Holt Victoria - Córki Anglii 02 - Zwycięski lew.pdf

(1333 KB) Pobierz
Lion triumphant
114169019.001.png
Phillippa Carr
Zwycięski Lew
The Lion Triumphant
Przełożyła Bożena Krzyżanowska
Hiszpański galeon
Z okna swojej wieżyczki mogłam obserwować wspaniałe okręty wpływające do portu w
Plymouth. Czasami wstawałam w nocy, a na widok majestatycznego statku kołyszącego się na
srebrzystych falach czułam, że poprawia mi się nastrój. Gdy w całkowitej ciemności
dostrzegałam na morzu skupiska świateł, próbowałam odgadywać, jaki jest to rodzaj żaglowca.
Czy filigranowa karawela, wojowniczy galeas, a może trzymasztowy statek handlowy lub
stateczny galeon? Potem, nie przestając o tym myśleć, wracałam do łóżka i wyobrażałam sobie
mężczyzn, którzy pływają na tych statkach. Wtedy przestawałam opłakiwać Careya oraz utraconą
miłość.
Choć jeszcze nie tak dawno temu obiecywałam sobie, że do końca życia to właśnie jemu będę
poświęcać każdą myśl, rankiem budziłam się zaabsorbowana wpływającymi do portu żeglarzami.
Chodziłam do Hoe sama, chociaż nie powinnam tego robić, ponieważ nie było to odpowiednie
miejsce na spacery dla młodej, siedemnastoletniej damy, która w ten sposób narażała się na
obcesowe zaczepki marynarzy. Jeśli już koniecznie miałam zamiar się tam wybrać, powinnam
zabrać ze sobą dwie służące. Nigdy jednak nie należałam do osób, które potulnie poddają się
obowiązującym normom, poza tym nie potrafiłam nikomu wytłumaczyć, że port ma dla mnie
niezwykły urok tylko wtedy, gdy jestem w nim sama. Gdybym zabrała ze sobą Jennet lub Susan,
zerkałyby na marynarzy i ze śmiechem opowiadały sobie, co przydarzyło się jednej z ich
przyjaciółek, dziewczynie, która zaufała człowiekowi morza. Wszystkie te historie słyszałam już
wcześniej. Teraz chciałam być sama.
Przeto wykorzystywałam każdą możliwość, by wykradać się do Hoe i tam rozpoznawać
okręty, które widziałam w nocy. Spotykałam mężczyzn o ogorzałych, niemal mahoniowych
twarzach. Z błyszczącymi oczyma przyglądali się dziewczętom, oceniając ich powab, który
przypuszczalnie w znacznej mierze zależał od ich przystępności, gdyż marynarz bardzo krótko
przebywa na lądzie, nie ma więc czasu na zaloty. Oblicza żeglarzy bardzo różniły się od twarzy
ludzi, którzy przebywają z dala od morza. Może działo się tak dlatego, że marynarze bywali
świadkami niecodziennych scen i ponosili ogromny trud, a przez cały czas towarzyszyło im
uczucie stanowiące mieszaninę oddania, uwielbienia, strachu i nienawiści, żywione przez nich do
pięknego, dzikiego i nieujarzmionego morza.
Lubiłam obserwować załadunek — wnoszenie na statek worków z mąką, solonym mięsem i
fasolą. Zastanawiałam się, dokąd popłyną bele płótna i zwoje bawełny. Temu wszystkiemu
towarzyszyło mnóstwo krzątaniny i podniecenia. Port nie był odpowiednim miejscem dla młodej,
dobrze wychowanej dziewczyny, jednakowoż miał nieodparty urok.
Odnosiłam wrażenie, że wcześniej czy później musi zdarzyć się coś ekscytującego. I, zaiste,
tak się stało. To właśnie w Hoe po raz pierwszy zobaczyłam Jake’a Pennlyona.
Był wysoki i silny, twardy i niepokonany. Natychmiast to zauważyłam. Dostrzegłam również
jego śniadą cerę. Choć w chwili naszego pierwszego spotkania miał zaledwie dwadzieścia pięć
lat, osiem z nich spędził na morzu. Mimo młodego wieku dowodził własnym okrętem, dlatego
sprawiał wrażenie niezwykle władczego. Natychmiast zorientowałam się, że na jego widok
jaśnieją oczy wszystkich kobiet, zarówno młodych, jak i starych. Porównałam go z Careyem —
robiłam to zawsze, gdy napotkałam nowego, godnego zainteresowania mężczyznę. W tym
zestawieniu Jake wyszedł na prostaka i człowieka pozbawionego dobrych manier.
Oczywiście, w chwili spotkania nie miałam pojęcia, kim on jest, wiedziałam jednak, że to ktoś
ważny. Mężczyźni kłaniali mu się w pas, a dziewczęta dygały. Ktoś zawołał: „Dzień dobry,
kapitanie Lyon!”
To nazwisko * w jakiś sposób do niego pasowało. Skąpana w promieniach słońca ciemna
czupryna nabierała płowego koloru. Poruszał się do przodu rozkołysanym krokiem, tak
charakterystycznym dla marynarza, który właśnie zszedł na ląd i nie zdążył jeszcze się
przyzwyczaić, iż ma pod nogami stały grunt, a nierozkołysany pokład statku. Doszłam do
wniosku, że wygląda jak typowy król zwierząt.
Potem nagle zdałam sobie sprawę, że mnie zauważył. Zatrzymał się. To była dziwna chwila.
Odniosłam wrażenie, iż panująca w porcie krzątanina na chwilę całkiem ustała. Mężczyźni
przerwali załadunek, a marynarz i dwie dziewczyny, z którymi rozmawiał, zamiast patrzeć na
siebie spojrzeli na nas. Zamilkła nawet papuga, którą jakiś posiwiały marynarz próbował
sprzedać farmerowi odzianemu w barchanowy kaftan.
— Dzień dobry, panienko — powiedział Jake Pennlyon, kłaniając się z udaną pokorą, pod
którą można było dostrzec szyderstwo.
Byłam skonsternowana. Ponieważ nie miałam żadnego towarzystwa, najwyraźniej uznał, że
może mnie zaczepić. Młode damy z dobrych domów nie pojawiają się w takich miejscach bez
* Lyon (ang.) — lew.
opieki, a jeśli któraś z nich to zrobi, musi się liczyć z tym, że natknie się na jakiegoś żądnego
przygód z kobietami marynarza. Czyż nie z tego właśnie powodu powinnam mieć przy sobie
którąś z pokojówek?
Zachowałam się tak, jakbym nie zauważyła, że jego słowa skierowane zostały właśnie do
mnie. Patrzyłam za niego, na statek, wokół którego krążyły niewielkie łódki. Jednakowoż
oblałam się pąsem, dzięki czemu zorientował się, że mnie zaniepokoił.
— Chyba nie spotkaliśmy się wcześniej — ciągnął. — Dwa lata temu nie było panienki w
Plymouth.
Miał w sobie coś, co sprawiało, że trudno było go zignorować.
— Jestem tu zaledwie od kilku tygodni — odparłam.
— Och, nie pochodzi panienka z Devon.
— Zaiste — przyznałam.
— Wiedziałem, ponieważ dotychczas jeszcze mi się nie zdarzyło, bym nie wpadł tu na trop
tak ładnej młodej damy.
— Nie jestem zwierzyną łowną — zripostowałam.
— Tropi się nie tylko zwierzynę łowną.
Jego przenikliwe i przebiegłe, w jakiś sposób atrakcyjne, a jednocześnie odpychające błękitne
oczy przeszywały mnie na wylot. Miałam wrażenie, że widzą więcej, niż powinny i niż
nakazywałaby przyzwoitość. Były to najbardziej zdumiewające niebieskie oczy, jakie
kiedykolwiek widziałam — lub jakie w ogóle można było zobaczyć. Lata spędzone na morzu
nadały im intensywny odcień błękitu. Człowiek ten najwyraźniej uznał mnie za służącą, która
przyszła do portu, ponieważ właśnie wpłynął doń statek, i wypatrywała jakiegoś marynarza.
— Podejrzewam, że mnie pan z kimś pomylił — oświadczy łam oschle.
— To raczej niemożliwe — odparł. — Ponieważ rzadko zdarza mi się taka okazja. To fakt, iż
czasami rzeczywiście powoduje mną pośpiech, nigdy jednak się nie mylę, jeśli chodzi o wybór
przyjaciół.
— Powtarzam, że mnie pan z kimś pomylił — wyjaśniłam. — Poza tym muszę już iść.
— Mogę panią odprowadzić?
— Nie idę daleko. Prawdę mówiąc, do Trewynd Grange.
Czekałam na choćby najlżejszą oznakę zaniepokojenia.
Powinien wiedzieć, że nie można bezkarnie nagabywać mieszkańców Grange.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin