Coulter Catherine - Miasteczko Cove.rtf

(797 KB) Pobierz
SEBASTIAN MIERNICKI

SEBASTIAN MIERNICKI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK I…

 

JOANNICI

 


WSTĘP

 

Kilka lat zakon krzyżacki prowadził wojnę z plemionami pruskimi dokonując mordów, rabując, biorąc w niewolę; chciał pogan nawrócić na chrześcijaństwo. Wodzowie plemion dostrzegając zagrożenie zjednoczyli swe siły z księciem pomorskim, który poszukał jeszcze jednego sojusznika.

Pewnego dnia, w jednym z grodów książęcych spotkali się gospodarz, zakonnik w czarnym habicie i płaszczu z kapturem z naszytym białym krzyżem ośmioramiennym oraz trzech przybyszów ze Wschodu. Wszyscy oni złożyli w czterech skrzyniach swoje skarby pochodzące z łupów, ceł i podatków. Kwota ta miała zaspokoić wygórowane żądania Brandenburczyków i pokrzyżować plany rycerzy w białych płaszczach z naszytymi czarnymi krzyżami.

Pod pułapem osmolonym od pochodni pięciu mężczyzn zaprzysięgło utrzymanie tajemnicy. Do przygotowania skrytki w odpowiednim miejscu został zobowiązany zakonnik, bo on i jego bracia kierowali się zasadą: Si tibi copia, si sapientia, formaque detur, inquinat omnia sola superbia, si dominetur.

Kilka lat po tym wydarzeniu, w miejscu gdzie miał powstać potężny zamek i gdzie była skrytka, zginął człowiek, który ją przygotował. Oddział najeźdźców przetoczył się przez strażnicę jak burza nie bacząc na to, że jako krzyżowcy powinni byli rycerze z szacunkiem potraktować własność zakonną. Ale ich interesował tylko skarb. Legenda o nim umarła z człowiekiem, który zginął w zamkowym lochu, wiele lat po tym jak zakon krzyżacki podbił Prusów i zbudował zręby potężnego, groźnego dla sąsiadów państwa.

 

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

ZAPROSZENIE DO ZŁOTORYI * NIEZNANY DOKUMENT JOANNITÓW * SZPITALNICY I RYCERZE * KRZYŻOWCY W BITWIE POD LEGNICĄ * KOLACJA Z JERZYM BATURĄ * KOLEJNE LISTY SATELLESA

 

Mżawka jak pajęczyna w lesie oblepiła mi twarz, gdy maszerowałem warszawską ulicą w drodze do pracy. Na początku marca, gdy cała przyroda czuje nadchodzącą wiosnę, wszystko stawało się przyjemniejsze. Gołe gałęzie drzew tkwiły przy zatłoczonych ulicach stolicy z utęsknieniem oczekując wiosny i płaszcza zieleni. Wspomnienia z wakacyjnych przygód jawiły się w takie dni jako wizytówki z raju i zaproszenie do podróży. Pracując w Ministerstwie Kultury i Sztuki latem głównie wyjeżdżałem w teren, by razem z szefem, panem Tomaszem zwanym przez przyjaciół z racji posiadania dość oryginalnego pojazdu Panem Samochodzikiem, szukać zaginionych dzieł sztuki, niekiedy skarbów, stawić czoła ludziom, którzy chcieli nasze dobra kultury zagarnąć do swoich kolekcji lub ukraść i sprzedać. Jesienią i zimą rzadko ruszaliśmy w teren. Czas ten poświęcałem na pogłębianie wiedzy historycznej, utrzymanie kondycji, odwiedziny w archiwach, galeriach, antykwariatach, muzeach. Doszedłem do gmachu ministerstwa. Strażnik przy wejściu sprawdził moją legitymację służbową.

- Paweł Daniec - postawił znaczek przy moim imieniu i nazwisku na liście pracowników. - Departament Ochrony Zabytków - mówił sam do siebie.

- Tak jest - powiedziałem i wbiegłem po schodach.

Pan Tomasz jako dyrektor miał gabinet z sekretariatem w reprezentacyjnej części korytarza. Mój pokoik znajdował się na szarym końcu, gdzie nie było już czerwonego dywanu, a parkiet zastępowały płytki z tworzywa sztucznego. Nikt mi tu jednak nie przeszkadzał i z okien miałem dobry widok na wejście i na ministerialny parking. Jak co rano włączyłem komputer, by przejrzeć otrzymaną pocztę elektroniczną. Czekając, aż system uruchomi się, sprawdzi podane przeze mnie hasła, znudzony wyglądałem przez okno. Właśnie na parking wjechał furgon pocztowy, a na skwerku przed ministerstwem ujrzałem znajomą sylwetkę Jerzego Batury. Szedł krokiem spacerowicza, ubrany w elegancki płaszcz i ciemny kapelusz. W ręku, gestem angielskiego dżentelmena, trzymał parasol. Lekko uśmiechał się do młodych dziewcząt, które mimo dość ponurej aury założyły krótkie spódniczki ukazując światu zgrabne nogi. Jerzy Batura był synem Waldemara, handlarza dzieł sztuki, który przed wielu laty kilka razy walczył z panem Tomaszem. Nie dane mi było poznać seniora, ale z juniorem stawaliśmy do pojedynków o ukryte skarby i jak dotąd wychodziłem z nich jako zwycięzca. Szef zawsze uprzedzał mnie, bym nie stawał się zanadto pewny siebie, bo nigdy, pod żadnym pozorem nie wolno lekceważyć przeciwnika. Teraz obecność wroga podziałała na mnie jak zimny prysznic. On, wiedząc gdzie pracuję, spojrzał w kierunku mojego okna. Choć dzieliła nas duża odległość, byłem pewien, że zajrzałem wprost w lodowo niebieskie oczy Jerzego. Tak dobrze go znałem, że wyobraźnia wywołała z pamięci zapach jego doskonałych, drogich perfum i wykrochmalonej koszuli.

- To przypadek - powiedziałem sam do siebie i machnąłem ręką.

Batura przeszedł przed frontonem i zniknął w bocznej uliczce. Następną godzinę poświęciłem przeglądaniu korespondencji i przygotowaniu sobie kubka gorącej herbaty. Gdy wsypywałem płaską łyżkę cukru, zadzwonił telefon.

- Dzień dobry - usłyszałem głos szefa, gdy przedstawiłem się. - Pozwól, Pawle, do mnie. Możesz zabrać ze sobą herbatę, bo chyba dłuższy czas spędzisz u mnie.

Pan Tomasz nie czekając na moją odpowiedź rozłączył się. Wiedział, że zaskoczył mnie tym stwierdzeniem z herbatą bo skąd niby miał wiedzieć, co robię, i teraz zadowolony z efektu swych słów czekał na mnie. Wziąłem notes, kubek, zamknąłem swój pokój i poszedłem do szefa. Panna Monika, jego sekretarka, powitała mnie promiennym uśmiechem, podobnie jak i mój przełożony. Siwe włosy starannie zaczesywał na bok, a okulary w rogowych oprawkach były niezmienione od lat i w dobie filigranowych, drucianych opraw wydawał się dinozaurem mody optycznej. Mimo poważnego wieku utrzymywał dobrą kondycję, nie było na nim widać ani grama tłuszczu, wyglądał nawet na trochę kościstego. Uścisnęliśmy sobie dłonie, a potem pan Tomasz gestem wskazał mi miejsce przy stoliku. Zaraz wyszedł zza biurka i usiadł po przeciwnej stronie.

- Skąd pan wiedział? - zapytałem go wskazując na kubek.

- Intuicja i znajomość twoich zwyczajów - uśmiechnął się szef. - W tych czasach ludzie nie zwracają uwagi na szczegóły goniąc za karierą. Tradycyjnie sypnąłeś sobie płaską łyżeczkę cukru?

- Tak.

- Teraz powiedz mi, dlaczego cię wezwałem? Co podpowiada ci intuicja?

- Otrzymam nowe zadanie związane z listem, który dziś nadszedł do pana.

- Skąd wiedziałeś? - pan Tomasz naśladował ton mojego głosu.

- Gdyby była to sprawa z wczoraj, wezwałby mnie pan od razu. Godzinę temu widziałem przyjazd furgonu pocztowego. Korespondencja doszła do pana i...

- Tak jest - przerwał mi pan Tomasz. - Pojedziesz do Złotoryi.

- Mam szukać złota? - zażartowałem.

- W pewnym sensie tak. Otrzymałem od tajemniczego nadawcy list. Oto on.

Pan Samochodzik przesunął po blacie stołu kartkę papieru z krótkim tekstem.

 

Panie Tomaszu!

 

Wiem, kim Pan jest, a moje imię i nazwisko nic by Panu nie powiedziało i nie odgrywa w tej sprawie ważnej roli. Mam coś, co Pana zainteresuje. To manuskrypt, który był ukryty w ścianie kościoła w Złotoryi. Przypadkiem wszedłem w jego posiadanie. Jest napisany po łacinie. Sprawdzałem na aukcjach, ile takie coś byłoby warte. Myślę, że cena 1000 dolarów jest przystępną i możliwą do wypłacenia przez ministerstwo. Dodam, że w mieście był facet oferujący pięć razy tyle za ten dokument, ale wydał mi się podejrzany, wiem zaś, że Pan przekaże to do muzeum i zrobi z tego użytek, bo to Pan znalazł skarb templariuszy, a tym razem chodzi o divitiae Milites hospitalis sancti Johannis Baptistae Hierosolymitani. Wiem, kiedy otrzyma Pan ten list. Będę czekał na Pana jutro o piątej i o siedemnastej w Złotoryi przy kościele pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Marii Panny. Pana znakiem rozpoznawczym niech będzie książka o templariuszach.

 

Satelles

 

- Satelles? - zdziwiłem się.

- Członek straży przybocznej - wyjaśnił pan Tomasz.

- Milites hospitalis sancti Johannis Baptistae Hierosolymitani - cytowałem list - to joannici?

- Tak.

- Skąd ich dokument znalazł się w Złotoryi?

- O tym przekonasz się na miejscu. Masz jakąś książkę o templariuszach?

- W domu tak.

- To wracaj do siebie, pakuj bagaże, bierz wehikuł i jedź.

- A pan? Co z ceną za manuskrypt? Szef wyjął z szuflady kartę bankomatową.

- Obejrzysz znalezisko, ocenisz je, zapłacisz. Sprzedającemu zapewniamy anonimowość, ale musi podpisać pokwitowanie odbioru sumy i musisz spisać jego dane. Musisz przekonać pana Satellesa. Jeżeli to się nie uda, spróbuj zdobyć kopię lub w najgorszym wypadku zapamiętać jak najwięcej.

- Chyba to pan tam powinien pojechać... Satelles może nie podjąć rozmów bez pana.

- Niestety, muszę zostać w Warszawie i poświęcić uwagę tegorocznemu budżetowi naszej komórki - pan Tomasz bezradnie rozłożył ręce. - Powodzenia! - dodał żegnając się ze mną i wręczając mi kluczyki do wehikułu.

Wróciłem do swojego pokoju, zrobiłem porządek, dokładnie zamknąłem drzwi i pojechałem do swojego mieszkania. Tradycyjnie pojawienie się wehikułu, wielkiej, pokracznej blaszanej larwy z wielkimi owadzimi oczyma reflektorów, z karoserią przypominającą puszkę, z dachem krytym brezentem, wywołało pogardliwe uśmiechy posiadaczy nowoczesnych aut o pięknych liniach nadwozi, wyposażonych w ergonomiczne siedzenia, klimatyzację, oszczędne silniki. Nasz potwór wprost pożerał paliwo, zwłaszcza przy większych prędkościach, przy których czuł się najlepiej, bo pod maską skrywał silnik z rozbitej maszyny startującej w klasie WRC. Potężne amortyzatory umożliwiały bezpieczne wjechanie pojazdem w najgorsze wertepy, a śruba zamontowana z tyłu - poruszanie się po wodzie.

W południe, spakowany, przygotowany do przeżycia kolejnej przygody, wyjechałem do Złotoryi. Skierowałem się na Legnicę. Nie jechałem szybko, tylko siedemdziesiąt kilometrów na godzinę, co pozwalało na ekonomiczne zużycie paliwa. Wszyscy kierowcy na drodze, nawet poczciwych fiatów 126p stawiali sobie za punkt honoru wyprzedzanie mnie. Dlatego zdziwiło mnie zachowanie kierowcy audi, które jechało około trzystu metrów za mną i utrzymywało stały dystans. Przyspieszyłem - ono też. Wjechaliśmy na obwodnicę Lubina, gdzie nie mogłem za bardzo rozpędzać się, co uczyniłem dopiero na drodze między Lubinem i Legnicą. Tu, na drodze z koleinami wyrobionymi przez TIR-y, w tłoku, wehikuł pokazywał możliwość gwałtownych przyspieszeń. Wykorzystałem jego przewagę i gubiąc na moment audi zjechałem do lasu. Ukryty w krzakach obserwowałem drogę. Gdy mijało mnie audi, za kierownicą ujrzałem charakterystyczne, ostre rysy twarzy Jerzego Batury. Pewnie to on był tym, który chciał kupić dokument, a gdy to się nie udało, postanowił mnie śledzić.

Odczekałem jeszcze kwadrans i ruszyłem w kierunku Złotoryi. Do miasta dojechałem po zmroku. Nie wiedziałem, gdzie się zatrzymać. Z czasów studenckich, z objazdu naukowego, pamiętałem, że działało tam schronisko młodzieżowe, ale nie byłem pewien, czy po tylu latach wciąż jest czynne. Zatrzymałem się więc przy stacji benzynowej. Wehikuł natychmiast wzbudził zainteresowanie pracowników. Kasjer przylepił twarz do szklanej ściany, inni kierowcy uśmiechali się i przestali zwracać uwagę na piękną blondynkę robiącą zakupy w sklepie na stacji paliw. Jasne, proste włosy sięgały jej do ramion, nad którymi delikatnie układały się w łuk wygięty na zewnątrz. Miała intensywnie niebieskie oczy, szerokie kości policzkowe, zdrowy rumieniec na twarzy, pełne wargi. Wszystko w niej było ładne i foremne, a obcisły golf i proste spodnie tylko umiejętnie podkreślały jej figurę. Obdarzyła wehikuł przelotnym spojrzeniem i spakowała nabytki do papierowej torby. Chyba świadoma spojrzeń mężczyzn z ulgą przyjęła fakt, że co innego przykuło ich uwagę.

- Do pełna - poleciłem mężczyźnie obsługującemu dystrybutor.

- Benzyna, ropa czy... węgiel? - zaryzykował żart.

- Benzyna bezołowiowa - odpowiedziałem.

- Sam pan go zrobił?

- Tak, takie auta mają duszę.

- Pewnie dużo pali.

- Jak normalne auto rajdowe - odparłem poważnie.

- Rajdowe jak ta lala - uśmiechnął się człowiek w roboczym drelichu i zdumiony spojrzał na licznik. - Pięćdziesiąt litrów?! - krzyknął. - Pije jak smok. Jaki ma bak.

- Na siedemdziesiąt litrów.

- Co to za silnik?

- Mówiłem panu, że rajdowy. Może mi pan powiedzieć, gdzie w Złotoryi można przenocować?

- To zależy, ile pan chce wydać. Mamy schronisko, ale nie wiem, czy wczesną wiosną jest otwarte. Mamy też trzygwiazdkowy hotel Qubus w centrum miasta. Pojedzie pan prosto, zobaczy pan wysoki, oświetlony budynek ze strzeżonym parkingiem. Szkoda, żeby panu ukradli samochód. Sama benzyna, jaką pan w niego wlewa pewnie więcej kosztuje niż te stare blachy - uśmiechnął się.

Pokiwałem głową z rezygnacją godząc się na niewybredne dowcipy pod adresem wehikułu. W kasie zapłaciłem za benzynę, zrobiłem drobne zakupy i wróciłem do auta. Wjechałem do centrum miasta i tak jak powiedział pracownik ze stacji ujrzałem neon z napisem Qubus. Najpierw wjechałem na parking, ustawiłem wehikuł w najdalszym kącie, przodem do wyjazdu, zabrałem swoje rzeczy i poszedłem do recepcji. Tam otrzymałem klucz do pokoju na siódmym, ostatnim piętrze. Z okien skromnie urządzonego, ale czystego pokoju miałem doskonały widok na miasto, teraz widoczne jedynie jako rozlewisko świateł. Z ulgą usiadłem na łóżku i sięgnąłem po książki, jakie wziąłem ze sobą. Jedna była poświęcona dziejom zakonu templariuszy, druga historii wypraw krzyżowych. Zacząłem studiować losy zakonu joannitów.

Joannici to Rycerze Szpitala Jerozolimskiego Świętego Jana Chrzciciela. Wywodzili się z działającego w Jerozolimie bractwa charytatywnego. Około połowy XI wieku grupa kupców włoskich założyła klasztor Matki Boskiej Łacińskiej, a przy nim szpital pod wezwaniem świętego Jana Jałmużnika dla chrześcijan przybywających do Ziemi Świętej. Podczas pierwszej wyprawy krzyżowej, zakończonej w 1099 roku odbiciem z rąk muzułmanów świętych dla chrześcijan miejsc, brat Gerard, uważany według niektórych źródeł za pierwszego mistrza joannitów, przekształcił bractwo charytatywne w zakon, co znalazło swój wyraz w bulli z 1113 roku papieża Paschalisa II adresowanej do brata Gerarda. Nowe bractwo przyjęło nazwą Szpitala Świętego Jana Chrzciciela, a regułę zakonu benedyktyńskiego. Szpitalnicy od lat znający realia Ziemi Świętej stali się dla pielgrzymów i krzyżowców cennym źródłem informacji, przewodnikami, nawet szpiegami. Wkrótce zakonowi podlegało już kilka szpitali i hospicjów, a pierwsi chrześcijańscy władcy Jerozolimy wydzielali na szpitalników nawet część łupów wojennych. Około 1120 roku w dziejach zakonu pojawił się Rajmund du Puy, który kierował zgromadzeniem blisko czterdzieści lat i przekształcił joannitów w organizację wojskową nie zapominając jednak o działalności szpitalnej. Wzorem templariuszy, którzy uzyskali regułę zakonną w 1128 roku, joannici składali śluby rycerskie, a więc ich powinnością stała się nieustanna walka z niewiernymi.

Na czele zakonu stał wielki mistrz, obierany spośród braci rycerzy. Podczas elekcji obowiązywał zakaz wnoszenia broni, bo krewcy zakonnicy często i chętnie sięgali po miecze. Organizacja zakonna przypominała tę stosowaną przez templariuszy. Podobnie jak oni walczyli o przywileje i nadania nie tylko na Bliskim Wschodzie, ale i w Europie, bo dochody z posiadłości europejskich pozwalały utrzymywać zakon w Ziemi Świętej. W 1259 roku papież Aleksander IV zatwierdził wzór stroju zakonników i krzyż stosowany przez nich już za czasów pierwszych mistrzów. Joannici ubierali czarny habit oraz takiego samego koloru płaszcz z kapturem. Na habicie i płaszczu po lewej stronie był naszyty biały ośmiorożny krzyż. Obecnie ta forma krzyża nazywana jest krzyżem maltańskim. Do walki rycerze nakładali na zbroję czerwoną tunikę z białym krzyżem zakonnym.

Jak to się mogło stać, że joannici pojawili się w Złotoryi?

Potęgę zakonu stanowiło to, że wstępowali do niego młodzi, szlachetnie urodzeni ludzie, którzy nie mieli szansy przejąć majątku po ojcu, tradycyjnie dziedziczonego przez starsze rodzeństwo. Kariera mnicha- rycerza była atrakcyjniejsza niż spędzenie reszty życia w murach klasztornych. Członkami zakonu bywali także ludzie żyjący poza domem zakonnym i byli to zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Zwano ich confratres - współbraćmi oraz consorores - współsiostrami. Joannici piastowali stanowiska na dworach królewskich, zajmowali się operacjami finansowymi, przewozem morskim pielgrzymów. Po upadku Akki i likwidacji Królestwa Jerozolimskiego joannici przenieśli się na Cypr i odtąd ich głównym orężem były okręty. W XVI wieku siedzibą zakonu została Malta, a joannici stali się sławni jako kawalerowie maltańscy. Złotoryja od wieków była znana jako miejsce złóż złota. Książęta śląscy doskonale zdawali sobie sprawę ze znaczenia tego miejsca. Czytając Roczniki Jana Długosza natkniecie się na relację o bitwie pod Legnicą w 1241 roku, kiedy to polskie rycerstwo starło się z najazdem mongolskim. Henryk II Pobożny w pierwszym rzucie dowodzonym przez czeskiego księcia Bolesława Dypoldowicza wystawił krzyżowców - ochotników z różnych krajów, wspartych kopaczami złota ze Złotoryi. Zdziwicie się, skąd na terenie Polski wzięli się krzyżowcy? Czeski biskup Bruno z Ołomuńca pisał do papieża Grzegorza X o Polsce jako kraju zagrożonym najazdami pogan. O krzyżowcach pod Legnicą wspomina także Rocznik kompilowany śląski, a wzmianki o ochotnikach gotowych walczyć z poganami na wschodzie Europy nie powinny dziwić, bo franciszkanie i dominikanie na długo przed najazdem mongolskim wzywali rycerstwo europejskie do walki przeciw Prusom i Litwinom.

Wielki mistrz templariuszy Ponces d'Aubon w połowie 1241 roku pisał do Ludwika IX, króla francuskiego: Uwiadamiamy Waszą Wysokość, że Tatarzy zniszczyli już i złupili ziemię, która należała do Henryką księcia polskiego, że zabili księcia tego wraz z mnóstwem panów; sześciu braci naszych, trzech rycerzy, dwóch zbrojnych i pięciuset naszych ludzi zginęło, trzech zaś braci dobrze nam znanych zdołało uniknąć zguby.

Skoro w bitwie brali udział templariusze, których posiadłości znajdowały się na Śląsku, chociażby w Małej Oleśnicy i Wielkiej Wsi, to mogli w niej brać udział i joannici, którzy też mieli tu skromne nadania. To krzyżowcy podczas bitwy pod Legnicą wzięli na siebie ciężar pierwszego ataku, sprowokowali dwa ukryte skrzydła mongolskie do ujawnienia pozycji i gdyby nie ucieczka rycerstwa na jednym ze skrzydeł wojsk sprzymierzonych, bitwa mogłaby zakończyć się sukcesem. Kto wie?

Przetarłem oczy i odłożyłem książki. Postanowiłem zejść na kolację do restauracji.

W jadalni byłem sam. Prze uchylone okno dochodził mnie cichnący gwar zasypiającego miasta. Relaksująca muzyka sączyła się z dyskretnie ukrytych głośników. Kelnerka przyjęła moje zamówienie i znowu zostałem sam. Z wieszaka wziąłem gazetę i oczekując na posiłek przeglądałem tytuły artykułów donoszących o kryzysach politycznych, upadkach firm, udanych akcjach policyjnych. Gdy odłożyłem dziennik, ujrzałem wchodzącego do restauracji Jerzego Baturę. Był zaskoczony moim widokiem, podobnie jak ja jego obecnością. Nie było sensu udawać, więc skłoniłem się mu, na co on gestem zapytał, czy może się dosiąść. Kiwnąłem głową.

- Cześć - powiedział podając mi dłoń i zajmując miejsce po drugiej stronie stołu. - Miły hotel.

- Miły.

Kelnerka przyniosła mi sałatkę grecką, pieczeń i herbatę. Batura uważnie przyglądał się mojemu posiłkowi.

- Podać coś panu? - zapytała go kelnerka.

- Może taką samą sałatkę, sok pomidorowy i kieliszek brandy.

- Nie jadasz mięsa? - zachęcałem go wskazując smakowicie pachnącą pieczeń.

- Wieczorem? Nigdy. Potem rano człowiek budzi się z ciężką głową.

- Rozumiem.

- Pewnie nie powiesz, dlaczego zawitałeś do Złotoryi?

- Nie, ale ty doskonale wiesz po co. Śledziłeś mnie, byłeś w Złotoryi wcześniej i próbowałeś to kupić.

- Co?

- Wiesz, co... - kątem oka zauważyłem blondynkę, tę samą którą widziałem na stacji benzynowej. Może to był przypadek? Może była tu tylko przejazdem i też zatrzymała się w tym samym hotelu? Widziałem ją tylko przez sekundę, daleko w holu. Znowu skupiłem uwagę na Baturze.

- Znalazca zgłosił się do was?

- Może.

- Czy mogę liczyć na...

- Nie - przerwałem mu. - Nie będę z tobą pertraktował.

- Szkoda, pewnie to tobie się poszczęści. Ale nie poddam się bez walki.

- Jak zwykle... - uśmiechnąłem się.

- Myślisz sobie, że jak zwykle wygrasz?

- Nie.

Obaj kończyliśmy kolację. Batura wzniósł kieliszek do toastu.

- Niech wygra lepszy - powiedział.

- Będziesz grał fair?

- Oczywiście.

- Niech wygra lepszy - powtórzyłem toast unosząc filiżankę herbaty.

Po chwili kelnerka zebrała naczynia, a my ruszyliśmy do windy.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin