Sharpe Tom - Wilt 03 - Odjazd wedlug Wilta.pdf

(1146 KB) Pobierz
Tom Sharpe
Tom Sharpe
Odjazd według Wilta
- Sielanka - powiedział do siebie Wilt.
Była to uwaga bez związku, ale siedząc w college'u na zebraniu Komisji
ds. Finansowych i Ogólnych, musiał jakoś sobie ulżyć, zwłaszcza że dok-
tor Mayfield piąty rok z rzędu wstał z miejsca i oznajmił:
- Musimy umieścić Fenlandzki College Nauk Humanistycznych i Tech-
nicznych na mapie.
- Sądziłem, że już tam jest - wtrącił doktor Board, jak zwykle uciekając
się do dosłowności, aby ratować swe zdrowie psychiczne. - Ściśle biorąc,
o ile mi wiadomo, jest tam od roku 1895, kiedy to…
- Doskonale pan wie, co mam na myśli - przerwał mu doktor Mayfield. -
Rzecz w tym, że college nie może już zawrócić z drogi.
- Dokąd? - zapytał doktor Board.
Doktor Mayfield odwrócił się do dyrektora.
- Próbuję powiedzieć… - zaczął, lecz doktor Board nie dał mu skoń-
czyć. -…że jesteśmy samolotem w połowie drogi do celu albo znakiem
kartograficznym. Albo może jednym i drugim.
Dyrektor westchnął i pomyślał o wcześniejszej emeryturze.
- Panie doktorze - powiedział - jesteśmy tu po to, aby się zastanowić,
jak utrzymać obecną strukturę kursów i poziom zatrudnienia w obliczu na-
cisków lokalnych władz oświatowych i rządu centralnego, chcących zre-
dukować college do roli agendy Departamentu Zwalczania Bezrobocia.
Doktor Board uniósł brew.
- Naprawdę? Sądziłem, że jesteśmy tu po to, aby uczyć. Oczywiście mo-
gę się mylić, ale kiedy zaczynałem pracę w tym zawodzie, takie właśnie
wpojono mi przekonanie. Teraz się dowiaduję, że mamy utrzymywać
strukturę kursów, cokolwiek to znaczy, i poziom zatrudnienia. Mówiąc
prościej, posady dla chłopców.
- I dziewcząt - dorzuciła kierowniczka Gastronomii, która nie słuchała
zbyt uważnie.
Doktor Board przyjrzał się jej krytycznie.
- Jak również paru istot nieokreślonej płci - mruknął.
- Jeżeli doktor Mayfield… -…będzie mógł kontynuować bez przeszkód
- wpadł mu w słowo dyrektor - może podejmiemy przed lunchem jakąś de-
cyzję.
Doktor Mayfield kontynuował, a Wilt patrzył przez okno na nowy
gmach Elektroniki, zastanawiając się po raz licho wie który, co takiego
jest w zebraniach, że zmieniają wykształconych i względnie inteligentnych
ludzi, jak jeden mąż absolwentów uniwersytetów, w zawziętych i kłót-
liwych nudziarzy, którym zależy wyłącznie na tym, aby usłyszeć własny
głos i dowieść wszystkim innym, że się mylą. A zebrania zdominowały
college. Za dawnych czasów mógł spędzać ranki i popołudnia, próbując
wykładać albo przynajmniej obudzić intelektualną ciekawość tokarzy i
monterów czy nawet tynkarzy i drukarzy, i chociaż nie mógł ich wiele na-
uczyć, wracał wieczorem do domu ze świadomością, że przynajmniej do-
wiedział się czegoś od nich.
Teraz wszystko wyglądało inaczej. Jego Przedmioty Ogólnokształcące
przemianowano na Sekcję Komunikacji Językowej i Ekspresji Werbalnej,
i spędzał większość czasu na zebraniach albo pisząc okólniki i opinie, albo
czytając równie bezsensowne dokumenty z innych sekcji. Tak samo było
w całym college'u. Kierownik Budownictwa, którego piśmienność zawsze
stała pod znakiem zapytania, musiał uzasadnić zajęcia z murarstwa i tyn-
karstwa w czterdziestopięciostronicowej dysertacji pt. „Konstrukcje modu-
larne i aplikacja powierzchni wewnętrznych", dziele tak monumentalnie
nudnym i niepoprawnym gramatycznie, że doktor Board zaproponował,
aby przesłać je Królewskiemu Stowarzyszeniu Architektów Brytyjskich
wraz z rekomendacją, aby autora przyjęto na członka sekcji semantyki -
względnie cementyki - budowlanej. Podobne kontrowersje wywołała mo-
nografia kierowniczki Gastronomii zatytułowana „Postępy dietetyczne w
multifazowym żywieniu zbiorowym". Doktor Mayfield zgłosił zastrzeże-
nie, że częste wzmianki o żółtkach mogą zostać źle zrozumiane w pew-
nych kręgach. Doktor Cox, kierownik Nauk Ścisłych, chciał wiedzieć, co
to jest żywienie multifazowe i jak, do diabła, można nie lubić żółtek, prze-
cież są bardzo smaczne. Doktor Mayfield wyjaśnił, że chodziło mu o Azj-
atów, a kierowniczka Gastronomii zagmatwała sprawę jeszcze bardziej,
stwierdzając, że nie jest feministką. Wilt przesiedział całą tę dyskusję w
milczeniu, dziwiąc się, tak jak teraz, nowoczesnemu przekonaniu, że moż-
na zmienić rzeczywistość, używając innych słów. Kucharz był kucharzem,
nawet jeśli mianowało się go konsultantem kulinarnym. A nazwanie mon-
tera instalacji gazowych inżynierem technologii ciała lotnego nie zmieni-
ało faktu, że ukończył on kurs monterski.
Zastanawiał się, ile jeszcze ma czasu, zanim nazwą go specjalistą oświ-
atowym albo kontrolerem procesów myślowych, gdy jego uwagę zwróciła
kwestia „godzin kontaktowych".
- Gdyby usystematyzowano sekcyjne siatki zajęć na bazie godzin kon-
taktowych w czasie rzeczywistym - powiedział doktor Mayfield - mog-
libyśmy wyeliminować dublujące się obszary, które w obecnych okolicz-
nościach obniżają rentowność naszego poziomu zatrudnienia.
Zapadła cisza, podczas której kierownicy sekcji próbowali coś z tego
zrozumieć. Doktor Board prychnął i dyrektor połknął przynętę.
- Dobrze, Board?
- Niespecjalnie - odparł kierownik Języków Nowożytnych - ale dzięku-
ję, że pan pyta.
- Świetnie pan wie, co doktor Mayfield ma na myśli.
- Wyłącznie „na bazie" minionych doświadczeń i lingwistycznych do-
mysłów - powiedział doktor Board. - W tym przypadku zbija mnie z tropu
zwrot „godziny kontaktowe w czasie rzeczywistym". O ile rozumiem zna-
czenie tych słów…
- Doktorze Board - przerwał mu dyrektor, szczerze żałując, że nie może
faceta zwolnić - chcemy po prostu wiedzieć, ile godzin kontaktowych re-
alizują tygodniowo członkowie pana sekcji.
Doktor Board udał, że sprawdza to w notesie.
- Zero - odrzekł po chwili.
- Zero?
- Przecież powiedziałem.
- Sugeruje pan, że pański personel w ogóle nie uczy? To wierutne kłam-
stwo. Jeżeli…
- Nic nie mówiłem o uczeniu i nikt mnie o to nie prosił. Doktor Mayfi-
eld wyraźnie pytał o „godziny kontaktowe w czasie rzeczywistym"…
- Mniejsza o „czas rzeczywisty". Chodziło mu o zajęcia, które się fak-
tycznie odbyły.
- Mnie też - odparł doktor Board - i jeśli którykolwiek z moich wykła-
dowców dotykał studentów choć przez minutę, a co dopiero przez godzi-
nę…
- Board - syknął dyrektor - nadużywa pan mojej cierpliwości. Proszę od-
powiedzieć na pytanie.
- Już na nie odpowiedziałem. Kontakt znaczy dotyk, a zatem godzina
kontaktowa musi oznaczać godzinę dotykania. Ni mniej, ni więcej. Proszę
zajrzeć do dowolnego słownika, a przekona się pan, że słowo „kontakt"
pochodzi bezpośrednio od łacińskiego contactus. Bezokolicznik brzmi
contigere i z którejkolwiek strony na niego spojrzeć, znaczy „dotykać".
Nie może znaczyć „uczyć".
- Dobry Boże - wycedził dyrektor przez zaciśnięte zęby, ale doktor Bo-
ard jeszcze nie skończył.
- Nie wiem, co doktor Mayfield propaguje w Sekcji Socjologii, i być
może wprowadził dydaktykę dotykową, czy też, używając języka potocz-
nego, „obłapki oświatowe", ale w mojej sekcji…
- Zamknij się pan! - krzyknął dyrektor, któremu w końcu puściły nerwy.
- Wszyscy przedstawią mi na piśmie wykaz godzin dydaktycznych, rze-
czywistych godzin dydaktycznych, poszczególnych członków swoich sek-
cji…
Po skończonym zebraniu doktor Board szedł korytarzem obok Wilta.
- Walka o precyzję językową jest właściwie beznadziejna - powiedział -
ale przynajmniej wetknąłem kij w szprychy umysłu Mayfielda. Ten facet
to wariat.
Pół godziny później Wilt podjął ten wątek z Peterem Braintree w części
barowej „Kota w Worku".
- Cały ten system jest obłąkany - stwierdził przy drugim piwie. - Mayfi-
eld zrezygnował z budowania imperium za pomocą kursów dyplomowych
i wsiadł na konika rentowności.
- Nic nie mów - mruknął Braintree. - Zmniejszono nam już o połowę te-
goroczny fundusz na książki, a Forster i Carston zostali wykurzeni na
wcześniejszą emeryturę. Dojdzie do tego. że będę uczył, mając osiem eg-
zemplarzy Króla Lira na sześćdziesięciu studentów.
- Ty przynajmniej czegoś uczysz. Spróbowałbyś ekspresji werbalnej z
trzecią mechaniczną. Dranie wiedzą o samochodach absolutnie wszystko,
a ja nie mam pojęcia, co znaczy nazwa mojej własnej sekcji. To jest dopi-
ero marnowanie pieniędzy podatników. Poza tym spędzam więcej czasu na
zebraniach, niż prowadząc te rzekome wykłady, i to najbardziej mnie
wkurza.
- Jak tam Eva? - zapytał Braintree, rozpoznając nastrój Wilta i próbując
zmienić temat.
- Plus ca change, plus c'est la meme chose. Chociaż to nie do końca
prawda. Przynajmniej dała sobie spokój z akcją Prawo Wyborcze dla Ma-
łych Dzieci, po tym jak dwaj faceci z CIP-y przyszli do nas zbierać pod-
pisy i odeszli ze spuchniętymi uszami.
- Z cipy?
- Centrala Informacji Pedofilskiej. Dawniej nazywano takich zboczeńca-
mi. Dranie popełnili ten błąd, że próbowali zyskać poparcie Evy dla obni-
żenia granicy seksualnej pełnoletności do lat czterech. Mógłbym im powi-
edzieć, że cztery nie jest w naszej rodzinie szczęśliwą liczbą, zważywszy
na to, co wyprawiają moje córki. Kiedy Eva z nimi skończyła, pomyśleli
pewnie, że Oakhurst Avenue 45 jest filią jakiegoś cholernego zoo i że
przedstawili swoją sprawę tygrysicy z małymi.
- Wyjdzie to świniom na dobre.
- Ale nie wyszło na dobre panu Birkenshaw. Samantha natychmiast zor-
ganizowała trzy pozostałe w GANG, czyli Grupę Antygwałcicielską, i us-
tawiły sobie w ogrodzie tarczę. Na szczęście sąsiedzi interweniowali, za-
nim jakiś chłopczyk z naszej ulicy został wykastrowany. Czworaczki
ostrzyły już scyzoryki. Ściśle biorąc, były to noże Sabatiera z kuchni i zu-
pełnie nieźle sobie z nimi radziły. Emmeline trafiała w mosznę tego cho-
lerstwa z osiemnastu stóp, a Penelope przebiła je z dziesięciu.
- Je? - zapytał Braintree słabym głosem.
- Przyznaję, było nadnaturalnych rozmiarów. Zrobiły je z dętki starej
futbolówki i dwóch piłek tenisowych. Ale to penis pchnął sąsiadów do ak-
cji. Penis i pan Birkenshaw. Nie wiedziałem, że ma taki napletek. W sumie
wątpię, czy ktokolwiek o tym wiedział, zanim Emmeline wypisała jego na-
zwisko na cholernej prezerwatywie, owinęła jej koniec serwetką od tortu i
wiatr poniósł draństwo przez dziesięć posesji w porze największej oglądal-
ności w sobotnie popołudnie. Zawisło na wiśni w ogrodzie pani Lorrimer
na rogu, dzięki czemu napis BIRKENSHAW był doskonale widoczny ze
wszystkich czterech ulic.
- Dobry Boże - westchnął Braintree. - Co, u licha, pan Birkenshaw na to
powiedział?
- Jak dotąd niewiele - odparł Wilt. - Nadal jest w szoku. Spędził większą
część sobotniego wieczoru na posterunku policji, wyjaśniając, że nie jest
Nieuchwytnym Nagusem. No wiesz, tym ekshibicjonistą, którego próbują
złapać od lat.
- Birkenshaw? Chyba upadli na głowę. Facet jest radnym miejskim.
- Był - sprostował Wilt. - Wątpię, czy będzie ponownie kandydował.
Nie po tym, co Emmeline powiedziała policjantce. Oświadczyła, że wie,
jak wygląda jego kutas, bo zwabił ją do swojego ogrodu i machał jej nim
przed nosem.
- Zwabił? - powtórzył niepewnie Braintree. - Z całym szacunkiem dla
twoich córek, Henry, nie powiedziałbym, że są szczególnie powabne. Po-
mysłowe, owszem, i…
- Diaboliczne - dokończył Wilt. - Możesz o nich mówić, co chcesz, nie
obrażę się. Ja z tymi jędzami mieszkam. Jasne, że jej nie zwabił. Od miesi-
ęcy toczy wojnę z jego kotem, bo przychodzi i pierze naszego. Pewnie
próbowała zwierzaka otruć. W każdym razie była w jego ogrodzie i wed-
ług niej pan Birkenshaw machał kutasem. Oczywiście jego wersja jest in-
na. Zeznał, że zawsze siusia na kompost i jeśli małe dziewczynki go podg-
lądają… To też niezbyt się policjantce spodobało. Powiedziała, że to niehi-
gieniczny zwyczaj.
- Co w tym czasie robiła Eva?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin