zieleniejącą w wiosennym słońcu prerię, ogromną niby morze,
ograniczoną na dalekim zachodzie szczytami Gór Skalistych.
Czułem się świetnie, jak zwykle na początku każdej podróży,
nim zmęczenie da znać o sobie, nim ciało, odwykłe od
fizycznego Wysiłku, po wielu dniach i nocach dostosuje się
wreszcie do nowego rytmu życia wśród pierwotnej przyrody.
Moja beztroska została ukarana. Nieoczekiwana klęska przy-
gniotła mnie do ziemi. W przenośni i dosłownie!
Pędziłem lekkim kłusem, spoglądając daleko, aby w porą
dostrzec ślad linii kolejowej, jaka miała (w
myśl informacji Karola Gordona) przeciąć mi drogę. Nagle —
stało się! Wyleciałem z siodła niby wyrzucony procą. Na
szczęście nie zahaczyłem butem o strzemię, upadłem więc na
piersi, nie na głowę, co najprawdopodobniej uchroniło mnie od
skręcenia karku, jak to się popularnie określa. Lekko
oszołomiony dźwignąłem się i spojrzałem na wierzchowca.
Usiłował również powstać. Bezskutecznie. Miał złamaną nogę.
Trafił kopytem w głęboką norę. Zorientowałem się, że cała prze-
strzeń dokoła podziurawiona została niczym sito podziemnymi
mieszkaniami piesków preriowych, chociaż nie dostrzegłem
nigdzie ani jednego przedstawiciela tego gatunku.
Najprawdopodobniej z jakichś tajemniczych powodów opuściły
swoje osiedle. A może wymarły? Ciekawie zajrzałem do kilku
norek — w żadnej nie znalazłem nawet śladu czworonożnych
lokatorów. Tym, którzy niewiele wiedzą o pieskach preriowych
powiem, że są to stworzonka długości około dwunastu cali,
ważące niewiele ponad dwa funty, a setki takich osobników
zamieszkuje podziemne jamki wygrzebane pod poszyciem traw.
Osiedli tych dniem i nocą strzegą specjalne straże, alarmujące o
niebezpieczeństwie przenikliwym gwizdaniem. Wielokrotnie
byłem świadkiem takich alarmów, wielokrotnie obserwowałem,
jak pasący się beztrosko tłumek zabawnych zwierzątek
błyskawicznie znika pod ziemią. Wszystko to prawda, jednak
nigdy jeszcze nie stałem się ofiarą preriowych piesków, a ściślej
mówiąc ich mieszkań. I oto przyszło mi — z jakże ciężkim
sercem! — zastrzelić własnego wierzchowca, nabytego zaledwie
295866566.002.png
przed trzema dniami. Innego wyjścia nie było!
Koń, który złamał nogę, skazany jest niestety na śmierć.
Słyszałem co prawda, że pewien hodowca zdołał ocalić swe
ulubione zwierzę. Podobno trzymał je przez wiele tygodni w
stajni, podwiesiwszy nad podłogą na specjalnie sporządzonych
pasach, aż zestawiona i ogipsowana noga zrosła się. Jakoby po
tym zabiegu koń poruszał się zupełnie sprawnie.
Może to prawda, może to bajka. Nie mogłem tego sposobu
wypróbować — nie miałem ani pasów, ani stajni w pobliżu.
W ponurym nastroju zwaliłem uprząż na jeden stos i
spojrzałem na zegarek. Wskazywał osiem minut po dziesiątej. O
dwunastej miałem spotkać się z Karolem Gordonem tuż przy
torach linii kolejowej, biegnących z zachodu na wschód. Taka
była nasza umowa. Lecz gdzież te tory? Milę przede mną?
Dwie? Dziesięć? Siadłem i zapaliłem fajkę. Trzeba odpocząć
przed dalszą wędrówką. I to z takim ciężarem na plecach!
Przecież same siodło ważyło trzydzieści funtów mimo, że
należało do tych lżejszych, kowbojskich, kalifornijskiego typu.
A derka? A wypchane juki? A winczester, pled do spania,
metalowy kociołek? To wszystko miałem teraz dźwigać na
własnym karku, z perspektywą całodziennej włóczęgi przez
bezdroża. I co pocznie Karol? Zapewne po bezskutecznym
wypatrywaniu mnie przed, za i na samym szczycie nasypu ruszy
na poszukiwanie. Jakże jednak łatwo minąć się niepostrzeżenie
wśród pagórkowatego kraju...
Wypaliłem fajkę, podniosłem się, spojrzałem na stos bagaży
— poczułem przedsmak tego, co mnie czeka. Po chwili
zrolowany pled spoczął na mojej szyi niczym chomąto, siodło —
na karku, oba juki obciążyły me dłonie. I wtedy okazało się, że
na ziemi spoczywa jeszcze winczester i kociołek. Czemuż to
natura nie wyposażyła człowieka w dodatkową parę rąk?
Jednakże moja pomysłowość pozwoliła pokonać trudności.
Kociołek przywiązałem postronkiem do pasa, a broń wsadziłem
pod pachą. No i — w drogę!
Nie uszedłem kilku kroków, gdy zrolowany pled
przekrzywił się, a siodło runęło między trawy. Musiałem raz
jeszcze wszystko zaczynać od początku. I znów podjąłem
męczący marsz. Zwieszające się strzemiona biły mnie po
nogach, pled drapał szyję, a ciężar siodła i juków nie pozwalał
wyprostować pleców. Po przejściu stu jardów poczułem się u
kresu sił. Jeszcze tylko dziesięć kroków — nakazałem sobie.
Policzywszy do dziesięciu, zmusiłem się do następnych.
Słońce sięgnęło szczytu nieba i prażyło jak w najgorętszy
dzień lata. Spływając strugami potu, marzyłem
tylko o tym, aby zrzucić z siebie nieszczęsny bagaż, zwalić się
na ziemię, wypić wiadro wody. Nieziszczalne marzenie, bo jak
okiem sięgnąć nie rósł najlichszy nawet krzaczek i żadna struga
nie przecinała mej drogi. Wreszcie dostrzegłem coś, co
zapowiadało upragniony koniec mordęgi. Oto przede mną, nie
dalej niż o pół mili, biegło wzniesienie zbyt regularnego kształtu,
aby mogło być dziełem przyrody. Z zachodu na wschód, ginąc
między wzgórzami, ciągnął się kolejowy nasyp. Lecz to nie
wszystko. U stóp nasypu pasł się koń, a obok leżał człowiek.
Karol Gordon?!
Usiłowałem wydać powitalny okrzyk, jednak gardło
miałem wyschnięte, a język sztywny jak kołek. Zdołałem
tylko cicho zabełkotać. Więc brnąłem w milczeniu poprzez
295866566.003.png
trawy, zataczając się z każdym
krokiem, aż znalazłem się tak blisko konia i człowieka, że
mogłem stwierdzić pomyłkę. To nie Karol odpoczywał na mura-
wie, lecz ktoś zupełnie mi obcy.
Jeszcze kilka jardów... Ostatkiem sił zwaliłem z siebie
ciężar, by paść na zbocze nasypu. Co za ulga! Serce biło jak
młot, w uszach szumiało, kark zdrętwiał, ręce i nogi były
całkowicie bezwładne. Gdyby
w tej chwili
295866566.004.png
szarżowało na mnie stado bizonów, nie zdołałbym się
poruszyć.
I trudno się dziwić. Był to przecież wysiłek podjęty po
wielu miesiącach życia w mieście nie wymagającego ode
mnie większej sprawności fizycznej.
__ Gdybyś mógł spojrzeć teraz w lustro — usłyszałem jak
przez watę chropawy głos. — Wyglądasz niczym rak wyjęty
z wrzątku.
Nie starczyło mi siły na odpowiedź. Dyszałem tylko
ciężko, chrapliwie.
— Twarz masz opuchniętą, a oczy całkiem na wierzchu.
Kto słyszał tak gnać w samo południe? Straciłeś konia?
Oczywiście! Przez tę przeklętą łączkę, dziurawą jak
rzeszoto. Domyślam się, że złamał nogę. Kiepska sprawa.
Trzymaj...
Ujrzałem nad głową dłoń ściskającą płaską butlę obszytą
skórą.
— Woda? — wyszeptałem półprzytomnie.
— A cóż by innego?
Usiadłem. Chwyciłem butelkę i przyłożyłem do warg.
Jakże mi ulżyło!
— Dziękuję — powiedziałem już bardziej normalnym
tonem, zwracając naczynie. — Gdybym tak mógł jeszcze
napoić... Do licha! Przecież już nie mam wierzchowca,
musiałem go zastrzelić.
— Przykre — zauważył nieznajomy. — Lecz służę ci
dobrą nowiną. Jeśli pomaszerujesz wzdłuż toru, ot tam —
wskazał ręką — za milę dostrzeżesz zabudowania farmy,
gdzie bez trudu nabędziesz nowe zwierzę.
— Czy tam jest jeziorko?
— Jest. Byłeś już kiedy w tych stronach?
Nigdy, lecz mój przyjaciel, z którym mam się spotkać
gdzieś tu przy nasypie kolejowym, powiedział, abym
kierował się na gospodarstwo położone nad jeziorkiem.
— To jesteś na dobrej drodze? Zapalisz?
Wydobył dwa cygara i spoczywaliśmy chwilą w mil-
czeniu, wypuszczając ustami sine obłoczki dymu.
Zerknąłem na zegarek. Od momentu kiedy padł mój
koń, minęło prawie półtorej godziny. Powinienem na-
tychmiast wstać i ruszyć, lecz sama myśl o nowym wy-
siłku obezwładniała mnie.
— Już dobrze po jedenastej — zauważył nieznajomy
spoglądając w niebo.
Nigdy nie potrafiłem opanować sztuki orientowania się
w czasie z położenia słońca i wyglądu nieba.
— To samo pokazuje zegarek — popatrzyłem na niego
z uznaniem. — Znakomite cygaro, dziękuję.
Coś tam mruknął w odpowiedzi i pogrążył się w zadumie.
Miałem teraz okazję przyjrzeć mu się
dokładnie. Nosił odzież, która na pewno wzbudziłaby zainte-
resowanie przechodniów w jakimkolwiek mieście. Skórzana
kurta z kozłowej skóry, nieco połatana, opadała na spodnie
również skórzane, czarnej barwy. Buty o krótkich
cholewach musiały na nogach właściciela przewędrować
wiele setek mil, znać to było po nich. Głowę zdobił
szerokoskrzydły kowbojski kapelusz, mocno wypłowiały.
Jeden z tych, które w razie potrzeby można napełnić wodą,
295866566.005.png
by napoić konia. Spod kapelusza sterczały kosmyki włosów
barwy śniegu, kontrastujące z cerą twarzy spalonej słońcem i
wiatrem. Gdyby nie ubiór i rysy oblicza, można by uznać
tego człowieka za Indianina.
Wierzchowiec nieznajomego pasł się kilka kroków
dalej, nie rozsiodłany, i nie różnił się niczym od
tysięcy koni używanych przez rolników jako siła robocza.
Ot, zupełnie przeciętne zwierzę.
Skończyłem palić i utkwiłem wzrok w dalekiej linii
horyzontu marząc, iż nagle zza tej linii wyskoczy
galopujący jeździec. Oczywiście — Karol Gordon. Byłoby to
najlepsze zakończenie przygody.
I co za zbieg okoliczności! Jakby na potwierdzenie mych
pragnień nieznajomy sąsiad nagle zauważył:
— Mamy gościa.
Wytrzeszczyłem oczy. Falista preria była tak samo pusta,
jak przez cały okres mej dotychczasowej wędrówki.
__ W złym kierunku patrzysz. Bardziej w prawo.
Teraz skrył się za pagórkiem. O, jest!
__ Rzeczywiście! — krzyknąłem uradowany. — Szuka
mnie przyjaciel.
— Ten sam, z którym umówiłeś się nad jeziorkiem?
— Właśnie on.
— To dlaczego nadciąga z południa zamiast z zachodu?
— Nie wiem. Może wyjechał naprzeciw?
Dalekiego wędrowca dostrzegałem już wyraźniej.
Gnał wprost na nas, lecz jego sylwetka coraz mniej
przypominała postać Karola.
— To jednak nie on — westchnąłem.
W ciągu następnych minut rozpoznałem maść konia, strój
jeźdźca, a nawet rysy twarzy.
Młody, schludnie ubrany chłopak nie wyglądał na
przybysza z dalekich stron, jego odzież była zbyt czysta, a
wierzchowiec zbyt wypoczęty.
Zatrzymał się o krok, energicznie ściągając cugle.
Niewiele brakowało, a najechałby na moje wyciągnięte nogi.
— Żebyś tylko nie skręcił karku, chłopcze, przy takich
sztuczkach — odezwał się siwowłosy.
Nie martw się, dziaduniu, i siedź spokojnie, a ty... —
to było do mnie — podnieś rączki w górę. No, już!
Głos zabrzmiał dźwięcznie, prawie wesoło, lecz ujrzałem
utkwione we mnie ponure spojrzenie. Och, to nie był żart.
Podniosłem ręce na widok wycelowanej lufy rewolweru.
— Czego chcesz?
Roześmiał się nonszalancko.
— Pragnę przetrząsnąć twoje bagaże. Nie ruszaj się,
bo...
Lufa colta zatańczyła na wysokości moich piersi. W
tej chwili padł strzał, colt wyleciał z dłoni
napastnika, a na murawę pociekła czerwona strużka. Chłopak
krzyknął, skręcił koniem w miejscu i pognał w bok.
— Wracaj do tatusia, syneczku! — krzyknął siwowłosy.
— I więcej nie próbuj takich sztuczek!
Ostatnich słów uciekający na pewno nie słyszał. Skryło go
najbliższe wzniesienie gruntu.
295866566.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin