Rozważania Adwentowe ze świętym Tomaszem z Akwinu.doc

(165 KB) Pobierz

DZIEŃ PIERWSZY

 

Wiara, czyli szczęście

 

 „Wiara rozpoczyna w nas życie wieczne; wiara bowiem nie jest niczym innym, jak poznawaniem Boga. Dlatego mówi Jezus: «To jest życie wieczne, aby znali Ciebie, jedynego i prawdziwego Boga» (J 17,3). To poznawanie Boga zaczyna się teraz przez wiarę, a osiągnie wypełnienie w życiu przyszłym, kiedy to poznamy Boga takim, jakim jest. Czytamy w Liście do Hebrajczyków, że «wiara jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy» (11,1). Nikt zatem nie osiągnie szczęścia wiecznego, które jest prawdziwym poznawaniem Boga, jeśli przedtem nie oglądał Go w wierze. Czytamy o tym u św. Jana: «Szczęśliwi, którzy nie widzieli, a uwierzyli» (J 20,29)”. (In Symb. Proem.).

 

 Św. Tomasz z Akwinu przygotowując wielkie dzieło, już po jego śmierci nazwane przez potomnych Złotym Łańcuchem, starannie kolekcjonował i porządkował komentarze Ojców Kościoła do czterech Ewangelii. Powstał w ten sposób obszerny i bezcenny zbiór wypowiedzi wielkich teologów pierwszych wieków chrześcijaństwa, świadectwo wielowiekowej duchowej lektury Ewangelii. Znajduje się w nim piękny fragment wyjęty z dzieła św. Jana Złotoustego: „bogactwa, królestwa, władza są w obliczu Jednorodzonego Boga jak cień i kwiat, który przemija. Nic z tych rzeczy nie jest u Niego godne podziwu, nic wielkie ani cenne. Tylko wiarę podziwia, tylko ją ceni”. (Ew. O.K., s. 113). Pozwólmy ogarnąć się tym uczuciem podziwu i sami przyjrzyjmy się naszej wierze, która trwa w nas mocno, będąc jednocześnie, tak delikatna; która cała jest darem Bożym, ale zależy od naszego wyboru; która jest jasnością, ale jakże często pogrąża nas w mroku niewiedzy: „Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu” (Mk 9,24).

 

 Jeżeli chcemy przyjrzeć się naszej wierze, a przewodnikiem uczyniliśmy św. Tomasza, to pierwszą rzeczą, na której powinniśmy skupić uwagę jest nasza zdolność do poznawania. Kiedy spróbujemy chociaż na chwilę jakby „stanąć obok siebie” i spojrzeć na nas samych jak ktoś, kto widziałby człowieka po raz pierwszy, dostrzeżemy wtedy w nas jakąś wielką otwartość na świat, nawet nadwrażliwość na dotknięcia, czasem ciosy przychodzące z otaczającej nas rzeczywistości. Umysł poszukuje istoty rzeczy, przemierza nieskończone przestrzenie trudnych abstrakcyjnych zagadnień; zmysł dotyku jest w nas tak czuły, że motyl nie może niepostrzeżenie usiąść na naszej dłoni. Istna burza gradowa doświadczeń, tak różnorodnych, cielesnych i duchowych, która spada na nas w każdej sekundzie życia jest przecież przez nas wchłaniana i porządkowana. Nietrudno więc dojrzeć w człowieku istotę stworzoną przez Boga po to, by poznawać.

 

 Św. Tomasz z Akwinu przyglądał się z wielką uwagą ludzkiej zdolności do poznawania. Cytując greckiego mędrca Arystotelesa, napisał, że dusza człowieka jest w pewnym sensie wszystkim. Jak to rozumieć? Wystarczy zauważyć, że dusza człowieka chce ogarniać wszystko, być wszędzie i zawsze, a najmocniej, nawet, gdy nie jest tego świadoma, chce poznawać Boga, wpatrywać się w Niego, być w Nim i dla Niego. Warto zapamiętać, może nawet mocniej wczuć się w Tomaszową wrażliwość na ludzkie poznawanie Boga i świata. „Kontemplacja prawdy leży w naturze człowieka, gdyż jest stworzeniem rozumnym. Z tego zaś wynika, że wszyscy ludzie z natury pragną poznawać i w poznaniu znajdują radość” (ST, 2-2,180,7).

 

 Jeżeli postawilibyśmy św. Tomaszowi pytanie o to, co w ludzkim poznaniu jest najbardziej niezwykłego, prawie na pewno odpowiedziałby, że jest tym nasza zdolność do poznawania Boga. Człowiek został stworzony, by poznawał swojego Stwórcę. Pragnienie poznania Boga, wszczepione przez Stwórcę człowiekowi jest tak silne, tak głęboko w nim zakorzenione, że nic, co stworzone, dotykalne, zamknięte w wymiarach i możliwe teraz do pojęcia dla ludzkiego umysłu nie może go zaspokoić. To pragnienie jest na miarę Nieskończonego i tylko On może je nasycić, tylko Bóg. On Sam chciał, by człowiek pragnął Go jak nikogo innego na świecie. Św. Tomasz z Akwinu żył tą prawdą i wielokrotnie do niej powracał w swoich dziełach: wszyscy ludzie są powołani, by widzieć Boga, karmić się pełnią prawdy o Nim, jednak – tu św. Tomasz wypowiada się bardzo kategorycznie – możliwe jest to dopiero w życiu wiecznym, gdy ustanie czas i zniknie słabość ludzkich oczu, ustąpi niestałość serca. Wtedy zobaczymy Boga „twarzą w Twarz”. Teraz człowiek jest na ziemi kimś, kto zawsze jest jeszcze w drodze i poczucie niespełnienia będzie nieustannie tlić się w jego duszy i sercu.

 

 Znakomitą biblijną ilustracją może być tutaj historia Manoacha i jego żony, z prastarej i surowej Księgi Sędziów. Oto Anioł Pana przybywa z obietnicą potomstwa do Manoacha i jego żony cierpiącej na bezpłodność (Sdz 13, 1-25). Objawia się im wielokrotnie, jednak nie chce ujawnić swojego imienia, mówi: „dlaczego pytasz mnie o imię: ono jest tajemnicze”. Po tych słowach Manoach odkrył, że rozmawia z samym Bogiem, który ukrył się pod postacią Anioła. Po złożeniu ofiary Manoach wypowiedział znamienne słowa: „z całą pewnością pomrzemy, bowiem ujrzeliśmy Boga”. W Księdze Wyjścia jest podobnie, sam Bóg zwraca się do Mojżesza w słowach: „Człowiek nie może oglądać mojego oblicza i pozostać przy życiu” (Wj 33,20). Widzieć Boga, to dla autorów Księgi Sędziów i Wyjścia coś tak niemieszczącego się w głowie, że nie mogli sobie nawet wyobrazić, by ktokolwiek mógł cało wyjść ze spotkania z Bogiem „twarzą w Twarz”. Starotestamentowa intuicja spotyka się z myślą Mistrza z Akwinu: człowiek nie może poznać Boga na ziemi w całej Jego pełni, w całym bogactwie Jego miłości i dobroci, to po prostu przekracza możliwości człowieka.

 

 Gdzie jednak podziała się wiara i szczęście, o których mówi otwierający ten dzień rekolekcji tekst św. Tomasza? Właśnie teraz ich znaczenie ukaże się z całą jasnością. Dla św. Tomasza wiara jest bowiem darem od Boga, który pozwala nam Go poznawać, co więcej, wiara jakby przyciąga na ziemię „kawałek nieba”. Dlatego tak ważne były dla św. Tomasza słowa z Listu do Hebrajczyków: „Wiara jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy” (Hbr 11,1). Komentował je wprost niezliczoną ilość razy. Św. Tomasz chce nas przekonać, że dzięki wierze już teraz w nas rozpoczyna się prawdziwe życie wieczne i zaczyna się to poznawanie Boga, którym cieszyć się będziemy w niebie. Oczywiście, to dopiero zalążek, maleńki zadatek, „przedsmak” (Com., 1,2), jak nazwał to Mistrz z Akwinu, wobec tego, co czeka nas, gdy w niebie będziemy już pełnoprawnymi domownikami. „Wiarą obejmujemy przede wszystkim to, co bezpośrednio zwraca nas do życia wiecznego” (ST, 1,6, ad 1). Chociaż wiara to tylko maleńki „skrawek nieba” w nas, to jednak jest to najprawdziwsze niebo, a nie imitacja, atrapa. Niebo jest w nas – „Królestwo Boże pośród was jest” (Łk 17,21).

 

 Życie wieczne wypełni człowieka Bogiem, nasyci jego pragnienie poznania Prawdy. A czy można sobie wyobrazić coś innego, co uczyniłoby człowieka szczęśliwym? Nigdy nie zazna pełni szczęścia ktoś, kogo pragnienie poznania pozostaje nienasycone, kogo dręczy pytanie: „dlaczego”, kto nie rozpoznał prawdziwego sensu swojego życia. Szczęście tak mocno związane jest z poznaniem, tak bardzo jest od niego zależne i dlatego tak trudno wyobrazić sobie szczęście bez Boga, który jako jedyny może zaspokoić ludzki głód prawdy. To pewne, nie ma szczęścia tam, gdzie nie ma prawdy; nie może być szczęścia tam, gdzie zadomowiło się kłamstwo, może tam być najwyżej coś, co raz lepiej, raz gorzej szczęście naśladuje, albo staje się jego karykaturą. W niebie nie będzie kłamstwa, Bóg pozwoli człowiekowi cieszyć się Prawdą przez całą wieczność, ludzkie pragnienie poznania zostanie zaspokojone bez reszty.

 

 Św. Tomasz z Akwinu wytrwale i z wielką konsekwencją przypomina człowiekowi o życiu wiecznym. Nie buduje wielkich wizji i scen z zaświatów, za to z uporem zachęca, byśmy wszystko, całe nasze życie, nasze wybory i czyny widzieli w świetle ostatecznego celu – życia wiecznego. Takie spojrzenie może być bardzo inspirujące, a może nawet odkrywcze dla naszego myślenia o wierze. Z takiej perspektywy nie sposób już patrzeć na wiarę jako na „poglądy” na temat Boga, czy jako poradnik pouczający o tym, jak najlepiej i najbezpieczniej urządzić się tu na ziemi. To fałszywe tropy. Wiara otwiera nasze oczy na szczęście wiecznego życia z Bogiem i choć jest także znakomitym przewodnikiem po tym świecie, to jednak jej najważniejszym celem jest rozpalić w nas pragnienie nieba, które jedyne jest zdolne nas uszczęśliwić. Mówiąc obrazowo, wiara jest przewodnikiem dla pielgrzyma, który zna cel swego wędrowania. Nie stanie się nim nigdy dla błędnego rycerza, który bez wyraźnego celu błąka się po świecie w poszukiwaniu przygód i oczywiście raz po raz pakuje się w coraz to nową kabałę.

 

 Spróbujmy teraz postąpić krok dalej. Czy wiara, o której poucza nas św. Tomasz jest wiarą „bez serca”? Mowa jest przecież tylko o poznaniu, czyli o wysiłku intelektualnym: poszukiwaniu Boga umysłem, a nie sercem. Jeżeli taka byłaby w istocie Tomaszowa nauka, to jak poradzić sobie ze słowami św. Pawła: „teraz trwają te trzy: wiara, nadzieja i miłość, a z nich największa jest miłość?” (1 Kor 13,13).

 

 Dzieła św. Tomasza nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Wiara bez miłości jest martwa. Wiara to nie tylko wypatrywanie Boga umysłem, ale to w takiej samej mierze przylgnięcie do Niego sercem. Wiara jest, jak wyraził się Tomasz, małżeństwem człowieka z Bogiem, którego nie podobna wyobrazić sobie bez miłości. Miłość ożywia wiarę od środka, dzięki niej wiara powoli przeradza się w zawierzenie, oddanie całej swojej osoby Bogu, bez pozostawiania czegokolwiek dla siebie. Kiedyś wiara ustanie, przemieni się w widzenie „twarzą w Twarz”, miłość jednak pozostanie na całą wieczność. „Wierzyć w Boga znaczy zmierzać do Niego, a to sprawia miłość” (In Rom., 4, I, 327).

 

 

Dzień drugi

 

Relacje są najważniejsze

 

 „Nie ma wątpliwości, że Ojciec niczego nie potrzebuje, tak też ani Syn, ani Duch Święty niczego nie potrzebują. Mówiąc ściśle ten czegoś potrzebuje, komu brakuje czegoś do doskonałości, a tego nie można powiedzieć ani o Ojcu, ani o Synu, ani o Duchu Świętym. Jednak Ojciec nie mógłby być doskonały, gdyby nie miał Syna, ponieważ nawet Ojcem nie byłby bez Syna; i nie byłby doskonałym Bogiem, gdyby nie miał Słowa oraz Tchnienia Życia. [...] Wspólne więc jest Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu, iż żaden z nich niczego nie potrzebuje i wspólne jest każdemu z nich, iż żaden nie może być doskonałym Bogiem bez dwóch pozostałych” (CEG, 7).

 

 Kim jest Bóg Trójjedyny? To najważniejsze pytanie, które możemy sobie zadać i nie ma ważniejszego. Tam wszystko się rozpoczyna i wszystko znajduje swój kres: tam, czyli gdzie? Święty, Święty, Święty, wielka wizja Izajasza wzywa do milczenia: jestem człowiekiem o nieczystych wargach – mówi prorok; jak my wszyscy, którzy stajemy ze słabością i niewiedzą przed przekraczającą wszystko Tajemnicą Boga w Trójcy Osób. Chodzi o głębokości Boże – nikt ich nie przeniknie, tylko Duch. Odpowiedź na najdonioślejsze pytanie naszej wiary pozostaje więc ukryte w Majestacie. Bardzo młody jeszcze Tomasz, cytując św. Grzegorza napisał: „Tak jak poznajemy Boga w sposób niedoskonały, tak samo też nazywamy Go w sposób niedoskonały, jakby bełkocząc” (In Sent., 1, d.22, q.1, a.1).

 

 Tekst, który rozpoczyna ten dzień rekolekcji utkany jest z paradoksów. Bez Syna Bóg Ojciec nie byłby Ojcem, bez Ojca i Syna nie byłoby Ducha Świętego, a bez Ducha Świętego nie byłoby Ojca i Syna. Bóg nie byłby Bogiem, gdyby nie był Ojcem, Synem i Duchem Świętym. Tomasz pisze o czymś, co nigdy się nie zdarzyło i nigdy się nie wydarzy, co więcej, nigdy nie może się stać. Bóg jest Trójcą i nie było takiej chwili, w której by Nią nie był. Dlaczego więc Akwinata zdecydował się zapisać ten fragment? Może po to, by dać nam klucz do Tajemnicy?
 To jest najpiękniejsze w tym fragmencie: gra słowa „potrzebować”. My „potrzebujemy” zawsze, gdyż zawsze nam czegoś brakuje. Bóg Ojciec jest doskonały i niczego nie „potrzebuje”. Jest doskonały, posiada wszystko, całe bogactwo istnienia, myśli i miłości. Może nawet budzić świętą zazdrość – jest Pełnią. A jednak bardzo głęboko, u samych podstaw swojej natury „potrzebuje” Syna. Dlaczego? Tu właśnie trzeba zamilknąć. Po prostu już tak jest, Bóg jest taki i takim „potrzebującym” trzeba Go adorować.

 

 Ojciec wypowiada w Synu i do Syna swoje „potrzebuję Ciebie Synu”, a Syn odpowiada „potrzebuję Ciebie Ojcze”. Razem tchnąc Ducha Świętego mówią: „Potrzebujemy Ciebie”, a Duch odpowiada tym samym. Jeżeli to Boże odwieczne „potrzebuję” obudzi się w nas, a może się odezwać z wielką siłą, to Tajemnica Trójcy stanie się choć trochę jaśniejsza. Wypowiedziane z głębi skruszonego i pokornego serca słowo „potrzebuję” przebija się przez zasłonę Tajemnicy.
 Nazwijmy to inaczej. Życie Trójcy Świętej, to odwieczne wzajemne „obdarowywanie” i „przyjmowanie” – Istnienia, Miłości, Dobroci, wszystkiego, co najdoskonalsze i najpiękniejsze. Ojciec, Syn i Duch Święty żyją bezkresnym Darem i Miłością. Nie wystarczy „potrzebować”, trzeba umieć... – ręka chce napisać – „podzielić się” tym, co się posiada. Na to w oczywisty sposób wskazuje logika i poczucie zdrowego rozsądku, a także jakieś wyczucie języka polskiego. Jednak w Trójcy Świętej jest inaczej, każdy oddaje siebie całego, wszystko, czym jest – bez reszty powierza się Drugiemu, sam też otrzymuje absolutnie wszystko. Stajemy tu gdzieś na granicy naszej wyobraźni.

 

 Ojciec jest cały oddany Synowi i jest tym oddaniem, jest tym oddaniem najdosłowniej. Syn powierza się całkowicie Ojcu i jest tym powierzeniem. Obaj powierzają się Duchowi, a On powierza się Im, nie pozostawiając niczego dla siebie. Nasz język brzmi tu pokracznie. To wzajemne powierzenie się Osób sobie nawzajem jest zawsze przyjęte, nie jest skierowane w próżnię, ale zawsze otrzymuje odpowiedź i potwierdzenie. To jakby zakochani nagle cali przemienili się w miłość, już nie on kocha i ona kocha, ale on jest miłością i ona jest miłością. To chyba najlepsze porównanie. Tak jest odwiecznie i pozostanie po wszystkie czasy. Nikt w Trójcy nie żyje dla siebie.

 

 Od Trójjedynego Boga do naszego życia droga jest bliższa, niż nam się z początku może wydawać. Kto wyrusza na poszukiwanie prawdy o niezgłębionej Tajemnicy Trójcy Świętej, ten ze zdziwieniem odkryje w pewnej chwili, że wszedł także na drogę, która prowadzi do zrozumienia siebie samego. Między nami, a Trójcą jest, jak między obrazem a pierwowzorem. Obraz nosi w sobie bardzo wiele cech pierwowzoru, ale nigdy nie osiągnie pełnego podobieństwa. Nikt na ziemi nie potrafi tak malować, by obraz i wzór nie różniły się od siebie. Nawet fotografia zatrzymuje jakąś chwilę – nie potrafi przekazać ruchu, całego bogactwa, inności tego, co utrwala.

 

 Św. Tomasz z Akwinu pisał, że cały świat, bez żadnego wyjątku nosi w sobie „ślad” Trójcy Świętej, człowiek zaś jest Jej „obrazem”. To znacznie więcej, jednak jak w każdym obrazie, tak i tu podobizna jest bardzo oddalona od Pierwowzoru.
 Cały świat, wszystko, co istnieje, od mikroskopijnych „stworzonek”, aż po potężne górskie szczyty Trójca Święta obdarzyła podobieństwem do siebie. Mistrz z Akwinu bardzo lubił nazywać Boga Artystą – Twórcą, a każdy Twórca pozostawia w swym dziele niezatarte piętno, jakieś odbicie siebie samego, jedynie jemu właściwe pociągnięcie pędzla czy uderzenie dłuta. Stworzenie świata było zadaniem dla największego Artysty, który wycisnął na nim znamię swojego Życia. Podobieństwo do Trójcy tkwi bardzo głęboko w całym wszechświecie, w nas samych, którzy jesteśmy „na obraz” Boży: „Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył” (Rdz 1,27).

 

 Obraz Trójcy w nas nie jest jakąś teologiczną abstrakcją, to konkret. Jeżeli mielibyśmy jednym zdaniem wyrazić, co Tomasz napisał o obrazie Trójcy Świętej w człowieku, wyglądałoby to prawdopodobnie tak: relacje są najważniejsze. Najważniejsze są więzi, łączące z Bogiem i bliźnimi. Obraz Trójcy jest odbiciem, odwzorowaniem w nas Miłości, Daru, tego całoosobowego, całkowitego oddania, jakim darzą się Ojciec, Syn i Duch Święty. Relacje są najważniejsze, gdyż one tak naprawdę świadczą o tym, kim jesteśmy, czy jesteśmy zdolni do ofiarności, do rezygnacji z tego, co nasze, by przyjść z pomocą innym, by wielkodusznie dać im, co w nas najpiękniejsze. Relacje są najważniejsze. Stajemy się bardziej sobą, gdy „naśladujemy” Trójcę Świętą, Jej życie Miłością i Darem.
 Jak na dłoni widać, co temu wszystkiemu się sprzeciwia. Zamknąć to można w jednym słowie: Egoizm, a więc brak hojności. Św. Tomasz z Akwinu bardzo precyzyjnie obnażył naszą podatność na postawy egocentryczne, na dla siebie z fragmentu Listu do Rzymian św. Pawła: „Nikt z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie” (Rz 14,7).

 

 Być dla siebie oznacza „odnajdywanie szczęścia w sobie samym” (In Rom. 1101). Zamknięcie się na dobro i miłość, które przychodzą od innych. Gdy choć trochę jest się zaznajomionym z Tomaszową wizją szczęścia człowieka, wtedy wyobrażenie sobie takiego odnajdywania szczęścia w sobie samym może wydać się czymś naprawdę tragicznym. Wpatrywanie się w siebie, nieustanne skupienie na sobie, głęboka niezdolność do przyjmowania darów Bożych i innych ludzi, wreszcie straszny smutek samotności. Takie szczęście nie jest niczym innym, jak tylko pułapką. Tomasz, jakby chcąc od razu pokazać przeciwległy biegun takiej postawy cytuje dwa fragmenty z Biblii: „...nie szukając własnej korzyści...” (1 Kor 10,33) i „nie nam Panie nie nam, lecz Twemu imieniu daj chwałę” (Ps 115,1).
 Być dla siebie, czyli żyć według swojej własnej reguły. Cóż to znaczy? Nie liczyć się z Bożym Prawem i Jego wolą. Oznacz przedkładanie swoich pomysłów nad Boże, pychę stawiania siebie w centrum wszystkiego. Mierzenie wszystkiego i wszystkich swoją własną miarą, swoją, a nie Bożą miarą miłości. „Nasza siła niech będzie prawem niesprawiedliwości” (Mdr 2,11).

 

 Być dla siebie oznacza wreszcie żyć według swoich własnych poglądów, czyli według tego, co można zmieniać, kształtować dowolnie według swoich potrzeb. W świecie poglądów kryterium przyjemności odgrywa najważniejszą rolę. To, co trudne i domagające się wysiłku nie mieści się w poglądach. One nie interesują się Prawdą, którą jest Bóg, poglądy mają dać bezpieczeństwo i odpowiednią ilość argumentów przeciwko temu, co wymaga wysiłku i ofiary z siebie.
 Św. Tomasz poprzestał na tych trzech wymiarach egoizmu, chociaż można wymienić ich znacznie więcej. Te, które wymienił nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Pomiędzy „naśladowaniem” Trójcy Świętej, a egoizmem jest głęboka przepaść. Nie ma zgody między hojnością, darem z siebie, a pustką znajdywania szczęścia w samym sobie.


Dzień trzeci

 

Nadzieja matką głupich?

 

 Zwykło się mówić, że nadzieja jest matką głupich. Taki sąd wypływa pewnie z doświadczenia – dodajmy – z przykrego doświadczenia. Istotnie, wiele jest sytuacji, które boleśnie pokazują, iż posiadanie nadziei na to, że coś upragnionego się wydarzy, bywa ni mniej, ni więcej tylko smutnym łudzeniem samego siebie nazywanym potocznie głupotą. Mało jest rzeczy równie godnych politowania niż widok zadowolonego głupca, który czerpie pewność siebie z czegoś, co nazywa nadzieją.

 

 Jednakże bywa też i tak, że podziwiamy kogoś ze względu na jego zdolność do mądrego, optymistycznego patrzenia na świat, doceniamy umiejętność podnoszenia upadłych na duchu, wytrwałość w dążeniu do wyznaczonego celu i sztukę porządkowania spraw według ich miejsca w hierarchii ważności. Podziwiamy dalekowzroczność spojrzenia i łatwość zobaczenia życia z odpowiedniej perspektywy. Czasem wręcz zdarza się nam obdarzyć taką osobę określeniem „świadek nadziei”. W towarzystwie takich ludzi nie sposób nie zauważyć, że życie bez nadziei jest zwyczajnie „beznadziejne”, bez niej traci się zupełnie ochotę do życia i do robienia czegokolwiek.

 

 Widać więc, że, gdy mówimy o nadziei nie zawsze mamy na myśli to samo. Z jednej strony myślimy o niej, jako o „matce głupich”, z drugiej cenimy tych, którzy z niej czerpią siły do twórczego życia. Jak to pogodzić? Przyjrzyjmy się temu, co na ten temat ma do powiedzenia św. Tomasz: „Nadzieja po pierwsze dotyczy dobra. Ściśle rzecz biorąc nadzieja może odnosić się tylko do dobra; tym nadzieja różni się od bojaźni, która rodzi się z zetknięcia ze złem. Po drugie, nadzieja kieruje się do czegoś przyszłego. Nie ma bowiem nadziei na to, co już się posiada; tym nadzieja różni się od radości, że radość wypływa z dobra, którym już można się cieszyć. Po trzecie, potrzeba, aby było to czymś niełatwym do zdobycia. Nie mówi się bowiem o kimś, że ma nadzieję, gdy chodzi o coś bardzo małego, czego zdobycie leży bezpośrednio w jego mocy; tym nadzieja różni się od pragnienia czy pożądania [...]. Po czwarte, jest to możliwe do osiągnięcia. Nie można bowiem mieć nadziei na coś, czego wcale nie można osiągnąć; tym nadzieja różni się od rozpaczy” (ST, 1-2,40,1).

 

 W tym fragmencie Tomasz podpowiada jak rozpoznać prawdziwą nadzieję. Powinna ona dotyczyć dobra, na które trzeba poczekać, ale jeszcze konieczna jest solidna praca i wysiłek, by ją zdobyć. Słowem, musi być czymś dobrym, przyszłym, możliwym i trudnym do osiągnięcia. Mówienie o nadziei jako „matce głupich” dotyczy więc przypadków, w których obiera się za jej przedmiot coś nie spełniającego czterech warunków wymienionych przez Mistrza z Akwinu. Głupotą jest przecież dążenie do realizacji czegoś, co nie jest dobrem, albo pokładanie nadziei w czymś, co nie jest tego warte.

 

 Co więc jest warte naszej nadziei? Jeżeli musi być ona „niebanalnym” dobrem, trudnym do zdobycia, możliwym do osiągnięcia dopiero w przyszłości – co może spełnić tak wygórowane kryteria? Dla Tomasza odpowiedź jest jednoznaczna: jedynie życie wieczne. W najwłaściwszym sensie nadzieja stosuje się do daru Bożego w nas, który ukierunkowuje człowieka do celu całego jego życia, czyli do życia wiecznego z Bogiem. Cztery warunki nadziei spełniają się w życiu wiecznym jak w niczym innym.

 

 Patrząc na możliwości jedynie ludzkie, dosięgnięcie tego celu leży poza zdolnościami człowieka. Jednak nasza nadzieja opiera się na obietnicy Kogoś, kto nie może ani się mylić, ani nikogo oszukać, gdyż jest Bogiem. Objawił nam to w Jezusie Chrystusie przez Ducha Świętego, abyśmy znali Jego zamysł miłosiernej dobroci względem nas, wierzących. O tym zapewnił, gdy Jezus za nas umarł i dla nas zmartwychwstał. Dlatego nadzieja złożona w Bogu żywym może być nazwana „bezpieczną i silną kotwicą duszy, która przenika poza zasłonę, gdzie Jezus jako poprzednik wszedł za nas” (Hbr 6,19): „Apostoł porównuje nadzieję z kotwicą, która na morzu zatrzymuje statek. Tak nadzieja utwierdza duszę w Bogu na tym świecie, będącym jak jakieś morze. [...] Owa jednak kotwica powinna być bezpieczna, aby nie zawiodła: dlatego jest z żelaza. Św. Paweł mówi: «wiem, komu zawierzyłem, i jestem pewien, że mocen [On] jest ustrzec mój depozyt aż do owego dnia» (2 Tm 1,12). Podobnie kotwica powinna być mocna, żeby też szybko nie odłączyła się od statku. W ten sposób człowiek winien przywiązać się do tej nadziei, jak kotwica przywiązana jest do statku.

 

 Jest zaś różnica między kotwicą a nadzieją, ponieważ kotwica tkwi w tym, co nisko, a nadzieja w tym, co wysoko, czyli w Bogu. Nie ma bowiem w obecnym życiu nic trwałego, dzięki czemu dusza mogłaby się ostać i spocząć. Dlatego w Księdze Rodzaju powiedziane jest, że gołębica nie znalazła miejsca, gdzie by mogła spocząć jej noga (por. Rdz 8,9). Apostoł chce, by w Świętym Świętych tkwiła kotwica naszej nadziei, jest to bowiem jakby zasłonięte przed naszymi oczyma. Tak czytamy w proroctwie Izajasza: «oko nie widziało, Boże, poza Tobą, co przygotowałeś dla tych, co w Tobie pokładają ufność» (64,3). A w Psalmie (30,19): «Jak wielki ogrom słodyczy Twojej, Panie, który ukryłeś dla bogobojnych».
 Tam też stanął nasz Poprzednik, który tam wkroczył. Stąd w Ewangelii wg św. Jana Pan Jezus mówi: «Idę przygotować wam miejsce» (14,2) [...]. I dlatego stwierdza, że sam jako Poprzednik wszedł za nas aż do zasłoniętego wnętrza, i tam umieścił naszą nadzieję” (In Hebr., c.6 l.4).

 

 Taki fundament w patrzeniu na całość naszego życia, taka perspektywa sprawia, że człowiek może ujmować swe decyzje, swoje zaangażowanie w świat, w relacje z innymi, w pracę i naukę jako swoje powołanie. Wiara, która jest przyjęciem przepełnionego miłością spojrzenia Pana Jezusa na nas (por. Mk 10,21), jest zapoczątkowaniem ogromnego pragnienia dojścia do pełni spotkania z Tym, który powołuje. Bez nadziei to pragnienie nie będzie się rozwijać, ani nigdy się nie zrealizuje. Dlatego św. Paweł mówi: „zostaliście powołani do jednej nadziei, jaką daje wasze powołanie” (Ef 4,4). Tomasz zaś pisze o powołaniu, iż jest: „poruszeniem umysłu, dzięki któremu serce człowieka kierowane jest przez Boga do przylgnięcia do tego, co dotyczy wiary lub uzdolnień do dobrego działania [...]. To powołanie jest konieczne, ponieważ nasze serce nie nawróciłoby się do Boga, jeśli sam Bóg by nas do siebie nie przyciągnął: «Nikt nie może przyjść do Mnie, jeśli go nie pociągnie Ojciec, który mnie posłał» (J 6,44), a w Lamentacjach czytamy: «nawróć nas, Panie, a wrócimy do Ciebie» (5,21)” (In Rom., c.8 l.6).

 

 W powołaniu tym dotychczasowe życie – o ile było prawdziwe i dobre – może pozostać na zewnątrz takie, jakim było, ale wewnątrz, w głębi naszych dusz dokonuje się nowe ukierunkowanie, dynamizm pragnienia i dążenia. Wraz z odpowiedzią na pierwotne powołanie pójścia za Panem dokądkolwiek pójdzie On w naszym życiu, pojawia się łaska – czyli dar Bożej obecności, która powoduje nasze nawrócenie się do Niego. Ta zaś „łaska nie niszczy natury, lecz na niej spoczywa i ją doskonali” (In Sent., II d.9, a.8, arg.3). Dlatego możliwe jest takie podejmowanie swych obowiązków, które nakłada na nas codzienność, możliwe jest też takie branie odpowiedzialności, aby w tym wszystkim odnajdywać w głębszym wymiarze jeden i jedyny cel, który wskazuje wiara. Nadzieja nadaje wszystkim naszym czynnościom głębokie znaczenie, porządkuje je według prawdziwej hierarchii wartości. Dzięki niej zaangażowanie człowieka staje się harmonijnym ruchem ku pełni.
 Tak pojmowana nadzieja – nadzieja, jaką daje nasze powołanie – już nie jest matką głupich, ale jest matką roztropności i mądrości. Kogóż bowiem innego nazywamy mądrym i roztropnym, jak nie tego, kto nie tylko zna cel swojego życia, ale jeszcze wie jak go osiągnąć?


 

Dzień czwarty

 

Proście, a będzie wam dane

 

 Bywa tak, że człowiek wzdraga się przed proszeniem, gdyż przywołuje mu to na myśl niegodziwe postawy ludzi, przez które ktoś potrzebujący był poniżany. Bywa też tak, że proszenie o coś utożsamiane jest z oznaką słabości i miernoty. Takie lub podobne widzenie prośby przenoszone na relację z Panem Bogiem sprawia, że powstają przeróżne teorie, dzięki którym można by wyeliminować prośbę z życia duchowego. I tak pojawia się zarzut wobec prośby podnoszony przez walczących o wzniosłość i subtelność relacji z Bogiem, o prymitywną interesowność, zniżającą człowieka do jakichś transakcji: będę tyle a tyle prosił, a Ty mi dasz... Pojawia się również taki pomysł, żeby Panu Bogu „głowy nie zawracać” swoimi małymi sprawami, bo w końcu tak dużo dzieci ma na całym świecie, że po cóż by jeszcze miał się mną zajmować, ja tu sobie cichutko będę moje życie spędzał i poprawnie żył – że to niby pokorniej wtedy się wygląda... Podobnie do poprzedniej sytuacji niektórzy postrzegają siebie jako tak wielkich grzeszników, którzy z Bogiem już nic wspólnego nie mają, dlatego jakąkolwiek prośbę do Niego czy modlitwę oceniają jako „nie na miejscu”... Niemało też i takich, którzy „dobrze sobie w życiu radzą” i nie potrzeba im jakichś nadzwyczajnych naddatków i podpórek w rodzaju modlitwy, czy prośby do Boga – takie sprawy są dla ludzi poranionych, dla ślamazar i fajtłap życiowych...

 

 Przytoczone postawy, jakoś związane ze wstydem przed modlitwą, biorą się z wykoślawionego obrazu Pana Boga i z patrzenia na samego siebie przez różowe okulary, które zawężają perspektywę. Gdy tworzy się w wyobraźni jakiegoś boga na swój obraz i podobieństwo, czyli dla swoich potrzeb, wówczas nie ma się co dziwić, że tego typu teorie będą się mnożyć jak grzyby po deszczu. Są one bowiem prostą konsekwencją jakiejś amnezji – świadomej lub mniej świadomej – dotyczącej objawienia się Boga żywego i prawdziwego. Objawienie to domaga się nieustannej otwartości na coraz lepsze rozumienie, wymaga konkretnego wysiłku, by poznawać Kim jest ten, Który jest, Który był i Który przychodzi (por. Ap 1,8). Konieczny jest również konkretny wysiłek poznawania tego, kim jestem, zgłębiania własnej tożsamości.

 

 Tomasz z Akwinu – w ślad za Pismem Świętym i tradycją Ojców – wskazuje nie tyle na użyteczność, potrzebę, ile wręcz na konieczność prośby do Boga. Prośbę tą – wynikającą z treści wiary – trzeba jednak dobrze pojmować. „Inna jest konieczność prośby, gdy kieruje się ją do człowieka, a inna kiedy skierowana jest do Boga. Człowiekowi bowiem najpierw przedkłada się pragnienie i potrzebę, potem prośbami stara się nakłonić go do przychylenia się do prośby. Lecz w modlitwie, którą wylewa się przed Bogiem, nie ma na to miejsca. W niej nie dążymy do tego, by przedstawiać nasze potrzeby czy pragnienia, gdyż On wie wszystko, dlatego Psalmista mówi do Niego: «Przed Tobą, Panie mój, wszelkie me pragnienie» (38,10), a w Ewangelii według św. Mateusza powiedziano: «Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie» (6,32). Ani też Boża wola nie nagina się przez ludzkie słowa do chcenia tego, czego wcześniej nie chciała, ponieważ, jak jest napisane w Księdze Liczb: «Bóg nie jest jak człowiek, żeby kłamał, ani jak syn człowieczy, aby się zmieniał» (23,19) «ani nie mięknie pod wpływem żalu» – jak czytamy w Księdze Samuela (15,29). Ale modlitwa w celu otrzymania czegoś od Boga jest konieczna dla człowieka ze względu na niego samego, żeby mianowicie sam rozważył swoje braki i nagiął swoją duszę do żarliwego i pobożnego pragnienia tego, co ma nadzieję otrzymać przez modlitwę. Przez to bowiem staje się zdolny do przyjmowania” (Com., II, 2).

 

 Od nieprawdziwego i nierzetelnego myślenia o Panu Bogu zanika relacja do Niego. Człowiek bowiem zaczyna wówczas zwracać się do swojego genialnego pomysłu na boga, który powoli tworzy sobie w głowie. Bo nie można wcale nie myśleć o Bogu; czasem tylko zamiast Boga może wślizgiwać się niepostrzeżenie jakiś bóg. Bóg nie jest kimś zmiennym, rozkapryszonym, zmęczonym ilością obowiązków czy ulegającym wpływom okoliczności. Bóg nie jest kimś, na którego miłość trzeba „zarobić” przez poprawne i ułożone życie. Takiego boga trudno byłoby o cokolwiek prosić.

 

 Rzeczywiście, wstydzić się można, a nawet należy, gdybyśmy zechcieli się zwracać do jakiegoś wydumanego boga i prosić go o cokolwiek, bo spełnienie prośby jest zupełnie poza jego zasięgiem. Wstydzić najpierw przed innymi, potem przed samym sobą, a na końcu przed żywym i prawdziwym Bogiem, który Jest – mimo naszych wewnętrznych kombinacji zmierzających do tego, żeby przypadkiem nie przyzwolić na prawdę Jego tajemniczej obecności. Wszak „w Nim żyjemy poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17,28).

 

 Zaś bliskość czy zażyłość relacji z Nim nie jest wymagana do rozpoczęcia modlitwy, ale jest tej modlitwy skutkiem: „W prośbie do człowieka potrzeba uprzedniej zażyłości, dzięki której proszący może być wysłuchany. Lecz modlitwa, którą się zanosi do Boga sama tworzy w nas zażyłość relacji z Nim, gdy duch nasz unosi się do Niego i z pewnego rodzaju duchowym przylgnięciem rozmawiamy z Nim, adorując Go w Duchu i prawdzie. Tak to modlitewna zażyłość przygotowuje dostęp do tego, by ponownie modlić się z większą ufnością. [...] Dlatego w nabożnej modlitwie natarczywość i częstotliwość próśb nie jest niczym niewłaściwym, lecz uważa się to za miłe Bogu. Napisane jest bowiem, że trzeba się zawsze modlić i nie ustawać (por. Łk 18,1nn). Również i Pan zachęca do proszenia, gdy mówi: «proście, a będzie wam dane» [...] (Mt 7,7). W prośbie zaś do człowieka natarczywość próśb jest czymś niewłaściwym” (Com., II, 2). Dlatego też potrzeba tutaj prostoty, zwyczajnego trzeźwego spojrzenia na siebie samego i na prawdę Bożego objawienia, potrzeba tej wewnętrznej elastyczności, która pozwoli trwać w otwartości i pragnieniu wobec Boga we wszystkich okolicznościach i uwarunkowaniach swojego życia. We wszystkich, czy też mimo wszystkich, a jeszcze lepiej poprzez wszystkie okoliczności i uwarunkowania. Do tego konieczne jest uznanie własnej niedoskonałości. To rodzi pragnienie pełni szczęścia, co prowadzi do rozpoznania upragnionego dobra i poznania Dawcy.

 

 Taką prostotą i realizmem wejrzenia cieszył się św. Tomasz. W wielkości swego geniuszu ufał Bogu we wszystkim – co też stanowiło o jego niebywałej mądrości. Pozwalało to pamiętać zawsze o tym, co najważniejsze i nie zatracić się w wielości rozważań, ale układać wszystko według słuszności i miary (sapientis est ordinare – do człowieka mądrego należy porządkować, układać). Stąd pomysł na Streszczenie teologii (czyli Compendium theologiae), w którym zamierzał zawrzeć to, co wcześniej było treścią jego wielkopostnych kazań, mianowicie najkrótszą katechezę chrześcijańską. Podzielił materiał na trzy części, według wiary, nadziei i miłości. O wierze Tomasz pisał w wykładzie Credo, o miłości, gdy omawiał przykazania, zaś część o nadziei była wykładem Modlitwy Pańskiej.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin