David Eddings - Diamentowy tron.rtf

(2490 KB) Pobierz
PROLOG

David Eddings

 

 

 

Diamentowy Tron

 

Księga pierwsza dziejów Elenium

 

Przełożyła Maria Duch


PROLOG

O Ghwerigu i Bhelliomie

z mitologii bogów trolli


Bardzo dawno temu, gdy tylko czas rozpoczął swój bieg, na długo przedtem, zanim niezdarni, odziani w skóry i uzbrojeni w maczugi przodkowie Styrików wyszli z gór i lasów Zemochu na równiny centralnej Eosii, w głębokiej grocie ukrytej pod wiecznymi śniegami północnej Thalesii mieszkał karłowaty, pokraczny troll o imieniu Ghwerig. Z powodu swojej brzydoty i przeogromnej chciwości był wyrzutkiem; żył i pracował samotnie, poszukując w głębi ziemi złota i drogich kamieni, które mógłby dodać do swojego skarbca strzeżonego zazdrośnie. Aż w końcu nadszedł dzień, kiedy dokopał się do sztolni leżącej głęboko pod zamarzniętą powierzchnią ziemi i w migotliwym świetle pochodni ujrzał osadzony w ścianie ciemnoniebieski, drogocenny kamień, większy niźli pięść. Pokraczny Ghwerig począł drżeć z emocji; przykucnął i napawał się wspaniałością klejnotu. Wiedział, że jest on więcej wart od całej, gromadzonej przez stulecia, zawartości jego skarbca. Potem z wielką ostrożnością zaczął kawałek po kawałku odłupywać skałę, aby wydobyć kamień z miejsca, w którym spoczywał od początków świata. A w miarę jak szafir wyłaniał się ze skaty, coraz wyraźniej był widoczny jego szczególny kształt i trollowi przyszedł do głowy pewien pomysł. Jeżeli udałoby mu się wydobyć drogocenne znalezisko w nie naruszonym stanie, to - ostrożnie szlifując i polerując - uwydatni jego kształt i tym samym tysiąckrotnie zwiększy jego wartość.

W końcu Ghwerig delikatnie uwolnił klejnot ze skalnego pokładu i zaniósł do groty, która była zarazem warsztatem pracy i skarbcem trolla. Bez wahania roztrzaskał jeden ze swoich bezcennych diamentów, a z jego fragmentów sporządził narzędzia do rzeźbienia i szlifowania znalezionego kamienia.

Przez dziesięciolecia Ghwerig cierpliwie rzeźbił i szlifował przy świetle dymiących pochodni. Przez cały czas mruczał klątwy i zaklęcia, które napełniały bezcenny klejnot dobrą i złą mocą bogów trolli. Po oszlifowaniu kamień miał kształt ciemnoszafirowej róży. Ghwerig obdarzył go imieniem Bhelliom - Kamień-Kwiat - i uwierzył, że dzięki niemu będzie odtąd wszechmocny.

Jednakże chociaż w Bhelliomie zawarta była cała potęga bogów trolli, nie przekazał on swojej mocy pokracznemu, paskudnemu karłowi. Ghwerig z wściekłości walił pięściami w kamienną podłogę groty. W końcu postanowił zasięgnąć rady swoich bogów i złożył im w ofierze kute złoto i błyszczące srebro. Bogowie wyjawili mu, że potęga Bhelliomu może zostać uwolniona jedynie za pomocą specjalnego klucza, który zagwarantuje, że nie zostanie przypadkowo wyzwolona przez kaprys jakiejś przypadkowej osoby. Potem bogowie trolli powiedzieli Ghwerigowi, co musi uczynić, by pozyskać władzę nad klejnotem, któremu nadał szlif i moc. Zgodnie z tymi instrukcjami troll wykonał dwa pierścienie, wykorzystując odpryski szafiru, które nie zauważone spadły w pył u jego stóp podczas rzeźbienia drogocennej róży. Pierścienie wykuł z najlepszego złota, a w każdy wprawił wypolerowany, owalny fragment Bhelliomu. Ghwerig nałożył pierścienie na palce obu dłoni i podniósł szafirową różę. Głęboki, świetlisty błękit kamieni wprawionych w pierścienie spłynął na Bhelliom. Klejnoty, ozdabiające powykręcane dłonie trolla, stały się jasne niczym diamenty. Ghwerig poczuł pulsowanie mocy Kamienia-Kwiatu i uradował się, że oszlifowany przez niego szafir poddał się jego woli i gotów był, by mu służyć.

Przez niezliczone stulecia Ghwerig dokonywał wielkich cudów dzięki potędze Bhelliomu. I nadszedł czas, kiedy do krainy trollów przybyli Styricy. Na wieść o istnieniu Kamienia-Kwiatu serca Starszych Bogów Styricum napełniły się żądzą zawładnięcia jego mocą. Jednakże Ghwerig był przebiegły i, aby udaremnić próby odebrania mu Bhelliomu, opieczętował wejście do swej groty zaklęciami.

Z czasem Młodszych Bogów Styricum zaniepokoiła władza, jaką mógł zdobyć ten z bogów, który posiądzie Bhelliom. Po naradzie uznali, że nie można pozwolić, aby tak wielka potęga została kiedykolwiek uwolniona z głębi ziemi. Postanowili więc pozbawić kamień mocy. Do tego zadania wybrali spośród siebie zwinną boginię Aphrael. Aphrael udała się na północ, a że była drobnej postaci, udało jej się prześliznąć przez szparkę tak malutką, że Ghwerig przeoczył ją rzucając czary. Aphrael, gdy tylko znalazła się w grocie, zaczęła śpiewać, a głos miała słodki. Oczarowanego pieśnią Ghweriga nie zaniepokoiła obecność bogini. Potem Aphrael uśpiła go. A kiedy marzycielsko uśmiechnięty troll zamknął ślepia, zdjęła z jego prawej dłoni pierścień i zastąpiła go innym, ze zwykłym diamentem. Ghwerig ocknął się czując szarpnięcie i spojrzał na swą dłoń. Zobaczył na palcu pierścień, poprawił go i uspokoił się, z rozkoszą słuchając śpiewu bogini. Ponownie pogrążył się w słodkich marzeniach, jego powieki opadły, a wtedy sprytna Aphrael ściągnęła mu pierścień z lewej dłoni i zastąpiła go innym, też ze zwykłym diamentem. Ghwerig znowu zerwał się na równe nogi i z przestrachem spojrzał na lewą dłoń, ale uspokoił go widok pierścienia, wyglądającego dokładnie tak samo, jak jeden z tych, które wykonał z okruchów Kamienia-Kwiatu. Aphrael śpiewała długo, aż troll zapadł w głęboki sen. Wtedy bogini stąpając bezgłośnie wykradła się z pieczary, unosząc z sobą pierścienie będące kluczem do potęgi Bhelliomu.

I zdarzyło się, że Ghwerig wyjął Bhelliom z kryształowej szkatuły, by dzięki jego siłom spełnić swoje marzenie, ale klejnot nie poddawał się jego woli, gdyż troll nie posiadał już kluczy do jego mocy. Wściekłość Ghweriga była bezgraniczna. W poszukiwaniu Aphrael i swoich pierścieni po wielekroć przemierzał całą krainę wzdłuż i wszerz, lecz chociaż szukał przez całe stulecia, nie odnalazł bogini.

Mijały wieki. Styricy wciąż władali górami i równinami Eosii. Aż nadszedł czas, gdy przybyli na te ziemie Eleni. Przez setki lat wędrowali tam i z powrotem po całej krainie, w końcu niektórzy z nich dotarli na daleką północ Thalesii i wypędzili stamtąd Styrików razem z ich bogami. A gdy Eleni dowiedzieli się o Ghwerigu i jego Bhelliomie, poczęli przeszukiwać wzgórza i doliny Thalesii w nadziei odnalezienia wejścia do groty trolla. Wszystkich ogarnęła żądza zdobycia słynnego klejnotu. Czyhali na jego wartość, albowiem nikt nie wiedział o mocy zamkniętej w lazurowych płatkach.

Z tym trudnym zadaniem uporał się Adian z Thalesii, największy i najsilniejszy z herosów starożytności. Postanowił narazić własną duszę zasięgając rady bogów trolli. Tak długo składał im ofiary, aż ich przebłagał. Wyjawili mu, że Ghwerig wyruszył do odległej krainy na poszukiwanie bogini Aphrael ze Styricum, która ukradła mu parę pierścieni; nie wspomnieli mu jednak nic o ich prawdziwym znaczeniu. Adian udał się na daleką Północ i tam przez sześć lat, każdego dnia o zmierzchu, oczekiwał na nadejście Ghweriga.

Wreszcie pewnego zmierzchu po sześciu latach karłowaty troll wrócił. Adian w przebraniu podszedł do niego i powiedział, że wie, gdzie można znaleźć boginię Aphrael, oraz że za hełm pełen najlepszego złota gotów jest wyjawić mu miejsce jej pobytu. Ghwerig dał się zwieść i poprowadził Adiana do ukrytego wejścia swej pieczary. Udał się do skarbca i napełnił hełm herosa po brzegi złotym kruszcem. Po wyjściu z groty ponownie opieczętował zaklęciami jej wejście. Adian odebrał złoto i znowu oszukał trolla mówiąc, że Aphrael znajduje się w krainie zwanej Horset, na zachodnim brzegu Thalesii. Ghwerig pośpieszył do Horsetu w poszukiwaniu bogini, a Adian raz jeszcze naraził swoją duszę błagając bogów trolli, by złamali zaklęcia Ghweriga i otworzyli mu wejście do groty. Kapryśni bogowie trolli zgodzili się i zaklęcia zostały złamane.

W różowym świetle poranka, gdy lodowe pola północy skrzyły się purpurowo, wyszedł z pieczary Adian z Bhelliomem w dłoni. Pośpieszył do stolicy swego królestwa zwanej Emsat i kazał wykuć dla siebie koronę, którą ozdobił wykradzionym trollowi klejnotem.

Udręka Ghweriga nie miała granic, gdy wrócił z niczym do swej groty i przekonał się, że nie tylko utracił klucze do wyzwolenia potęgi Bhelliomu, lecz również i sam Klejnot-Kwiat. Od tamtej pory wraz z zapadnięciem ciemności myszkował po polach i lasach wokół Emsatu, próbując odzyskać swój skarb, ale potomkowie Adiana bacznie strzegli szafiru i troll nie mógł nawet nacieszyć nim oczu.

I nadszedł czas, gdy Azash, Starszy Bóg Styricum, od dawna kryjący w sercu żądzę posiadania Bhelliomu i pierścieni wyzwalających jego moc, wysłał hordy swoich wyznawców z Zemochu chcąc zagarnąć klejnoty siłą. Królowie Zachodu wspomagani przez Rycerzy Kościoła chwycili za broń, by stawić czoło armii Othy z Zemochu i jego okrutnemu styrickiemu bogowi, Azashowi. Król Sarak z Thalesii wraz z kilkoma wasalami pożeglował na południe od Emsatu, rozkazując, aby pozostali hrabiowie podążyli za nim, gdy tylko zbiorą wojska. Tak się jednakże zdarzyło, że król Sarak nigdy nie dotarł na pola wielkiej bitwy na równinie Lamorkandii. Padł od ciosu włóczni zemoskiej podczas krwawej potyczki nad brzegami jeziora Venne w Pelosii. Jego wierny wasal, choć sam śmiertelnie ranny, podniósł królewską koronę i przebił się do bagnistego, wschodniego brzegu jeziora. Tam, umierający, uciekając przed pogonią, wrzucił koronę Thalesii w mroczne głębie wód torfowego jeziora. Ghwerig, który cały czas podążał za utraconym skarbem, ukryty na kępie przyglądał się temu z przerażeniem.

Zemosi, którzy zabili króla Saraka, niezwłocznie zaczęli badać brunatne głębiny w nadziei, że znajdą koronę i triumfalnie zaniosą ją Azashowi, lecz ich poszukiwania przerwało przybycie oddziału rycerzy Zakonu Alcjonu, śpieszących z Deiry na bitwę w Lamorkandii. Alcjonici natarli na Zemochów i wycięli ich w pień. Wiernego wasala króla Thalesii pochowali z honorami i odjechali nieświadomi, że legendarna korona Thalesii spoczywa w mętnych wodach jeziora Venne.

W Pelosii krążą opowieści, że w bezksiężycowe noce można ujrzeć widmową postać nieśmiertelnego trolla, snującego się po bagnistych brzegach Venne. Z powodu swoich powykrzywianych członków Ghwerig nie waży się sam szukać w ciemnych głębinach jeziora, pełza jedynie po otaczających je moczarach to płacząc z tęsknoty za Bhelliomem, to wyjąc z wściekłości, iż bezpowrotnie go utracił.


CZEŚĆ I

Cimmura


ROZDZIAŁ 1

 

 

Padało. Delikatna srebrzysta mżawka sączyła się z nocnego nieba na kamienne wieże Cimmury. Kropelki deszczu syczały w płomieniach pochodni po obu stronach szerokiej bramy, a kamienie na drodze wiodącej do miasta lśniły czarno. Do Cimmury zbliżał się samotny jeździec. Był otulony ciemnym, obszernym płaszczem podróżnym i dosiadał rosłego srokacza o zmierzwionej sierści, długim pysku i bezdusznych, złośliwych oczach. Podróżny był postawnym mężczyzną, raczej grubokościstym i żylastym niż tęgim. Miał czarne gęste włosy, a na jego nosie widać było wyraźny ślad po dawnym złamaniu. Jechał spokojnie, ale z tą szczególną czujnością cechującą wytrawnych wojowników.

Zwał się Sparhawk. Czas obszedł się z nim łagodnie i nie tyle naznaczył jego ogorzałą od słońca i wiatru twarz, co ciało pokrył bliznami, z których kilka, głębokich i purpurowych, doskwierało mu przy dżdżystej pogodzie. Zazwyczaj sprawiał wrażenie przynajmniej o dziesięć lat młodszego, niż był w istocie, tego wieczoru jednak czuł ciężar swego wieku i marzył tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się w ciepłym łożu, w zajeździe, do którego zmierzał. Nareszcie - po dziesięciu latach życia pod przybranym imieniem w kraju, gdzie prawie nigdy nie padał deszcz, gdzie promienie słońca biły niczym potężny młot o wyblakłe kowadło piasku, w kraju kamieni i stwardniałej gliny, gdzie ściany domów były grube i białe, by chronić przed palącym słońcem, a pełne wdzięku kobiety o zasłoniętych twarzach zdążały do studni w srebrnym świetle poranka, dźwigając na ramionach ogromne gliniane naczynia - po dziesięciu latach wygnania Sparhawk wracał do domu.

Srokacz niedbale strząsnął krople deszczu ze zmierzwionej sierści i zbliżył się do bram miasta. Zatrzymał się w czerwonawym kręgu światła pochodni przed strażnicą.

Wyszedł z niej chwiejnym krokiem nie ogolony strażnik w napierśniku i hełmie pokrytych plamami rdzy, w połatanym zielonym płaszczu niedbale przewieszonym przez jedno ramię i stanął chwiejnie na drodze Sparhawka.

- Muszę znać twoje imię, panie - odezwał się niezbyt wyraźnie przepitym głosem.

Sparhawk spojrzał na niego przeciągle, a potem rozchylił płaszcz, by pokazać ciężki srebrny amulet zwisający na łańcuchu z jego szyi.

Na wpół pijany strażnik otworzył szeroko oczy i cofnął się o krok.

- Och, przepraszam, dostojny panie - powiedział. - Droga wolna, proszę jechać. Ze strażnicy wytknął głowę inny wartownik.

- Kto to jest, Raf? - zapytał.

- Rycerz Zakonu Pandionu - odpowiedział nerwowo pierwszy strażnik.

- A czego szuka w Cimmurze?

- Nie               zadaje się takich pytań pandionitom, Bral. - Wartownik o imieniu Raf uśmiechnął się służalczo do Sparhawka. - On jest tu nowy - powiedział przepraszająco, wskazując kciukiem do tyłu na swego towarzysza. - Z czasem się nauczy, dostojny panie. Czy możemy być w czymś pomocni?

- Nie - odrzekł Sparhawk - ale dziękuję za dobre chęci. Lepiej schowaj się przed deszczem, ziomku, bo jeszcze się przeziębisz. - Podał strażnikowi w zielonym płaszczu drobną monetę i wjechał do miasta. Rosły srokacz wolno kroczył wąską, brukowaną uliczką. Od ścian domów odbijało się echo stalowych podków dzwoniących o kamienie.

Przy bramie znajdowała się dzielnica biedoty. Nędzne, rozpadające się domy przycupnęły ciasno jeden obok drugiego, ich górne piętra pochylały się nad mokrą, zaśmieconą ulicą. Zniszczone szyldy, kołysane nocnym wiatrem, skrzypiały na zardzewiałych hakach, obwieszczając, jaki sklep znajduje się na parterze za szczelnie zamkniętymi okiennicami. Mokry, żałośnie wyglądający kundel przemykał chyłkiem z podkulonym ogonem. Poza tym ulica była pusta i ciemna.

Na skrzyżowaniu migotliwie płonęła pochodnia. Pod nią, niczym blada zjawa, stała z nadzieją w oczach młoda, schorowana i wychudzona ladacznica, otulona zniszczoną niebieską opończą.

- Czy miałbyś ochotę, panie, miło spędzić czas? - zaskomlała. Patrzyła nieśmiało szeroko otwartymi oczyma, a z jej mizernej twarzy wyzierał głód.

Jeździec zatrzymał się, pochylił w siodle i wsypał do jej brudnej dłoni kilka drobnych monet.

- Idź do domu, siostrzyczko - powiedział łagodnie. - Późno już i dżdżysto, dzisiejszej nocy nie będziesz miała klientów. - Wyprostował się i odjechał, odprowadzany wdzięcznym wzrokiem dziewczyny. Skręcił w wąską, spowitą mrokiem uliczkę. Z wilgotnej ciemności, gdzieś z głębi zaułka, dobiegł go odgłos czyichś pośpiesznych kroków. Z mrocznego cienia dotarł do jego uszu szept, szybka wymiana zdań. Srokacz parsknął i położył uszy po sobie.

- Nie denerwuj się - rzekł Sparhawk. Jego głos, cichy i łagodny, zmuszał jednak do posłuszeństwa. Potem już głośniej zwrócił się do pary zaczajonych w mroku rzezimieszków: - Służyłbym wam z ochotą, ziomkowie, ale jest późno i nie mam nastroju do przygodnych rozrywek. Lepiej zrobicie ograbiając jakiegoś młodego, pijanego szlachcica. W ten sposób pozostaniecie przy życiu i będziecie mogli jutro też kraść. - Odrzucił do tyłu wilgotny płaszcz odsłaniając oprawną w skórę rękojeść prostego, szerokiego miecza, zawieszonego u pasa.

W ciemnej uliczce zapadła pełna napięcia cisza, a potem rozległ się szybki tupot. Nocni złodzieje uciekli.

Rosły srokacz parsknął kpiąco.

- Też tak uważam - zgodził się Sparhawk, otulając się z powrotem płaszczem. - Ruszamy dalej?

Wjechali na duży, oświetlony pochodniami plac. Większość jaskrawokolorowych płóciennych bud była zamknięta. W ten późny deszczowy wieczór jedynie kilku nie tracących nadziei zapaleńców piskliwymi okrzykami nadal zachwalało swoje towary śpieszącym do domów przechodniom. Sparhawk ściągnął wodze. Z odrapanych drzwi oberży wytoczyła się grupa hałaśliwych, młodych szlachciców. Krzycząc po pijacku i zataczając się ruszyli przez plac. Rycerz czekał spokojnie, aż zniknęli w bocznej uliczce, po czym rozejrzał się czujnie dookoła.

Plac był prawie pusty i dzięki temu wprawne oko Sparhawka od razu wyłowiło z mroku Kragera, niechlujnego osobnika średniego wzrostu, ubranego w zabłocone buty i brunatną, niedbale zebraną przy szyi pelerynę. Szedł powłócząc nogami, mokre włosy oblepiały jego wąską czaszkę. Mrużąc krótkowzroczne, wodniste oczy wpatrywał się uważnie w dżdżysty mrok. Sparhawk wstrzymał oddech. Minęło prawie dziesięć lat, nie widział tego łachmyty od owej pamiętnej nocy w Cipprii. Krager wyraźnie się postarzał. Brzuch mu się znacznie zaokrąglił, twarz poszarzała, ale nie ulegało wątpliwości, że to był on.

Ponieważ szybkie ruchy przyciągają wzrok, Sparhawk nie zareagował gwałtownie. Wolno zsunął się z siodła i poprowadził rumaka do pokrytego zielonym płótnem straganu. Przez cały czas trzymał zwierzę między sobą a krótkowzrocznym mężczyzną w brunatnej pelerynie.

- Dobry wieczór, ziomku - rzekł spokojnie do sprzedawcy w brązowym przyodziewku. - Muszę coś załatwić. Dobrze zapłacę za popilnowanie mojego konia.

Oczy nie ogolonego straganiarza nagle się ożywiły.

- Wybij to sobie z głowy - ostrzegł go Sparhawk. - Choćbyś nie wiem co robił, ten koń nie pójdzie za tobą, ale ja pójdę i możesz mi wierzyć - wcale nie będziesz tym zachwycony. Zadowól się tedy zapłatą i nie próbuj kraść.

Straganiarz spojrzał na posępne oblicze postawnego rycerza, przełknął głośno ślinę i pochylił się w ukłonie.

- Wedle rozkazu, dostojny panie - zgodził się pośpiesznie. - Przysięgam, że pański szlachetny wierzchowiec będzie przy mnie bezpieczny.

- Szlachetny... co?

- Szlachetny wierzchowiec - twój koń, panie.

- Och, rozumiem. Będę wdzięczny.

- Czy życzysz sobie czegoś jeszcze, dostojny panie? Sparhawk rzucił okiem przez plac na plecy Kragera.

- Masz może przypadkiem trochę drutu? - zapytał. - Mniej więcej długości trzech łokci.

- Chyba mam, dostojny panie. Beczki ze śledziami obwiązane są drutem. Zaraz sprawdzę.

Sparhawk oparł skrzyżowane dłonie na siodle, obserwując Kragera sponad końskiego grzbietu. Minione lata, palące słońce i kobiety zmierzające do studni wczesnym porankiem w promieniach słońca odpłynęły w niepamięć i nagle znalazł się znów w zagrodach pod Cipprią, śmierdzący gnojem i krwią, przepełniony strachem i nienawiścią. Poranione ciało odmawiało mu posłuszeństwa, a tymczasem jego prześladowcy z mieczami w dłoniach nie rezygnowali z pościgu.

Odpędził od siebie wspomnienia i skupił uwagę na tym, co działo się dookoła. Miał nadzieję, że straganiarzowi uda się znaleźć trochę drutu. Drut jest dobry. Nie robi hałasu i zamieszania, a w dodatku, jeśli się ma trochę czasu, można sprawić, by wyglądało to na dzieło Styrika lub Pelozyjczyka. Sam Krager nie był ważny. Nigdy nie stał się niczym więcej, jak tylko nędznym dodatkiem do Martela, jego parą dodatkowych rąk. Podobnie drugi z nich, Adus, nigdy nie stał się niczym więcej jak tylko narzędziem zbrodni. Liczyło się to, czym śmierć Kragera byłaby dla Martela - tak naprawdę jedynie to miało znaczenie.

- To najlepszy, jaki mogłem znaleźć, dostojny panie - odezwał się z szacunkiem sklepikarz w zatłuszczonym fartuchu, wychodząc ze straganu z kawałkiem zardzewiałego, miękkiego drutu. - Przykro mi. To niewiele.

- Jest akurat taki, jak trzeba - rzekł Sparhawk biorąc drut. Okręcił go wokół dłoni i naciągnął. - Prawdę mówiąc jest doskonały - ocenił, po czym odwrócił się do konia. - Faran, zostań tu - rozkazał.

Koń wyszczerzył do niego zęby. Sparhawk roześmiał się cicho i ruszył przez plac, trzymając się w pewnej odległości od Kragera. Jeżeli ten krótkowzroczny mężczyzna zostanie znaleziony w jakiejś mrocznej bramie z ciałem wygiętym w łuk, z drutem okręconym dookoła szyi i kostek, z wybałuszonymi oczyma w sczerniałej twarzy lub z głową w rynsztoku jakiegoś podejrzanego zaułka - może wyprowadzi to Martela z równowagi, zaboli, a nawet przestraszy. Najważniejsze jednak, że wtedy Martel może wyjść z ukrycia. Na to Sparhawk czekał od lat. Ostrożnie skradał się za swą zwierzyną, a dłońmi ukrytymi pod płaszczem rozplątywał drut.

Jego zmysły się wyostrzyły. Wyraźnie słyszał skwierczenie pochodni oświetlających plac i widział pomarańczowe refleksy w kałużach wody pomiędzy brukowcami. Te refleksy dziwnie urzekły go swoim pięknem. Sparhawk czuł się dobrze, możliwe, że najlepiej od dziesięciu lat.

- Mości rycerzu! Pan Sparhawk? Czy możliwe, abyś to był ty, dostojny panie?

Sparhawk wzdrygnął się i klnąc w duchu szybko odwrócił głowę. Człowiek, który go zagadnął, miał długie, elegancko ufryzowane, jasne loki. Ubrany był w szafranowy obcisły kubrak, lawendowe nogawice i soczyście zielony płaszcz. Policzki miał uróżowione, a na nogach mokre brązowe ciżmy o ostrych noskach. Mały, nieużyteczny miecz u boku oraz kapelusz z szerokim rondem i ociekającym wodą piórem pozwalały rozpoznać w nim dworzanina, jednego z tych pasożytów, obiboków, którzy niczym plaga robactwa zapełniali pałac.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin