Głowacki Jerzy - Bryg Erotica.pdf

(582 KB) Pobierz
Jerzy Głowacki
Jerzy Głowacki
Bryg Erotica
ISKRY WARSZAWA 1976
Otarł chustką spoconą twarz, przygładził włosy i zaczął wchodzić na pierwsze piętro
szerokimi, starannie utrzymanymi schodami. Pomyślał, że w tym kraju słynącym z wiatraków
i tulipanów wszystko błyszczy i lśni jak meble, z których zdjęto z okazji święta pokrowce.
Pchnął drzwi opatrzone tabliczką „Biuro Radcy Handlowego PRL w Hadze”. Za nimi miękki
purpurowy chodnik wskazywał kierunek do pomieszczeń biurowych. W przestronnym pokoju
o oknach wychodzących na ocieniony platanem dziedziniec siedziało przy biurkach dwóch
mężczyzn i rudowłosa, pochylona nad portablem, kobieta.
- O?! Nie spodziewałem się pana dziś:- ruszył przybyłemu na spotkanie bliżej
siedzący urzędnik. - Wituś - zwrócił się do kolegi - poznajcie się, panowie. Pan Roman
Małecki przed kilkoma dniami przyjechał do nas z Warszawy. Panią Zosię już pan zna -
błysnął w kierunku Małeckiego nadmiernie lśniącym garniturem zębów.
- Bardzo mi miło - podniósł się zza biurka Witold Kozłowski. - Przed moim wyjazdem
do Rotterdamu widziałem awizo dotyczące pana przyjazdu, zresztą - spojrzał na kolegę -
Tadeusz już dwukrotnie wspominał o panu.
- Nie wiesz jednak, w jakiej sprawie pan Małecki do nas przyjechał. - Tadeusz
Geppert spoważniał. - To trochę niezwykła delegacja.
Małecki dyskretnie uśmiechnął się, czym prawdopodobnie dawał do zrozumienia, że
misję jego istotnie można zaliczyć do zasługujących na wyróżnienie. Teraz zbliżył się do
maszynistki, położył jej na biureczku bukiecik fiołków.
- Proszę przyjąć, są w kolorze pani oczu. Dziewczyna spojrzała na niego z
uśmiechem.
- Więc jaki jest cel pana przyjazdu? Tulipany? Cebulki dla Łazienek? Wszystko
wskazuje na to, że specjalizuje się pan w botanice - Kozłowski teatralnym gestem wskazał
fiołki.
- Nie zgadł pan. Przysłano mnie w sprawie związanej z odbudową Zamku
Warszawskiego.
- Oo! - uniósł brwi Kozłowski. - Wreszcie i do nas ta sprawa dociera. Wszyscy się tym
pasjonują i u was, i w ośrodkach polonijnych na całym świecie. A pana udział w tej akcji?
- Pan Małecki jako fachowiec przyjechał z ramienia Polagedu po zakup szlachetnych
gatunków drzewa - wtrącił się Geppert. - Chodzi o surowce na posadzki do sali tronowej,
balowej, o forniry na meble i inne ozdoby. Wiesz, te różne kolorowe hebany, mahonie itp.,
których u nas nie ma.
- Aha! O ile pamiętam, sprowadzano je również do pałacu w Wilanowie i na Wawel..
Komu powierzycie dostawę?
- Wczoraj byłem z panem Małeckim w Amsterdamie u van Hovena.
- No tak, to chyba najpoważniejszy importer drzewa na Zachodzie. W Afryce ma kilka
filii.
- Trzeba przyznać, że nam zaimponował. Ma u siebie albumy, w których znajdują się
fotografie wszystkich znanych pałaców w Europie. Ściślej mówiąc sal w tych pałacach,
deseni, w jakie ułożone są posadzki, zdjęcia różnych rodzajów użytego na nie drzewa... Na
dobrą sprawę można do niego nawet nie przyjeżdżać. Pisze się, o co chodzi, o jakie sale, a on
już to sam skompletuje. No i można mieć do niego zaufanie. Od razu wszystko wiedział,
doradził, przyjął zamówienie. Nawet próbki drzewa i fotografie, które pan Małecki przywiózł
z sobą, nie były właściwie potrzebne. Trochę więcej kłopotu jest z fornirami, w sumie więc
nie zawadzi wielu detali dopilnować osobiście.
- Co też zostało przewidziane - uśmiechnął się Małecki.
- Pani Zosiu - zwrócił się Kozłowski do maszynistki - nawet sobie pani nie wyobraża,
jak pięknie pachną niektóre bloki drzewa w magazynach van Hovena. Goździkami,
cynamonem, kamforą, coś nadzwyczajnego, zawrotu głowy można dostać.
Spytała, oburącz poprawiając włosy, czy atrakcyjność opisu należy traktować jako
zachętę do zwiedzenia z nimi magazynów van Hovena. Jeżeli oczywiście jeszcze tam będą.
Małecki pospieszył zapewnić, że niejednokrotnie. Skompletowanie transportu i
załadunek, przy którym także chce być obecny, potrwa najmniej dwa tygodnie.
Pani Zosia z pewnością znajdzie kilka wolnych godzin, by im towarzyszyć, a z Hagi
do Amsterdamu jedzie się autem nie więcej niż godzinę.
- Bardzo się cieszę - obdarzyła go uśmiechem, który w swoim rejestrze określała jako
uśmiech nr 3: subtelne ujawnienie narastającej sympatii z jednoczesnym zachowaniem
właściwego dystansu. Z kolei uznała za wskazane zademonstrować Małeckiemu wysmukłość
swojej kibici. W tym celu przeszła do sąsiedniego pokoju, zanosząc tam pierwszą lepszą
teczkę, jaka jej wpadła w ręce. Po kilku minutach wróciła. Mężczyźni rozmawiali - o
zagranicznych transakcjach, przy czym Małecki wykazywał dużą znajomość
zachodnioeuropejskich rynków. Ze swojego miejsca przy portablu szacowała go zmrużonymi
oczami, jak - szacuje się suknię upiętą na wystawie. Ustaliła, że ten postawny, przystojny, nie
najmłodszy już mężczyzna sprawia wrażenie w sumie sympatyczne, jest inteligentny,
energiczny. A zabawnie rozwichrzona czupryna nawet pasuje do niego, w jakiś nieuchwytny
sposób przywraca mu młodzieńczy urok.
Małecki poczęstował ją papierosem i wrócił do przerwanej rozmowy. Ustalili termin
spotkania z nieobecnym radcą handlowym i omówili formalności związane z przelewem na
konto miejscowego banku należności dla firmy van Hovena. Zofia dowiedziała się, że
Małecki mieszka w Hotelu des Indes, lecz jutro, żeby być bliżej firmy van Hovena, przenosi
się do Amsterdamu. Zastanawiała się, jak przyjmie wiadomość, że za dwa dni i ona znajdzie
się w Amsterdamie. Na cały długi miesiąc urlopu. W tym roku nie pojedzie do kraju.
Skorzysta z propozycji przeprowadzenia się do mieszkania dalekiej krewnej, która po raz
pierwszy postanowiła odwiedzić Polskę.
W pobliżu są plaże, kurorty, szlak wielkiej turystyki. Ten miesiąc powinien być
atrakcyjny.
Skończyli wreszcie rozmowę. Małecki zapytał Zosię, czy pozwoli mu skorzystać z
maszyny. Musi wysłać kilka słów do firmy i do domu. Ustąpiła mu miejsca.
- Ależ oczywiście. Z pewnością żona czeka na wiadomości od pana?
Odpowiedział, że nie jest żonaty. Ma tylko matkę. Dręczą go wyrzuty sumienia, że
dotychczas nie napisał do staruszki ani słowa.
Usiadł przy portablu, wkręcił papier. Przez pewien czas patrzał ponad wiszące na
ścianie plakaty reklamujące uroki spływu Dunajcem i szczyty Tatr. Prawdopodobnie
zastanawiał się nad treścią listów. Stwierdziła z nieuzasadnionym niepokojem, że teraz, kiedy
z jego twarzy znikł uśmiech, usta przybrały wyraz zacięty, nawet okrutny. Ale trwało to
krótką chwilę. Zaczął pisać z biegłością rutynowanej maszynistki. Listy nie były długie.
Spytał, czy wolno mu skorzystać z leżących obok kopert.
Kiedy wyraziła zdziwienie, że tak doskonale pisze, odpowiedział, że ma dużą wprawę,
bo ze względu na fatalny charakter pisma, nie chce nikogo narażać na trudy
rozszyfrowywania go. Dodał, że gdy po jednej z podróży po kraju napisał sprawozdanie z jej
przebiegu, szef odesłał mu je z adnotacją: „Hebrajskiego nie znam, proszę przepisać na
maszynie”. Od tego czasu odręcznie sporządza notatki tylko w swoim notesie.
Po pracy żegnali się na ulicy. Geppert z kolegą spieszyli do swoich domów na obiad.
Małecki zainteresował się, gdzie stołuje się jego rudowłosa towarzyszka Wymieniła nazwę
restauracji, dodała, że to parę kroków stąd.
Przy obiedzie Małecki nie był zbyt rozmowny. Tłumaczył się, że miał kiepską noc,
zasnął dopiero nad ranem. Wspomniała mimochodem o wyjeżdżającej do Polski krewnej i o
swoim przeniesieniu do Amsterdamu. Wbrew oczekiwaniu wiadomość ta przeszła bez
wrażenia, wyczuła z jego strony pewną rezerwę, co sprawiło jej wyraźną przykrość. Pod
koniec obiadu nastrój niespodziewanie uległ zmianie. Małecki prosił, o ile to nie jest
sekretem, żeby wtajemniczyła go w swoje plany spędzenia urlopu. Spytał, czy pozwoli do
siebie zatelefonować. Zanotował numer, przyrzekł zadzwonić za trzy dni w porze obiadowej.
Zatelefonował bardzo punktualnie, ucieszył się, że Zofia już jest w Amsterdamie, i
gorąco namawiał ją na wycieczkę żaglówką następnego dnia. Oczywiście chętnie przyjęła
jego propozycję.
Spotkali się wczesnym rankiem na przystani żeglugi Kanału Północnego, łączącego
Amsterdam z morskim wybrzeżem. Trasę długości dwudziestu siedmiu kilometrów przebyli
mocno zbudowanym, przysadzistym statkiem. Na pokładzie roiło się od cudzoziemskich
turystów. W różnojęzyczny gwar rozbawionej młodzieży wplatały się dźwięki gitar, a od
czasu do czasu radosne okrzyki, gdy statek mijał pola tulipanów i pełne staroświeckiego
wdzięku wiatraki.
Z przystani udali się do pobliskiej miejscowości Wijk aan Zee. Plaża zatłoczona była
ludźmi spragnionymi niedzielnego wypoczynku. Wynajęli jedną z ostatnich wolnych jeszcze
żaglówek. Małecki wypełnił kartę zobowiązującą go do niewypływania na pełne morze -
dozwolona była żegluga przybrzeżna wzdłuż plaż.
*
Ruszyli w północnym kierunku, równolegle do Złotego Wybrzeża. Wiatr nie był zbyt
silny. Wkrótce minęli miejscowość Heemsker, następnie znaczone barwnymi parasolami
Castricum, wreszcie rojne kąpielisko w Bergenaan Zee.
Początkowo Zofia czuła się niezbyt pewnie na przechylonej pod naporem wiatru łodzi.
Wkrótce jednak nabrała przekonania, że jej towarzysz całkowicie panuje nad sterem i żaglem.
Zainteresowała się, gdzie uprawiał żeglarstwo w Polsce. Okazało się, że na Wiśle, Zalewie
Zegrzyńskim, a najchętniej na jeziorach mazurskich. Niektóre z nich, opowiadał, mają ponad
sto kilometrów kwadratowych powierzchni, a w czasie silnej wichury fale na nich dochodzą
do kilku metrów wysokości.
Mijały ich kutry o potężnych masztach; kierowały się na otwarte morze, unosząc na
swych pokładach po kilkudziesięciu turystów. Migały roześmiane twarze, podniesione do
góry ręce, wołano coś do nich, lecz wiatr zmiatał słowa. Spytała go wówczas, czy
zaryzykowałby kurs w otwarte morze? Odpowiedział, że nie ma prawa narażać ją na
niebezpieczeństwo, ale któregoś dnia nie wytrzyma i czmychnie w siną dal, aby zmierzyć się
z wysoką falą.
Zrównali się z następną plażą. Małecki skierował łódź bliżej brzegu, zarzucił
kotwiczkę i zapytał, czy chciałaby popływać. Skoczyli wprost z burty, przez cały czas
troskliwie asekurował ją aż do płycizny, potem długo wygrzewali się na piasku.
Leżała z zamkniętymi oczami, słuchała dolatującej z kasyna muzyki, coraz lepiej
czuła się w towarzystwie tego niepokojącego mężczyzny.
Wrócili wreszcie do łodzi. Nie spodziewała się, że jej partner wykaże tyle troski o to,
by w tym długim dniu niczego im nie zabrakło. W kraciastej torbie zamkniętej na suwak
znalazły się termosy z herbatą i kawą, W aluminiowych pudełkach apetyczne kanapki.
Od północnego zachodu niebo zaczęło ciemnieć. Ruszyli z powrotem. Łódź szła z
jeszcze większym niż poprzednio przechyłem, w twarz bryzgały krople słonej wody. Zofia
podstawiła czoło pod wiatr, ponownie przymknęła cczy. Zastanawiała się, jak skończy się
przygoda z tym człowiekiem, który coraz bardziej jej się podobał. Nie wykorzystywał
licznych sytuacji, nie narzucał się.
Ostatnie cztery lata, które spędziła na zagranicznych placówkach, niewiele wniosły w
jej życie. Praca, żonaci koledzy, cudzoziemcy utrzymujący dystans, samotne wieczory w
luksusowych - pokojach, bolesne obserwowanie w lustrze pierwszych drobnych zmarszczek
wokół oczu. Nareszcie jakaś zmiana. A jeśli to będzie tylko przygoda? Ano cóż, przygoda też
może być piękna...
Spytał, czy nie jest jej chłodno, na krótkim wiosełku podał sweter. Nie odzywali się do
siebie, obserwowali krzykliwe tłuste mewy coraz natrętniej krążące wokół żagla. Wkrótce
ponownie znaleźli się w Wijk aan Zee. Postanowili, że kolację zjedzą w Amsterdamie.
Kiedy opuścili prom, na Kanale Północnym zgasł już dzień, w wąskich uliczkach
portowej dzielnicy Starego Miasta zamigotały pierwsze światła. Weszli do knajpki „Pod
Wesołym Delfinem”. Zajęli stolik, nad którym zawieszone były sieci i spreparowane, morskie
drapieżniki. Specjalnością lokalu okazały się znakomite faszerowane ryby polane różnymi
sosami.
Wypłoszyła ich grupa krzykliwych, podpitych turystów. Rej wśród nich wodzili
rozśpiewani Włosi.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin