Thompson Vicki Lewis - Bądź moją walentynką (Harlequin Temptation 110).pdf

(798 KB) Pobierz
Microsoft Word - Thompson Vicki Lewis - Bądź moją walentynką.rtf
Vicki Lewis Thompson
BĄDŹ MOJĄ WALENTYNKĄ
(Be mine, Valentine)
 
ROZDZIAŁ 1
Wszystko zaczęło się tamtego dnia, gdy spadł śnieg. Wiele lat
później Roxie zastanawiała się, czy i to było sprawką starego
Charliego. Jeśli jednak mówił o sobie prawdę, wyczarowanie małej
burzy śnieżnej w lutym, nawet w środku pustyni, nie wymagało
zachodu. Niezwykła pogoda mogła być, oczywiście, zbiegiem
okoliczności, jak i wszystko, co zdarzyło się później.
W piątkowe popołudnie całe Tucson przykrył śnieg. Roxie nie
mogła uwierzyć, że to, zdawać by się mogło, naturalne przyrodnicze
zjawisko może spowodować takie zamieszanie. Przez dwadzieścia
siedem zim spędzonych w New Jersey tyle się napatrzyła na śnieg, że
przestał robić na niej wrażenie. Najwyraźniej zupełnie inaczej sprawa
miała się z jej kolegami z pracy. Kilku rzuciło się do okien z pełnymi
niedowierzania okrzykami, pozostali zaś wybiegli na ulicę i próbowali
chwytać płatki w dłonie.
Jak dzieci, pomyślała Roxie. Interesanci, cierpliwie czekający w
kolejkach, poszli w ślady urzędników. Ratusz niemal opustoszał.
Roxie nie ruszyła się od biurka, postanawiając nie przerywać pracy.
Tylko ona zauważyła, że do poczekalni wszedł stary Charlie. W
ręku, jak zwykle, trzymał swą zniszczoną teczkę.
– Co za miła niespodzianka, Charlie. – Roxie wstała zza biurka,
by uciąć sobie ze starszym panem małą pogawędkę. Uważała go za
swego najlepszego przyjaciela w Tucson, co nie najlepiej świadczyło
650702468.002.png
o jej życiu towarzyskim. Chociaż Charlie był naprawdę przemiły,
wszyscy dookoła wiedzieli, że to włóczęga.
Jego domem była ławka w pobliskim parku, a cały dobytek
trzymał w starej teczce, z którą się nigdy nie rozstawał. Jadał w
pobliskich bezpłatnych jadłodajniach. Musiał mieć jednak jakieś
źródło dochodów, skoro każdego ranka przynosił czerwoną różę i
wkładał ją do wazonu, stojącego na szarym laminowanym blacie.
Utrzymywał, że to dla przyszłych małżonków, przychodzących do
ratusza złożyć papiery. Zwykle ktoś z pracowników stawiał mu w
zamian lunch. Ostatnio, po awansie, tym kimś była najczęściej Roxie.
Co to za różnica przygotować dwie kanapki zamiast jednej?
Doprawdy żadna, poza tym bardzo lubiła towarzystwo Charliego.
– Co cię tu dziś sprowadza? – Roxie oparła się o szary blat i
posłała Charliemu czarujący uśmiech.
– Jak to co? Te piękne niebieskozielone oczy i wspaniałe rude
loki, moja droga.
– Daj spokój, Charlie. Moje oczy i rude loki nigdy przedtem nie
odciągały cię od popołudniowej partyjki szachów. Co się stało?
– Jeśli mam być szczery, pogoda zrobiła się paskudna i
postanowiłem poszukać schronienia w umiarkowanym klimacie
twojego biura. – Zdjął wytarty filcowy kapelusz i strzepnął resztki
śniegu z zatkniętego za wstążkę piórka. – Nie spodziewałem się takiej
zimy w Arizonie.
Za każdym razem Roxie była na nowo zaskoczona. Można by
przypuszczać, że rozmawia z szacownym profesorem jakiegoś
650702468.003.png
europejskiego uniwersytetu. Jednak z bliska wychodziło na jaw, że
rękawy tweedowej sportowej marynarki są wystrzępione, przy
kamizelce brakuje guzika, kieszeń spodni jest rozerwana, a czerwona
muszka ma przetarte brzegi.
Koledzy Roxie zaczęli powoli wracać do biura.
– Wciąż pada – oznajmił ktoś radośnie. – Powinniśmy chyba
wcześniej skończyć pracę, bo jazda do domu może być niebezpieczna.
– Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś robił tyle szumu z powodu
odrobiny śniegu. – Roxie pokręciła głową.
– To upojenie nieznanym – wyjaśnił Charlie.
– Masz rację – przyznała Roxie. Po raz setny zadała sobie
pytanie, jak taki wykształcony człowiek mógł stać się włóczęgą. –
Może nie powinnam pytać, ale... co zrobisz, jeśli dziś w nocy będzie
naprawdę zimno?
Charlie obrzucił ją przenikliwym, a jednocześnie pełnym
aprobaty spojrzeniem, jak gdyby była jego ulubioną uczennicą, która
zadała właściwe pytanie.
– Nie mam zielonego pojęcia – odrzekł, wyjmując z kieszeni
śnieżnobiałą chusteczkę, by przetrzeć szpilkę w kształcie ósemki,
która wpięta poziomo w klapę marynarki, przypominała symbol
nieskończoności.
Już wiele tygodni temu Roxie odkryła, że szpilka jest z
prawdziwego złota. Szpilka oraz cynowe szachy, które stale nosił w
teczce, były prawdopodobnie całym majątkiem Charliego.
Do tej pory wydawał się zadowolony ze swego losu, ale do dzisiaj
650702468.004.png
zima była wyjątkowo łagodna, nawet jak na Tucson.
– Są tu chyba jakieś schroniska – zauważyła – ale, niestety, nie
znam żadnych adresów.
– Zapewne są przepełnione. Sądzę, że wystarczy mi moja ławka.
Dołożę jeszcze jedną warstwę gazet.
– To nie brzmi zachęcająco. – Roxie wyobraziła sobie długą,
mroźną i śnieżną noc, Charliego przykrytego tylko gazetami. A jeśli
zamarznie na śmierć? Nigdy przedtem zbytnio się o niego nie
martwiła, ale było dużo cieplej. – Charlie, myślę, że powinieneś
zamieszkać u mnie, dopóki pogoda się nie poprawi.
– U ciebie? – Niebieskie oczy Charliego rozbłysły, pokręcił
jednak przecząco głową. – O nie, nie chciałbym ci sprawić kłopotu.
– To żaden problem. Osbornowie mają nieduży domek gościnny.
Nikt nie będzie cię krępował.
– Domek gościnny? Nie pamiętam, żebyś o nim wspominała.
– Nie było okazji. Wybierali się do mnie rodzice, skoro jednak nic
z ich planów nie wyszło, czemu ty nie miałbyś z niego skorzystać?
– Nie cierpię się narzucać – rzekł z wahaniem Charlie.
– Nie pleć głupstw. – Roxie coraz bardziej zapalała się do swego
pomysłu. Czuła się osamotniona. Chociaż Osbornowie poznali ją
przed wyjazdem z sąsiadami, krępowała się do nich chodzić, tym
bardziej że nie byli zbyt towarzyscy.
Miała oczywiście Como, ale przecież to tylko zwierzę. Roxie
szukała w myślach jakiegoś przekonującego argumentu. Doszła do
wniosku, że Charlie powinien czuć się potrzebny.
650702468.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin