Społeczeństwo to organizm -.doc

(503 KB) Pobierz
„Społeczeństwo to organizm” - z o

„Społeczeństwo to organizm” - z o. Bogusławem Palecznym rozmawia Andrzej Zybała

Od 1990 roku pomaga ojciec bezdomnym. Dzięki takiemu długiemu stażowi można prześledzić skalę tego problemu w Polsce na przestrzeni całej III Rzeczpospolitej.

B.P.: Pracę z bezdomnymi zacząłem jako kleryk na drugim roku studiów. Jeździłem wówczas z zupą na Dworzec Centralny w Warszawie. Na samym początku było tam około 40 bezdomnych, dzisiaj jest ich zatrzęsienie, co można zauważyć będąc tam choćby przez chwilę. Nie oznacza to jednak, że za komuny nie było tego typu problemów. Bezdomność była ukryta, głównie w hotelach robotniczych. Wielu ich mieszkańców pod wieloma względami odpowiadało charakterystyce ludzi bezdomnych. Tak, jak oni nie mieli rodzin, osób bliskich. Pozostawali wyizolowani społecznie, mimo że formalnie mieli adres i jakieś zajęcie. W tamtych czasach bezdomność była skutkiem uprzemysłowienia robionego w znacznym stopniu na siłę. Brano tabuny ludzi ze wsi i umieszczano ich na wielkich budowach socjalizmu. Wielu z nich nie było w stanie zakorzenić się w nowych warunkach. Wegetowali na obrzeżach systemu. Wielu z nich popadało w alkoholizm. Umieli jakoś przetrwać do wypłaty, po której przepijali to, co ciężką pracą zarobili. Psychicznie byli bezdomni.
Wracając do dzisiejszej rzeczywistości, chcę powiedzieć, że wchodziliśmy w problem bezdomności zupełnie nieprzygotowani, także w sensie psychicznym czy nawet moralnym. Pomagając bezdomnym natrafiałem na problemy niemal wszędzie, począwszy od pogotowia ratunkowego. Niektórzy lekarze woleli czekać aż bezdomny umrze, niż udzielić mu pomocy. Jeden z lekarzy ponaglany, czemu nie pomaga leżącemu bezdomnemu, stwierdził: "po co pomagać chwastowi?". Często wzywając pogotowie, miałem mieszane uczucia, bo bałem się, że może to być koniec dla bezdomnego.
Na początku próbowałem rozwiązywać ich problemy na samym dworcu. W 1996 r. podpisałem umowę z PKP na prowadzenie noclegowni. Chciałem to zorganizować w sposób profesjonalny, natomiast PKP bawiło się w ciuciubabkę. Wszystko kończyło się na obietnicach, natomiast ciekawe jest to, że gdy przychodziło do pokazania się w mediach, wówczas okazywało się, że wszystkie problemy są rozwiązane. Dziennikarze nie próbowali zazwyczaj sprawdzać, jak jest naprawdę. Nie zdawano sobie sprawy, że niedoinwestowane miejsce dla bezdomnych staje się wylęgarnią chorób, wzrasta zagrożenie przemocą itp. Dlatego musi być zorganizowane w sposób przemyślany i zgodnie z pewną logiką.

Czy tak długie doświadczenie w pracy z bezdomnymi pozwala ojcu na projektowanie jakichś całościowych rozwiązań problemu bezdomności?

B.P.: Chcę podkreślić, że przy tak wysokim bezrobociu, jakie jest w Polsce, nie da się zmniejszyć bezdomności. Ludzie muszą mieć szansę zarobić na siebie. Obecnie można tylko ulżyć poszczególnych osobom, którzy mają szczęście trafić na odpowiednich opiekunów. Ale w skali makro jesteśmy bezsilni. Czasami przeglądam sprawozdania różnych fundacji, które chwalą się, ile one zrobiły na rzecz redukcji biedy i bezdomności, ale najczęściej to jest kompletna bzdura, bo ich efekty ograniczają się do wąskiego grona szczęściarzy. Ja przez tyle lat musiałem sobie wypruwać flaki, żeby w końcu pomóc zorganizować miejsce dla około stu osób, które wreszcie mogły zamieszkać w podwarszawskim Ursusie w cywilizowanych warunkach. Nie twierdzę przy tym, że rozwiązuję ogólnokrajowy problem. Jeden z biskupów polecił mi kiedyś napisanie sprawozdania z mojej działalności. Na jednej kartce napisałem, że efekty mojej pracy są mierne. Później zauważyłem, że wymazał to słowo korektorem, bo jakoś nie mógł zrozumieć, że ktoś może tak oceniać swoją pracę. Ale ja chcę być realistą.

Jaka jest droga do bezdomności? Kiedy człowiek - pomimo, że jeszcze radzi sobie materialnie - staje się nią zagrożony?

B.P.: Często nie zdajemy sobie sprawy, jakim oparciem są dla nas ludzie, wśród których żyjemy. Mamy rodzinę, dom, znajomych, mamy jakąś własność. Gdy to tracimy, to tak, jakbyśmy cofali się do epoki kamienia łupanego. Wszystko się zmienia. Człowiek musi mieć relacje z innymi. A bezdomny to taki człowiek, który je traci i w konsekwencji pozostaje mu tylko strach, poczucie stałego zagrożenia. Pozostaje mu pustka, która z czasem staje się coraz bardziej nieznośna i kolejne rzeczy wydają się coraz trudniejsze i nie do pokonania. Człowiek staje się coraz bardziej bezbronny w stosunku do siebie i do innych. Nie jest w stanie zadbać o swoje coraz bardziej podstawowe sprawy. Ma przed sobą coraz groźniejszą magmę, która kojarzona jest z zagrożeniem.

Czy są ludzie, którzy potrafią otrząsnąć się z bezdomności?

B.P.: Są tacy, ale widzę wiele porażek. Człowiek może wyjść z bezdomności, ale bezdomność z niego już nie wychodzi do końca życia. Coś się łamie w człowieku. Niektórzy zdobywają czasami pracę, ale często zarobią pieniądze i one od razu ich parzą... Pamiętam, jak mojego ojca na prywatnej budowie niektórzy pracownicy niemal błagali, żeby po odebraniu od niego tygodniowej pensji, podwiózł ich do knajpy jeszcze tego samego wieczora. Bali się, że nie zdążą przepić zarobku do zamknięcia lokalu.

Czy życie religijne stanowi dla nich szansę wyjścia z bezdomności?

B.P.: Kiedyś usłyszałem dwóch bezdomnych, będących pod opieką Sióstr Misjonarek Miłości, którzy po mszy z płomiennym kazaniem narzekali, że każą im się modlić dwie godziny, żeby mogli dostać coś do jedzenia. To nie są zakonnicy. W gruncie rzeczy nie wiem, co w nich w środku siedzi. Dlatego staram się nie wywierać presji na praktyki religijne. Dla mnie normą są msze w niedziele i święta. Wprawdzie inicjuję modlitwy przed jedzeniem, ale są one odmawiane za darczyńców, bo powtarzam naszym mieszkańcom, że ich modlitwa jest jedynym sposobem, w jaki mogą odwdzięczyć się tym, dzięki którym mają coś do jedzenia. Nie zrobiłem też kaplicy w ośrodku - poza małą, prywatną, dla zakonników - ponieważ uznałem, że lepszym rozwiązaniem będzie, gdy nasi mieszkańcy będą wychodzili na zewnątrz na niedzielne msze. Mają motywację, aby lepiej się ubrać, a przy okazji spotykają się z ludźmi, co jest najważniejsze.

Powtarza ojciec często, że nie wystarczy być miłosiernym, aby pracować z bezdomnymi. Czego jeszcze trzeba?

B.P.: Z naszą pracą jest tak, jak z pracą chirurga. On ma być nie tylko miłosierny, ale przede wszystkim ma we właściwym miejscu ciąć. Tylko w ten sposób może ratować życie.
Znam wiele przykładów osób pełnych dobrej woli - jak choćby siostry zakonne - które pomagają bezdomnym, lecz czasami stwarzają groźne sytuacje. Przyprowadzono kiedyś do dworcowego ośrodka pomocy Murzyna i miłosierna siostra go przyjmowała, a w tym czasie pozostali pensjonariusze już obrabiali mu kieszenie. Jeden z księży zorganizował kiedyś izbę wytrzeźwień, aby dać schronienie, ale zrobił to w takich warunkach, że okazało się, iż pijany człowiek tam zamarzł. To pokazuje, że trzeba umieć zarządzać tymi sprawami. Trzeba uświadamiać sobie, jakie problemy mogą powstać, gdy zgromadzi się ludzi w jednym miejscu. Tu zawsze powstanie pewna nowa jakość, której nie ma, gdy ci ludzie są rozproszeni.
Bezdomni żyją w warunkach ekstremalnych i czasami postępują ekstremalnie. Oglądałem kiedyś film hiszpańskiego reżysera Veridiana, który pokazywał środowisko biedaków. Wprawdzie było to momentami przerysowane, ale było też wiele realizmu. I tam była taka miłosierna siostra, która dla biednych porzuciła nawet zakon. I pewnego dnia ona wyjechała, a ci zrobili libację, a gdy wróciła, to ją zgwałcili. Trzeba się liczyć z możliwością ekscesów. I trzeba być odpowiednio przygotowanym.
Czasami straż miejska przywozi nam kogoś nietrzeźwego i mówią, że mają bezdomnego. Odpowiadam zwykle, że skoro jest pijany, to proszę go odwieźć do izby wytrzeźwień. My zajmujemy się czymś innym. Kiedyś powiedziałem, żeby pijanego odwieźli na izbę, żeby mu tyłek podmarzł, to może się czegoś nauczy. Strażniczka pytała zdziwiona, czy rozmawia z księdzem. Trzeba zrozumieć, że ośrodek dla bezdomnych to nie jest przedszkole, a miejsce na sentymenty jest dość ograniczone. Mamy konkretne procedury przyjęcia do nas. Obecnie przyjmujemy mężczyzn powyżej 50-tego roku życia. Wcześniej mieliśmy wielu młodych, ale przeżyliśmy sporo doświadczeń, które sporo nas nauczyły. Część chętnie korzystała z naszej pomocy, ale często wracali do alkoholu.
My przyjmujemy tak, jakbyśmy przyjmowali do pracy. Chętni przechodzą badania lekarskie, musimy poznać ich przeszłość, np. karalność. Jest to istotne, bo musimy dbać o porządek. Każdy, kto wchodzi do ośrodka, musi dmuchać w alkomat. Czasami oszukują, bo dmucha kolega, ale jeśli prawda wyjdzie na jaw, to wylatuje. Muszą być twarde zasady, bo tylko one chronią większość, która chce spokojnie wieść swoje życie. Bezdomni mają swój kod, jak na przykład pensjonariusze więzień. Trzeba to poznać, żeby z nimi umieć postępować. Są ośrodki dla bezdomnych, które nie radzą sobie z twardymi zasadami i wychodzi chaos, stają się miejscami zagrożenia, a nie pomocy.
Niestety trzeba powiedzieć brutalną prawdę, że u ludzi żyjących w takich warunkach, odzywają się zwierzęce instynkty, nie są w stanie nad nimi zapanować. Dla dobra ogółu trzeba im w tym pomóc. Gdy nie ma żadnej władzy, to zazwyczaj rządzi diabeł.

Wydaje się, że aby przynajmniej w jakimś zakresie rozwiązywać problem bezdomności, trzeba rozwijać wrażliwość społeczną na te problemy. Jak to robić?

B.P.: To nie jest kwestia wrażliwości, lecz pewnego sposobu myślenia o tym, czym jest społeczeństwo. Jest to przecież pewna całość, organizm. Mieszczą się w nim bezdomni, policjanci, przedsiębiorcy, prawnicy. I co społeczeństwo będzie miało z kogoś, kto wyzionie ducha pod mostem z braku dachu nad głową? A on może robić coś pożytecznego, choćby zbierać butelki. Dla każdego powinno być miejsce w społeczeństwie.

Realizuje ojciec misję Kościoła. Czy Kościół może robić więcej? Jest przecież jedną z nielicznych instytucji posiadających zaplecze materialne.

B.P.: Katolicy są wrażliwi, pomagają, dzięki nim przecież funkcjonujemy. Co do instytucji Kościoła, to nie chcę rozwijać nadmiernie tego tematu... Wielu proboszczów boi się, że straci swoje wpływy, gdy ich parafianie będą nam dawali pieniądze. Zawiść ma tu swój udział.
Na początku miałem więcej problemów w samym Kościele. Czasami to było jak walenie głową w mur. Dopiero z czasem wywalczyłem prawo bytu dla mojej działalności. Władze zakonne stanęły przed faktem, że już coś powstało i nie można było tego zaprzepaścić.

Można często odnieść wrażenie, że monopol na wrażliwość społeczną ma lewica.

B.P.: Moim zdaniem, bardziej zaangażowane w misję pomocy są środowiska katolickie. To dzięki nim mój ośrodek funkcjonuje. Nie twierdzę, że jest zupełnie różowo, ale ludzie potrafią się zmobilizować do pomocy. Natomiast lewica znakomicie rozwiązuje problemy, ale w mediach. Na przykład była pani wiceminister Jolanta Banach bardzo medialnie rozwiązuje wszelkie problemy, natomiast rzeczywistość idzie jednak swoją drogą. Kiedyś zastanawiano się, jak wyposażyć noclegownie. Była mowa o kocach. Tymczasem wiadomo, że one szybko stają się siedliskiem chorób. Gdy powiedziałem, że trzeba stosować pościel, to pani minister patrzyła na mnie tak, jakbym urwał się z choinki. Powiedziano mi, że takich luksusów nie przewiduje się dla bezdomnych. A tu nie chodzi o luksusy, lecz o to, aby nie tworzyć zagrożenia. Pościel może być stara, brzydka, ale musi być coś, co łatwo da się wyprać i zdezynfekować.
Często odnoszę wrażenie, że o bezdomności mówi się jak o jakimś problemie z kosmosu. Natomiast ci ludzie żyją w naszym społeczeństwie, i powinni korzystać z tych samych norm moralnych, cywilizacyjnych itp. Obecny lewicowy rząd przeznacza naprawdę niewiele środków na pomoc. W naszym wypadku to jest takie "cykanie", dadzą trochę na żywność, ale za to nie na prąd. Biorę, co dają, bo bez tego byłoby jeszcze gorzej, ale za to nie byłbym w stanie prowadzić ośrodka. Natomiast łatwo znajdują pieniądze dla lesbijek czy gejów. Środowiska katolickie mają więcej inicjatywy...

...jak to się przejawia?

B.P.: Organizują dużo różnych przedsięwzięć, imprez, dzięki którym mogę zbierać pieniądze dla bezdomnych czy dawać koncerty, sprzedawać płyty, z których dochód zasila ośrodek.

A nie odczuwa ojciec, że spora część środowisk katolickich sprzyja rozwiązaniom gospodarczym, które bliższe są skrajnemu liberalizmowi niż społecznej nauce Kościoła, co zaostrza problemy społeczne?

B.P.: Media nagłaśniają często takich biskupów, którzy im odpowiadają, co tworzy złudne wrażenie. Większość biskupów jest konserwatywna...

...ale konserwatywna w sensie społecznym. Natomiast w sensie gospodarczym często akceptuje się nieskrępowany rynek, co zaostrza problemy społeczne...

B.P.: ...ale gospodarka jest zawsze sterowana w jakiś sposób. Wolny rynek jest takim samym mitem, jak wolna prasa.

Z ojca działalności można byłoby wnosić, że akceptuje lewicową politykę, ale bez tych obyczajowych ekscesów...

B.P.: Nie zgadzam się zupełnie z takim postawieniem sprawy. Uważam, że "społeczne" hasła lewicy to pic na wodę.

Ale podejrzewam, że ojciec chciałby większość wydatków społecznych finansować z budżetu.

B.P.: Tak, ale wynikałoby to z racjonalnej polityki społecznej. Pewne zło, które dopuszczamy i tak wróci do nas w jakiejś formie. Przecież zaniedbując najsłabszych, będą cierpieć również pozostali. Jadąc tramwajem mogą zarazić się gruźlicą czy innymi chorobami, których nosicielami bywają bezdomni. Czy rozsądni ludzie powinni godzić się na takie zagrożenia z powodu obawy o stratę paru złotych, dzięki którym biedni mogą mieć pewne minimum socjalne?

Dziękuję za rozmowę.

Warszawa-Ursus, dn. 22.09.2004 r.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin