Piers Anthony 002 Xanth 011 Niebianski cent.pdf

(1511 KB) Pobierz
Microsoft Word - Piers Anthony 002 Xanth 011 Niebianski cent
Piers Anthony
mógł jednak odgadnąć, dlaczego w ogóle ktoś sobie
tym zawraca głowę.
Ciągle tu przychodzą jacyś młodzi ludzie. Twierdzą,
iż zrywają dla siebie róże, by sobie udowodnić, że się
kochają.
Ale o co w tym chodzi? - myślał. Po co to komu?
Do tej pory odkrył jedynie to, że miłość ma jakiś
przedziwny związek z wzywaniem bocianów
przynoszących dzieci. Próbował je śledzić za pomocą
Gobelinu i choć natknął się na bociany taszczące
niemowlaki w dziobie, nigdy nie udało mu się ujrzeć,
kiedy i jak ptaszysko zostaje powiadomione o tym,
czego ma dokonać.
Czy to aż taka tajemnica?
Tym razem postanowił nastawić Gobelin na
największą ze wszystkich zagadek wszech czasów -
zniknięcie Wielkiego Maga Humphreya, co zostało
odkryte przypadkiem, gdy ogr Esk, centaurzyca Chex
i kopacz Polney udali się do Maga, by zadać mu kilka
Pytań. Wtedy to okazało się, że Zamek jest całkiem
pusty. Nikogo w nim nie było. Zajrzeli do Księgi
Odpowiedzi, ale żadne z nich nie mogło z niej nic
zrozumieć. Jej rady były za mądre dla zwykłych
stworzeń. Nikt poza Dobrym Magiem nie był w
stanie ich zinterpretować. Ale jego nie było!
Gdy tylko Król Dor się o tym dowiedział, udał się na
Zamek, wziął Księgę i zamknął ją na klucz. Bał się,
by podczas nieobecności Maga przypadkiem coś
głupiego nie przyszło komuś do głowy. Próbowano
odszukać Humphreya, lecz nikomu się to nie udało. I
tak od trzech lat jego zniknięcie owiane było
tajemnicą, i chyba tylko on sam mógł ją wyjawić.
Tymczasem nie można było otrzymać Odpowiedzi,
na skutek czego wiele ludzi i stworzeń
zamieszkujących Xanth pogrążonych było w wielkiej
depresji.
Dolph podchodził do tej zagadki wiele razy niczym
szczenię wilka, którym właśnie był, do wielkiej owcy.
Gdzież może być Dobry Mag? Czemu tak nagle
odszedł, czemu zostawił cały Zamek i wszystko, co w
nim było? - dumał.
Niewątpliwie wydarzyło się to na chwilę przed
nadejściem tamtej trójki, gdyż wchodząc do Zamku,
każde ze stworzeń zmagało się z przygotowanymi
uprzednio pułapkami.
Ktokolwiek chciał się dostać na Zamek, by zadać
Pytanie, zawsze musiał przebrnąć przez trzy
wymyślone specjalnie dla niego przeszkody. Tylko ci,
którym szczęśliwie udało się je pokonać,
otrzymawszy Odpowiedź, mogli opuścić siedzibę
Maga. Inni w zamian za udzielenie rady pozostawali
przez rok u Humphreya na służbie, co nie było łatwe,
gdyż Mag był złośliwy. Nawet Gorgonie kazał
usługiwać przez okrągły rok, gdy spytała go, czyją
poślubi. I dopiero po upływie tego czasu udzielił jej
Odpowiedzi. Kiedyś odwiedził go ogr Smash.
Zapomniał Pytania. Mag postawił go na straży innego
pytającego - nimfy Tandy. I co z tego wynikło? Tych
dwoje zakochało się w sobie, pobrało i chyba im to
wystarczyło! To była Odpowiedź! Są rodzicami Eska.
Dobry Mag znowu wywiódł wszystkich w pole!
Teraz nie było żadnych zagadek do rozwiązania,
żadnych podstępnie zastawionych sideł, żadnych
matni do przebycia. Zamek zionął pustką. Każdy
uważał, że należy odnaleźć Dobrego Maga, ale nikt
nie wiedział, jak to zrobić. Wielu poszukujących
przygód śmiałków udawało się na Zamek, lecz ich
wysiłki spełzały na niczym. Co więcej, niektórzy z
nich zaginęli sami. Sytuacja nie była zbyt wesoła.
A co by było, gdyby zwyczajny, dziewięcioletni
chłopiec rozwiązał zagadkę stulecia? Byłoby fajnie
popatrzeć na głupie miny dorosłych! Ale miałbym
frajdę! - pomyślał.
Dolph spojrzał uważnie na Gobelin. Mógł go
nastawić na każde miejsce i czas, jeśli tylko bardzo
tego chciał. Wystarczyło jedynie o tym pomyśleć.
Większość ludzi nie potrafiła przesuwać obrazów tam
i z powrotem. Ale on i Ivy byli Magami (tak
naprawdę Ivy była czarodziejką i stała nieco niżej),
więc Gobelin posłusznie wykonywał ich rozkazy.
Nastawił go na dzień przed przybyciem Eska...
- Gdybym tylko mógł zobaczyć, jak Mag wychodzi!
Coś mignęło, szurnęło i oczom Dolpha ukazał się
Zamek Dobrego Maga na dzień przed zniknięciem
Humphreya. Mag siedział w gabinecie pochylony nad
Księgą. Wyglądał, jakby miał co najmniej sto lat (bo i
rzeczywiście prawie tyle miał). Kiedyś wypił za dużo
eliksiru ze Źródła Młodości i stał się małym
chłopcem. Dolph roześmiał się, gdy ujrzał to w
Gobelinie. Lecz później Magowi udało się wrócić do
swego wieku. Na to już wcale nie było przyjemnie
patrzeć.
Gorgona była na dole. Robiąc ser gorgonzola* [*
Gorgonzola - gatunek ostrego, owczego sera
(pleśniaka), produkowanego w Gorgonzoli, niedaleko
Mediolanu we Włoszech.], spozierała przez woalkę
na mleko, żeby się ścięło. Wkoło Zamku kręcił się ich
dziewiętnastoletni syn Hugo. Przygotowywał jedną z
pułapek, które czyhały na przybywających. Pilnował,
by w odpowiedni sposób postawić na moście nad
fosą, klatkę smoków. Wszystko zdawało się w jak
najlepszym porządku.
Dolph przesunął czas nieco do przodu, tak by złapać
dokładną godzinę opuszczenia Zamku przez jego
mieszkańców. Czyżby on pierwszy używał Gobelinu
w ten sposób? Jego ojcu z pewnością też to musiało
przyjść do głowy! A może i nie? Zagadka wciąż była
nie rozwiązana! Dorośli jako tacy są głupi. Dlatego
potrzebują Odpowiedzi. Może też dlatego tak pilnie
strzegą tajemnicy bociana? Nie chcą powiedzieć, jak
go powiadamiają! W innym wypadku dzieci z
pewnością robiłyby to dużo lepiej od nich.
Nagle Gobelin zmatowiał. Czyżby stało się z nim coś
złego? Ivy zamordowałaby go, gdyby tak było! Dolph
szybciutko pomyślał, o czym trzeba, i obraz zaraz
wrócił do normy. To nie była wada Gobelinu. Coś
blokowało pewne sceny. Powolutku przesunął je w
przód, sprawdzając, co robią Humphrey, Gorgona i
Hugo. Nie było to takie trudne, gdyż na Gobelinie
ukazywało się wiele wydarzeń naraz. Nie dało się go
nastawić jednocześnie na różne czasy i miejsca,
można było jednak oglądać wiele historyjek
rozgrywających się naraz w tym samym miejscu i
czasie. Teraz widział cały Zamek. Pokoje stały
otworem niczym w jakimś domku dla lalek.
Humphrey wciąż pochylał się nad Księgą. Wydawało
się, że nigdy od niej nie odchodzi! Gorgona robiła
sałatkę, utwardzając ser wzrokiem, zaś Hugo
wyczarowywał w swej sypialni przeróżne owoce. To
był jego talent. Ale nie był w tym zbyt dobry.
Wytwory jego magii były niezbyt piękne i miały
dziwne barwy.
W tym czasie jakiś elf, najwyraźniej na polecenie
Maga, ustawiał w pracowni pewnego rodzaju
przyrządy. Po Zamku jak zwykle kręciło się wiele
różnych stworzeń. Odbywały swą roczną służbę, w
zamian za Odpowiedzi, które miały otrzymać. W ten
sposób Dobry Mag nigdy nie narzekał na brak rąk do
pracy.
Nagle wydarzyło się coś złego. Z ustawianych przez
elfa przyrządów buchnął mleczny dym. Elf
odskoczył, kaszląc. Dym wciąż, się rozchodził. Po
chwili wypełnił całą pracownię. Gorgona podniosła
oczy znad sera. Pociągnęła nosem. Krzyknęła coś do
Humphreya. (Gobelin nie przenosił dźwięków, Dolph
widział jednak, jak jej piersi uniosły się w górę i
otworzyły się usta. Zobaczył także, iż inni na to
zareagowali.) Dobry Mag podniósł się znad swej
Księgi i poczłapał na dół. Przybiegł także Hugo.
Przytaszczył ze sobą kiść sinoniebieskich bananów,
które właśnie wyczarował. Wszyscy ruszyli w
kierunku dymu, lecz on wcale na nich nie czekał.
Podążał ze wzmożoną siłą, by wypełnić pozostałe
komnaty. Elf próbował coś wyjaśnić, gestykulując
zawzięcie rękoma, ale gęsty dym szybko ich okrążył i
niejako zamknął w środku. Nie mieli jak uciec.
Dolph stwierdził, że nie jest to zwykły dym. To był
zaklęty dym! Nie można było przewidzieć, co zrobi!
Wyglądało na to, że Mag jest zdenerwowany. Pokazał
coś rękoma i cała czwórka pospieszyła do jeszcze
innej komnaty. Dym popędził za nimi. Był nie do
opanowania. Wymknął im się spod kontroli. Jak tylko
uciekinierzy przecisnęli się przez drzwi, on też
wślizgnął się do środka. Miał ich! Po chwili i w tej
komnacie było biało. Dym przysłaniał cały obraz.
Dolph jednak postanowił go nie zmieniać.
Po paru minutach dym przerzedził się i rozproszył.
Lecz Humphreya, Gorgony i Hugona już nie było.
Mag i jego rodzina jakby się w nim rozpłynęli. W
komnacie pozostał jedynie zupełnie zdruzgotany elf.
Najwidoczniej w pewnym momencie stracił kontakt z
resztą towarzystwa i teraz nie wiedział, co się z nimi
stało. Ponieważ już się nie pojawili, elf, postępując
zgodnie z regulaminem działania w razie nagłych
wypadków, zaczął zamykać Zamek. Otworzył klatkę i
wypuścił smoki. Pobiegły zaczarowaną ścieżką, ile
tylko sił w nogach. Było w tym coś niezwykłego,
gdyż nie wolno im było jej używać. Uporawszy się z
ostatnią czynnością, elf opuścił Zamek. Jego służba
skończyła się.
Następnego dnia przybyli trzej pytający.
Dolph przesunął obraz do tyłu. Nastawił Gobelin na
dym, próbując natrafić na jakiś kluczowy moment.
Zrozumiał wreszcie, czemu dorośli nie rozwiązali tej
zagadki za pomocą Gobelinu. To dym ich zatrzymał.
On jednak miał dobry wzrok.
- Gdybym tylko spostrzegł coś, czego inni nie
zauważyli... Przeobraził się w gryfa. Miał teraz
doskonałą zdolność widzenia.
- Co robisz w moim pokoju, mały?! - zawołała ze
złością Ivy. - Dobrze wiesz, że nie wolno ci tu
wchodzić!
Tak naprawdę była tylko trochę zła, trochę zaś
udawała. Poznał to po tonie, jakim przemawiała. Był
tak pochłonięty tym, co zobaczył, że nawet nie
usłyszał jej kroków. Zamienił się w człowieka.
- Patrzę sobie tylko na Gobelin! Gdybym mógł choć
na chwilkę powiesić go w swoim pokoju...
- Nigdy! - przerwała mu Ivy.
Miała czternaście lat i uważała się za nie wiadomo co.
Dolph był głęboko przekonany, że nic, powtarzam nic
nie jest gorsze od starszej siostry w tym wieku.
Wszystko wyolbrzymiała. To był jej talent. Lecz
także niewątpliwie i jej natura. Szkoda było się z nią
kłócić.
Tak więc Dolph nawet nie próbował się sprzeczać.
Przeobraził się w wielkiego, jadowitego pająka.
Górował teraz nad nią. Z żuwaczek kapała ślina... był
górą!
Ivy z wrzaskiem cofnęła się w tył.
- Co za nędzna kreatura! - krzyknęła z dobrze
udawanym przerażeniem w głosie. - Wreszcie
zamienił się w to, czym jest. Zawsze wiedziałam, że
to wstrętny robal!
I znowu mu się dostało. Zawsze udawało jej się mu
dokuczyć. Zamienił się w chłopca.
- Myślisz, że jesteś najmądrzejsza na świecie! Zrobię
coś takiego, że ci oko zbieleje. Poczujesz się jak
harpie gówienko! - Dolph próbował się odciąć, nie
potrafił jednak robić tego tak zręcznie jak Ivy.
- Tak?! A co takiego, mały?
- Mam zamiar odnaleźć i wyratować Dobrego Maga!
Nie odpowiedziała. Była zbyt sprytna, by okazać
zdziwienie. Zamiast tego wybuchnęła śmiechem.
Rzuciła się na łóżko, zaczęła się tarzać z uciechy... i
nagle spoważniała.
- Tu jest włos wilka! - zawołała obrażona. Często się
śmiała, a za chwilę trzęsła ze strachu czy dąsała.
Niewiarygodnie szybko popadała w skrajnie
odmienne nastroje.
Dolph stwierdził, że teraz najrozsądniej byłoby się
wycofać. Zamienił się w myszkę i wymknął się z
komnaty, pozostawiwszy gniewnie piszczącą siostrę
samej sobie.
Wciąż myślał o tym, jak odnaleźć Dobrego Maga. Co
prawda, swojej apodyktycznej siostrze wyznał to
tylko po to, by ją czymś zaskoczyć. Teraz jednak nie
mógł się wycofać. W przeciwnym razie zostałby
zupełnie wyśmiany. Poza tym miał już dość bycia
młodszym bratem. Zapragnął uczynić coś, co by mu
przysporzyło sławy. Dlaczego nie mógłby poszukać
Dobrego Maga? Miał do tego takie samo prawo jak
wszyscy. Mimo że jeszcze był mały, był już Magiem
w całym tego słowa znaczeniu. Jeśli coś lub ktoś
zechciałby mu cokolwiek zrobić, przeistoczyłby się
odpowiednio i powstrzymał napastnika.
Udam się do Zamku Humphreya, wejdę do komnaty i
sprawdzę, czy przypadkiem nie natrafię na jakiś ślad,
który by mnie naprowadził na właściwy trop. A
potem... pójdę po nitce do kłębka, postanowił. W
swoim przedsięwzięciu dostrzegł jednak pewien mały
problem, który nosił nazwę rodzice. Oczywiście
stwierdzą, że jestem za mały, pomyślał. Zawsze mi to
wypominają. To ich koronny argument.
I choć był to jeszcze jeden dowód na tępotę
dorosłych, musiał to jakoś znosić. W końcu jego
ojciec był królem Xanth, należało się więc z nim
trochę liczyć.
- Może za parę lat - dyplomatycznie napomknął Król
Dor. Był zawsze bardziej liberalny od żony. Jednak w
obliczu apodyktycznej Królowej Iren nie miało to i
tak wielkiego znaczenia.
- Ale Dobrego Maga trzeba odnaleźć teraz! - krzyknął
Dolph. - Przecież każdy mieszkaniec Xanth wam to
powie!
- Nie jestem tego taki pewien - odpowiedział stołek.
- Zamknij się, drewniany móżdżku - syknął
chłopczyk.
- Odczep się ode mnie! Co za przemądrzałe
siedzenie! - odciął się głośniej stołek. - Zaraz wbiję ci
drzazgę tam, gdzie trzeba.
Dolph nie odezwał się. Jego ojciec potrafił rozmawiać
z różnymi martwymi przedmiotami, a te sprawiały
wrażenie niezbyt mądrych. W obecności Króla Dora
nawet skały mogły mówić. I to wtedy, gdy nikt ich
nie prosił o głos.
Król Dor spojrzał na Królową Iren. Wymienili
badawcze spojrzenia. Nie oznaczało to nic dobrego.
Specjalizowali się w bezsensownym utrudnianiu
wszelakich przedsięwzięć. Myśleli tylko o tym, jak
zatrzymać go w domu i jak mu to powiedzieć, by nie
poczuł się obrażony.
- A może... byś wziął ze sobą kogoś dorosłego... -
niepewnie bąknęła Królowa. Była właściwie tak samo
despotyczna jak Ivy, lecz potrafiła doskonale się
maskować. Jednakowoż jej delikatna sugestia
równała się prawu.
Och, nie! Nie mogło jej przyjść do głowy nic
gorszego! - westchnął Dolph. Dorosły wszystko
popsuje. A już szczególnie ktoś, kto cieszy się
względami mojej matki: centaur. Centaury słynęły z
rozsądku i posłuszeństwa. Ponadto zawsze chciały
czegoś uczyć dzieci. A Dolph miał już tej ciągłej
nauki po dziurki w nosie. Wystarczyłoby mu jej już
na całe życie.
Jednak Królowa Iren wciąż miała głos. Podejrzewała,
że najchętniej udałby się do Zamku sam, a już na
pewno nie w towarzystwie kogoś dorosłego. Była
przekonana, że taki warunek zniechęci go do tej całej
Wyprawy.
A gdybym tak znalazł sobie jakiegoś klawego
kumpla, kogoś niekrępującego, pomyślał Dolph.
Wyprowadzę ich w pole. Przechodzenie rodzicom
przez rozum to prawdziwa sztuka. Ale jeśli włożę w
to dużo serca, to może mi się uda...
- Załatwione - odpowiedział. - Ale ja sam sobie tego
kogoś znajdę.
Król Dor spoważniał, co jednak znaczyło, że stara się
powstrzymać od śmiechu. Był to dobry znak.
Obydwoje wiedzieli, że Królowa najchętniej
wybrałaby centaurzycę. Jeżeli Dolph zdołałby się od
tego wywinąć, miałby w ręku połowę wygranej.
- Dobrze - odpowiedziała po chwili. - Ale my
będziemy musieli go zaakceptować.
Hmm. To może popsuć całą sprawę. Może się nigdy
nie zgodzić, na kogoś, kogo naprawdę lubię, a
zaakceptować tego, kto jej się podoba. Jak to obejść?
- zastanawiał się chłopiec.
Był młody i szybko myślał. Już po trzech sekundach
znalazł wyjście z tej kłopotliwej sytuacji.
- Zgoda - powiedział. - Jutro dam wam odpowiedź.
- Świetnie! - przytaknęła Królowa, sztucznie się
uśmiechając. - A tu cię mamy - mruknęła.
- No to będziemy mieli zabawę - jakby przypadkiem
bąknęło krzesło.
Król Dor nie odezwał się ani słowem. Wiedział, że
tym razem nie należy się spierać. Inaczej nie byłby
Królem.
Dolph wrócił do swojego pokoju i zaczął w myśli
wyliczać znajome imiona. Tok jego rozumowania był
prosty. Chciał znaleźć możliwie jak najwięcej
propozycji do odrzucenia. Jego matka wprost w tym
Niebiański Cent
Cykl: Xanth - Tom 11
Tłum.: Anna Dobrowolska
Zdobysław E. Parczyński
Tyt.oryg.: Heaven Cent
Rozdział 1
TAJEMNICA
Dolph usadowił się wygodnie na łóżeczku Ivy* [* Ivy
- ang. bluszcz, pnącze. Imię związane z magiczną
mocą matki, Iren, posiadającej "zielony kciuk" -
dosłowne tłumaczenie idiomu oznaczającego dobrą
rękę do hodowli roślin.] i zaczął wpatrywać się w
Gobelin. Przed oczyma przesuwały mu się
najróżniejsze, ruchome sceny. To, co widział, było
zazwyczaj o wiele ciekawsze niż nudne życie, jakie
wiódł w Zamku Roogna!
Ivy właśnie pobierała nauki u centaurzycy Chem, tak
więc Dolph miał cały Gobelin wyłącznie dla siebie.
To lubił najbardziej, gdyż starsza siostra zwykle
starała się mu dokuczyć.
Gdy tylko o niej pomyślał, natychmiast przeobraził
się w wilka, podwinął cztery nogi pod siebie, zwinął
się w kłębek i nakrył ogonem, którego koniec sięgał
dokładnie do czubka czarnego nosa. Zwierzęta
przeważnie są lepsze od ludzi, dziksze, ale i
spokojniejsze zarazem. Za to teraz widział nieco
gorzej. Obrazy na Gobelinie stały się jakby mniej
wyraźne i nieco zamazane. Jednak nie przejął się tym,
gdyż prawie wszystko już kiedyś oglądał. To znaczy
wszystko, co miało jakieś znaczenie: wielkie bitwy,
magiczne wydarzenia wyższej rangi, dziwne monstra.
Po jakimś czasie nie cieszyły go już ani ogry
wyciskające wodę ze skały i zwijające drzewa w
obręcz, ani też stada centaurów grające w buta**. [**
Parafraza popularnej amerykańskiej gry w podkowę.
Centaury, mając podkowy, grają "w buta".]. Lecz
czasem tu i ówdzie zdarzało mu się dojrzeć coś,
czego wciąż nie rozumiał, co nadal było owiane
tajemnicą. I to właśnie go pociągało.
Ciągle nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie,
gdzie podział się talent babci Iris. Była czarodziejką
Iluzji. W swoim czasie potrafiła sprawić, iż coś
wydawało się zupełnie czymś innym, niż było w
istocie. Za co tylko się zabrała, brzmiało, pachniało i
wyglądało inaczej, aż w końcu czasem nie można
było wcale stwierdzić, co jest co. Ależ miał wtedy
uciechę! Ale w ostatnim miesiącu Iris straciła ważną
część owej magicznej mocy. Określała to utratą
aspektu wizualnego. Tak więc nadal mogła zmieniać
brzmienie czy zapach danego przedmiotu, ale nie
potrafiła zmieniać jego kształtów. Trzeba przyznać, iż
babcia Iris była już stara, mimo to Dolph dobrze
wiedział, jak boleśnie musi odczuwać tę stratę.
- Gdzie podziała się ta jej Iluzja?
Spojrzał na Gobelin, starając się odszukać zaginiony
talent, lecz nie był w stanie go tam odnaleźć.
Nie pojmował również magii róż, które otrzymał
niegdyś w darze jego ojciec, Król Dor. Rosły na
specjalnym dziedzińcu i miały różne barwy, a każda
oznaczała co innego: brak czułości bądź przyjaźń,
romans, miłość czy śmierć. Zazwyczaj do rosarium
przychodzili kochankowie. Jedno z nich stawało
wśród krzewów, drugie zrywało różę w kolorze
symbolizującym jego uczucie. Gdy przypadkiem
próbowało skłamać, kolce róż okrutnie drapały
oszusta. Nie było w tym nic niezwykłego. Dolph nie
Piers Anthony 002 Xanth 011 Niebianski cent. Strona 1 z 35
1
41091660.001.png
celowała. Po jakimś czasie zamierzał podsunąć jej
imię swego wybranka. Wydawało mu się, że w ten
sposób, na zasadzie kontrastu, zaakceptuje go, zanim
zdąży pomyśleć, co robi.
- Później pewnie będzie tego żałować, ale wtedy już
nic nie będzie mogła zrobić - burczał pod nosem. -
Królowa nigdy nie cofa danego słowa. Taka rzecz
mogłaby źle o niej świadczyć, a ona bardzo dba o
swoją reputację.
Wybrańcem Dolpha był golem Grundy. Obrzydliwe,
pyskate, małe stworzonko - swego czasu zwykła
kukiełka z kawałków drewna, sznurka i gałganków,
którą Demon X(A/N)th obdarzył życiem. Zawsze
komuś wymyślał. Dlatego też można się było z niego
nieźle pośmiać. Władał wszelkimi możliwymi
językami roślin i zwierząt, co podczas wędrówki po
dzikich ostępach Xanth mogło mieć nie lada
znaczenie. Był mężem Rapunzel, pięknej, niewielkiej
i zazwyczaj miłej małej kobietki, która traciła
panowanie nad sobą tylko wtedy, gdy zrobił jej się
kołtun we włosach. A to dlatego, że były
nieskończenie długie. W takim przypadku potrafiła
przemawiać prawie, tak złośliwie jak Grundy, póki
oczywiście nie rozczesała intruza. Golem był jej
niezmiernie oddany, niemniej jednak uwielbiał
przeróżne przygody. Tak więc najprawdopodobniej
zgodziłby się na tę podróż. Teraz Dolphowi potrzebna
była do szczęścia odpowiednia lista strasznych
stworzeń.
- Na kogo matka na pewno się nie zgodzi? - mruknął.
- Tak, wybralibyśmy zatem cyklopa Bronty,
wielkiego, jednookiego potwora zamieszkującego
jaskinię i pożerającego ludzi. Wybralibyśmy też
Gerrymandra, który dzieli się nieustannie i,
zwalczając wszystko "dokoła, przybiera najróżniejsze
śmieszne kształty. I konia-ducha, Pooka.
Musiał jednak mieć więcej imion do zaproponowania.
Królowa była zbyt cwana, by wystarczyły jej jedynie
trzy. Wskoczył na łóżko, podskoczył parę razy, po
czym usiadł i zaczął wymachiwać nogami. Nagle
spośród zalegającego pod łóżkiem mroku wysunęła
się jakaś zimna łapa. Chwyciła go za kostkę.
- Hej! - zawołał. - Przecież to nie ty, Zręcznusiu!
Zręcznuś był jego prywatnym Straszydłem spod
Łoża. - A skąd możesz wiedzieć? - zagadnął go ten
ktoś spod łóżeczka.
- Bo jego łapy są duże i włochate. Twoje zaś takie
jakieś chude. Masz zwiotczałą skórę?!
Łapsko wypuściło kostkę Dolpha. Pod łóżkiem
rozległy się jakieś szurnięcia i trzaski, a po chwili
wyczołgał się spod niego kościej, chodzący szkielet.
- Nie zgadza się! W ogóle nie mam skóry. Mam tylko
kości - odpowiedział wesoło.
- Co tu robisz, Marrow? Po co tam wlazłeś? - zapytał
Dolph. - I gdzie się podziała moja Bestyjeczka spod
Łóżeczka, mój Zręczny Rzezimiecha?
Przestraszył się, więc nazwał swoje Straszydło spod
Łoża nie zdrobniale, a po imieniu. Odziedziczył to po
matce.
- Poszedł odwiedzić Chrapusia. Zgodziłem się go na
jakiś czas zastąpić. Myśleliśmy, że nic nie zauważysz.
- Nie zauważę! - zawołał Dolph. - Masz zupełnie inne
łapy! I w dodatku tylko dwie!
- Masz całkowitą rację - zgodził się rozczarowany
Marrow. - To chyba był głupi pomysł. Ale on tak
bardzo chciał się z nim zobaczyć, a tu nie miał nic do
roboty. - Wzruszył ramionami. Kości nieprzyjemnie
zagrzechotały.
- A co go obchodzi Chrapuś?
Chrapuś był Straszydłem spod Łoża Ivy. Udał się w
Ustronie Faunów i Nimf, zabrawszy jej łóżeczko ze
sobą. Ivy nie mogła mu tego zapomnieć, choć w
zamian dostała olbrzymią, miękką kanapkę, dwa razy
większą od utraconego łóżeczka. Twierdziła, że jest
dorosła, więc nie miała prawa dalej wierzyć w
Straszydła spod Łoża. Dolph był przekonany, że
Chrapuś uciekł od niej w samą porę. Brak wiary w te
potwory unicestwiał je. Postanowił, że nigdy nie
zrobi tego Zręcznusiowi.
- Tu bardziej chodziło o niego niż o Chrapusia -
tłumaczył Marrow. - Mówi się, że w Ustroniu jest
więcej nimf niż Chrapuś jest w stanie pochwycić.
Podobno chętnie by się nimi z kimś podzielił.
Zręcznuś orzekł, że należałoby zbadać tę sytuację i
ewentualnie pomóc Chrapusiowi.
- A czemu nie podobały mu się moje kostki? - spytał
Dolph.
- Ależ nie. Ubóstwiał je - szybko zapewnił go
Marrow. - Musiał jednak jakoś ratować
przemęczonego przyjaciela...
- Każde Straszydło, które woli kostki nimf od moich,
nie jest warte złamanego szeląga
- oświadczył dumnie Dolph. - Cóż on w nich takiego
widzi?
- Muszę przyznać, że nie wiem - stwierdził Marrow. -
Ciało, czy to na nogach, czy na kostkach, w ogóle do
mnie nie przemawia.:- Po czym dyplomatycznie
dodał: - Nie mówię tu teraz o tobie...
Dolph przyznał mu rację. Kościej przybył tu po tym,
jak ogr Esk i centaurzyca Chex przywrócili Rzece
Pocałunków jej kręte koryto, dzięki czemu znów
mogła być uczuciową, tkliwą i oddaną rzeką.
Wyzwolono go z hipnotykwy. ze Ścieżki Zatracenia.
Był teraz głównym służącym na Zamku. Najlepiej
spisywał się w mrocznych zakamarkach, gdyż nic
sobie nie robił z pajęczyn i szczurów. Tam też
przeważnie, stwarzając niepowtarzalną atmosferkę,
spoczywały jego kości. Przypadkowi podróżni, którzy
nie wiedzieli o jego istnieniu, byli przerażeni.
Marrow posiadał także pustą kość z palca. Gwizdał
na niej jak na gwizdku na swoją przyjaciółkę Chex,
gdy trzeba było go dokądś podrzucić lub mu pomóc.
- Chyba wciągnę cię na mą listę - oświadczył Dolph.
- Listę?
Dolph opowiedział mu, jak zamierza wymusić zgodę
matki na to, aby Grandy towarzyszył mu w
Wyprawie.
- Przecież jesteś dorosły... chyba mogę cię tu
umieścić. Ale ją rozzłościsz!
- Dobrze mówisz - przytaknął mu Marrow. - Może
bym ci tak jeszcze kogoś dorzucił? Co byś powiedział
na Cumulusa Fracto Nimbusa?
- Cudownie! - zawołał Dolph. - Gdy o nim usłyszy,
będzie cała mokra!
Fracto był Królem Chmur i zawsze sprzyjał złej
pogodzie. Nigdy nie można było przewidzieć, kiedy
spuści burzę z piorunami i rozniesie wszystko na
strzępy. Na samą myśl o tym, że Fracto kręci się w
pobliżu, Królowa Iren dostawała babskiej histerii.
- No to jeszcze wspomnij o harpii Hardym i
hipogryfie Xapie - bąknął Marrow. - Nie zapominaj
też o Stanleyu Steamerze.
- Wspaniale! - entuzjastycznie przytaknął Dolph. - Ci
doprowadzą ją do szału. Zupełnie zgłupieje i nie
będzie wiedziała, co ma zrobić.
Tak więc klamka zapadła. Marrow wczołgał się z
powrotem pod łóżeczko i wygodnie ułożył tam kości,
zaś Dolph nastawił swoje Magiczne Zwierciadło na
Gobelin w pokoju Ivy. Nie zauważył nic
interesującego. Mała czarodziejka oglądała, co
popadnie.
- Tak zawsze jest ze starszymi siostrami. Nigdy nie
wiedzą, na co mają patrzeć - westchnął.
Następnego dnia Dolph przystąpił do realizacji swego
planu,
- Kogo wybrałeś na towarzysza Wyprawy? - zapytała
matka.
- Kościeja Marrowa* [* Marrow - w staroangielskim:
towarzysz. Słowo oznacza jednocześnie kość
szpikową i dynię. Maski z dyni tradycyjnie używa się
do straszenia w amerykańskie święto Halloween,
które przypada w przededniu Wszystkich Świętych.] -
powiedział. - Chętnie się z nim w tę podróż wybiorę.
Królowa Iren skinęła głową...
- Dokonałeś doskonałego wyboru...
- No cóż, to może jeszcze Cumulus Fracto Nim... Co?
- Tak! Marrow jest dorosły, mądry i doświadczony -
oświadczyła Królowa. - Ma czachę na karku. Pomógł
centaurzycy Chex. Poza tym nie trzeba się troszczyć
o jedzenie dla niego. Muszę cię pochwalić za
przenikliwość umysłu.
Jak mogła się zgodzić na pierwszego lepszego
wariata? To nie fair! Jestem teraz skazany na
chodzący szkielet! Coraz mniej mi się to podoba. A
poza tym, co to w ogóle jest ta "przenikliwość"? No
cóż! - westchnął. Może Marrow nie zechce się stąd
ruszyć?
Wrócił do swego pokoju i po chwili zastanowienia
stwierdził, że może jednak lepiej, że tak się stało.
Kościej był nadzwyczaj przyzwoity, a na dodatek nie
tylko wierzył w Straszydła spod Łoża, ale jeszcze im
pomagał. Był jak dziecko, a to się liczy! Dla każdego
uczyniłby wszystko, co w jego mocy, i nikogo by nie
wydał.
Tak więc kwestia odpowiedniego kompana została
rozwiązana. Miał nim być kościej Marrow. Wkrótce
razem mieli opuścić Zamek Roogna, wyruszyć na
Wyprawę i rozwiązać zagadkę zniknięcia Dobrego
Maga.
I tak zaczęła się kolejna Przygoda w Xanth.
- A któżby cię powstrzymał?
- Dlaczego idziemy?
Co za głupie stworzenie! - pomyślał chłopiec.
- A jak inaczej moglibyśmy się dostać do Zamku
Dobrego Maga? - powiedział.
- Myślałem, że możesz zamienić się w ptaka.
Moglibyśmy tam pofrunąć.
- Matka powiedziała mi, że musi mnie pilnować ktoś
z dorosłych - przekornie odrzekł Dolph. - Ty przecież
nie umiesz latać.
- A nie mógłbyś się zamienić w wielkiego ptaka?
- Oczywiście. Mogę się nawet zamienić w ptaka-
olbrzyma. I co z tego?
- A więc gdybyś był takim ptakiem, mógłbyś mnie
zanieść prosto do Zamku.
To był dobry pomysł! Dolph przystanął, zdjął chlebak
i zamyślił się.
- Muszę zdjąć ubranie. Ono się nie zmienia.
- Z przyjemnością poniosę twój chlebak i odzież -
zaproponował Marrow.
- Matka nie lubi, gdy biegam nago.
- Dziwne. Nigdzie nie widzę tu twojej mamy.
- To jasne, bo jej tutaj nie ma, pusta pało! Została w
Zamku Roogna! - Nagle Dolpha oświeciło, pojął, o co
chodzi. - To znaczy... że ona teraz nie może
powiedzieć nie?
- Tak mi się zdawało.
Ten szkielet chyba wcale nie jest taki głupi, pomyślał
Książę. Ściągnął z siebie ubranie, zawiązał je w
tobołek i razem z chlebakiem wręczył Marrowowi.
Zaraz potem zamienił się w ptaka-olbrzyma. Był teraz
niewyobrażalnie wielki. Cmoknął z zadowolenia.
Ptaki-olbrzymy nie potrafiły mówić językiem ludzi.
Nie było im to do niczego potrzebne. Trudno sobie
wyobrazić, że ktoś mógłby mieć ochotę z nimi
porozmawiać.
- Może byś... - odezwał się Marrow.
Czyżby nagle stchórzył? Było już jednak za późno na
jakiekolwiek zmiany. Dolph pochwycił szkielet w
swe szpony, rozpostarł skrzydła i otarł się piórami o
rosnące opodal drzewa.
- Ouu!
- Należało się wpierw rozejrzeć za jakąś porządną
polaną - jęknął Marrow.
I znowu miał rację. Dolph z powrotem zamienił się w
chłopca, ubrał i pomaszerował ścieżką.
- Czemu wszystko zawsze musi być aż tak
skomplikowane? - westchnął.
Po jakimś czasie natrafili na dość duże bagno. Dolph
znowu przeobraził się w ptaka, rozpostarł skrzydła i
sprawdził, czy ma wystarczającą przestrzeń do lotu.
- Ale... - tak jak poprzednio, odezwał się Marrow.
Chłopiec jednak nie czekał, aż szkielet skończy
zdanie. Pochwycił go w swe szpony, zamachał
skrzydłami i poszybował na sam koniec bagna, ku
rosnącym tam drzewom. Z impetem uderzył w
gałęzie, które wydały się z tego równie
niezadowolone jak on. Posypały się liście.
- ...trzeba było rozejrzeć się za dłuższym pasem
startowym... - dokończył Marrow.
Dolph na powrót przeistoczył się w chłopca. Wstał i
zaczął rozcierać obolały mały palec u lewej dłoni.
Zaraz potem zauważył złamane pióro. Leżało na
ziemi.
- Musiałem je utracić, wpadając na drzewa - mruknął
zmartwiony. Miał zdartą skórę. Obrażenia doznane w
jednej postaci, przenosiły się na drugą. Wsunął palec
do ust i zaczął ssać ranę. Był zmartwiony.
Szli dalej, aż w końcu dotarli na rozległą równinę.
Dolph zamienił się znów w ptaka-
olbrzyma, spojrzał przed siebie, by się upewnić, czy
ma dość miejsca na start i sięgnął po szkielet.
- Ale... - rzekł Marrow. Tym razem Dolph przystanął.
- Może powinniśmy sprawdzić kierunek wiatru -
zaproponował kościej.
Wiatru? Dolph przechylił głowę i nadstawił dziób.
Poczuł miły podmuch wiejący dokładnie w tym
kierunku, w którym zamierzał frunąć. Nie ma
problemu! Zaczął machać skrzydłami.
- ...ponieważ... - mówił dalej Marrow.
Dolph jednak go nie słuchał. Coraz szybciej
wymachiwał skrzydłami. W końcu wzniósł się w
powietrze. Natychmiast zaczął lecieć, łagodnie
popychany przez wiatr. Ciągle trzepotał skrzydłami,
ale już się nie unosił. Po chwili znalazł się nad
niewielkim pagórkiem.
Uderzył w niego łapami, stracił równowagę i wpadł w
poślizg. Trochę wyhamował, lecz stracił następne
pióro.
- ...wiatr od ogona utrudnia lot w górę - pouczył go
kościej.
Dolph znowu stał się chłopcem. Na lewym udzie miał
głęboką, piekącą ranę.
- Masz jeszcze coś do powiedzenia? - zapytał z ironią
w głosie.
- Ja? Nie - odpowiedział Marrow.
- No to może wyjaśniłbyś mi, jak mam się wzbić aż
pod chmury, jeśli zawsze jest jakieś "ale"?
- Może gdybyś natrafił na wiatr od czoła, poszłoby ci
lepiej?
- Wtedy znosiłby mnie w tył...
- Przyznaję, iż to niezbyt logiczne, jednak wiem, że
ptaki tak robią.
- No, cóż... dobrze, spróbuję, ale jeśli się znowu
rozwalę, to będzie to wyłącznie twoja wina.
- Oczywiście - przytaknął natychmiast Marrow bez
cienia urazy. Krew go nie zalała, bo jej po prostu nie
miał.
Szli teraz zgodnie z kierunkiem wiatru, dopóki nie
znaleźli odpowiednio długiej i rozległej polany
nadającej się do startu. Potem Dolph znów
przeobraził się w ptaka, ustawił czołem do wiatru,
podniósł szkielet i przystanął.
Marrow był teraz pewien powodzenia, lecz nagle coś
jeszcze przyszło mu do głowy.
- Ale...
Tym razem Dolph poczekał, aż dokończy.
- ...może najpierw byś coś zjadł?
Zjadł? Był głodny, ale mógł jeszcze z tym poczekać.
Spieszno mu było do Zamku Dobrego Maga i do
Przygody!
Zatrzepotał skrzydłami i odbił się od ziemi. Wiatr od
czoła natychmiast porwał go do góry. Teraz mógł
naprawdę latać! Nareszcie!
Po chwili, sam nie wiedząc jak, złożył skrzydła i z
powrotem wylądował na ziemi. Wyszło mu to
całkiem nieźle. Następnie znowu zamienił się w
chłopca.
- Dlaczego mam coś zjeść? - zapytał.
- Bo, o ile znam się na tym, latanie pochłania
mnóstwo energii, a ta u żywych istot bierze się z
jedzenia - wyjaśnił mu Marrow.
Dolph wyobraził sobie, co by to było, gdyby nagle
zasłabł gdzieś w górze, powiedzmy nad głębokim
oceanem, albo w pobliżu jaskini straszliwego smoka.
- No już dobrze, podaj mi chlebak.
- Ciekaw jestem...
Dolph wydarł mu chlebak z dłoni. Zaczynał tracić
cierpliwość. Szybko wyjął kanapkę i na moment
zamarł bez ruchu.
- ...czy energia jest względna, czy bezwzględna... -
dokończył Marrow.
- O czym ty mówisz?
- Wydaje mi się, że te kanapki starczą ci jedynie na
jakiś czas. Ale może wystarczyłyby ci na dłużej,
gdybyś...
Dolph już otwierał usta, by ugryźć duży kawał
chleba, lecz zatrzymał się, nie tknął go i czekał.
- ...jadł je, zmniejszywszy nieco swe wymiary. Dolph
zamyślił się, po czym powiedział:
- Wiesz, gdy jestem duży, o, na przykład jako sfinks,
mogę pożreć całe tony jedzenia, a i tak po jakimś
czasie jestem głodny. Tak samo się dzieje, gdy jem
będąc czymś małym. Potem z powrotem mogę się
zmienić w coś dużego, lecz i tak w swoim czasie
znowu jestem głodny. Nigdy jednak o tym nie
myślałem.
- No ale gdy zjesz okruszek jako mrówka, wystarczy
ci on na tak długo, jakbyś zjadł kanapkę, będąc
chłopcem czy wołu, będąc wielkim ptakiem.
- Chyba tak - odpowiedział Dolph, zerknąwszy na
kanapkę. - Ale jeżeli zamienię się w mrówkę, ktoś
może mnie rozdeptać.
Marrow odłamał z kanapki kawałek chleba i uniósł go
w górę na swej kościstej dłoni.
- Ja na ciebie nie nadepnę...
Z pewnością miał rację. Marrow nigdy nie wyrządził
nikomu nic złego. Dolph stwierdził, że może
wspaniale wykorzystać swego towarzysza podróży.
Kościej pomagał mu, gdy było trzeba i chronił, gdy
znalazł się w tarapatach. Matka słusznie postawiła mu
taki warunek. Dolph jednak nie chciał przyznać jej
racji. Jeszcze nie było go na to stać.
Podszedł do Marrowa, chwycił jego kościste palce w
swoje powleczone ciałem dłonie i przeobraził się w
mrówkę. I nagle niewielkimi, owłosionymi nóżkami
kurczowo złapał się wielkiej, białej kości. Ależ teraz
był mały! Ważył prawie tyle co nic, było mu łatwo
uczepić się podłoża. Czuł, że nic mu się nie może
stać. Wdrapał się na czubek palca i przemaszerował
po kościach na sam środek dłoni. Sięgnął po
okruszek. Ugryzł go. Był przepyszny. Idealny dla
mrówek. Wprost rozpływał mu się w pyszczku.
Po chwili był najedzony, a okruszka mało co ubyło.
Podreptał na koniec palca i zeskoczył w dół. Jak tylko
upadł na ziemię, z powrotem zmienił się w chłopca.
Rzeczywiście, nie był głodny.
- Chodźmy - powiedział. - Energia mnie wprost
rozpiera!
Marrow wziął ubranie i chlebak. Dolph przeistoczył
się w ptaka-olbrzyma i rozpostarł skrzydła.
- Podejrzewam... - zaczął Marrow.
Dolph zaczekał. Nauczył się słuchać. Matka byłaby z
tego bardzo zadowolona.
- ...że wreszcie jesteśmy gotowi do drogi - dokończył
Marrow. Och! Nareszcie! Dolph pochwycił szkielet,
podskoczył i zatrzepotał skrzydłami. Tym razem
frunął tak, jakby urodził się ptakiem. Wiatr pomagał
mu się unosić i choć leciał powoli, wkrótce był
wysoko ponad drzewami. Ptaki-olbrzymy mają
doskonały wzrok. Zatoczył więc koło, sprawdził,
gdzie się znajduje i poszybował przed siebie, pod
wiatr.
- Chyba...
Co znowu? Dolph przekrzywił głowę i słuchał.
- ...wyżej wiatr wieje w inną stronę.
- Warto sprawdzić.
Dolph wzbił się wyżej. Było tak, jak przewidywał
Marrow. Osiągnąwszy odpowiednią wysokość,
natrafił na odmienny wiatr. Zimny strumień
powietrza sam go niósł prosto do Zamku Humphreya.
Teraz, gdy czuł się silny i potrafił wspaniale fruwać,
nie musiał zwracać uwagi na kierunek wiatru. Nie
było mu to już potrzebne.
Postanowił jednak wykorzystać sprzyjające
okoliczności. Machał skrzydłami, osiągając bez
najmniejszego wysiłku dużą szybkość.
Był bardzo z siebie zadowolony. Leciał. Miał pełny
brzuch i dużo siły. A wszystko dzięki udzielanym raz
po raz radom kościeja. Wcale nie było mu tak źle z
tym dorosłym! Pomyślał przez moment, że może
Rozdział 2
GRYPS
Wyruszyli następnego ranka. Szli zaczarowaną
ścieżką na wschód. Mieli przed sobą jakieś dwa dni
drogi. Dlatego też Iren kazała Dolphowi zabrać
chlebak, do którego włożyła trochę kanapek, parę
zapasowych skarpetek, małe magiczne zwierciadło i
inne podobne, nikomu niepotrzebne rzeczy.
- Myj buzię każdego ranka - przykazała mu na
pożegnanie. - I nie zapominaj o uszach.
Usłyszawszy to, Dolph o mało co nie umarł z
rozpaczy.
Marrow nie niósł niczego, gdyż ani jedzenie, ani
ubranie nie były mu potrzebne do szczęścia. Jako
wytwór magii był podporządkowany zupełnie innym
prawom.
Koło poradnia Dolpha zaczęły boleć nogi. W
pewnym momencie zaczął zazdrościć szkieletowi.
- W jaki sposób się poruszasz? - zapytał.
- Za pomocą magii. A ty?
No i koniec rozmowy! Najwidoczniej szkielety nie
miały za grosz wyobraźni. Właściwie należało się
tego spodziewać. Miały puste czachy.
- Jestem głodny - oświadczył Dolph.
- Matka przewidziała to. Dlatego zrobiła ci kanapki.
Uwaga Marrowa niezbyt przypadła mu do serca.
- W każdej chwili mógłbym się zmienić w smoka i
złapać sobie coś do jedzenia.
- Nigdy nie mogłem zrozumieć, czemu żywi ludzie
lubują się w poszarpanym cielsku
- nadmienił kościej.
Dolph nagle stracił apetyt. Szedł dalej, nie
zmieniwszy swej postaci.
- Czy mogę cię o coś spytać... - niepewnie zaczął
Marrow.
Piers Anthony 002 Xanth 011 Niebianski cent. Strona 2 z 35
2
matka jednak miała rację? No, ale zawsze są pewne
granice...
Nadchodził wieczór. Słońce uciekając od ciemnej
nocy schowało się za horyzontem. Dolph poszybował
w dół.
Nie mógł wylądować na dziedzińcu Zamku Dobrego
Maga, gdyż był za duży. Nie opodal znalazł jednak
świetne, rozległe pole. Osiadł na nim, tak jakby to
robił od wieków. Zaoszczędzili prawie cały dzień!
Robiło się ciemno. Dolph był zmęczony i głodny.
Gdyby nic przedtem nie zjadł, kompletnie opadłby z
sił.
- Myślę... - zaczął znów Marrow.
- ...że będzie lepiej, jak tu przenocujemy - dokończył
Dolph. Szkielet skinął głową.
- Prześpij się. Ja nie muszę tego robić. Chciałbyś się
gdzieś schować?
Dolph rozejrzał się dookoła. Drzewa, które
oświetlane promieniami słońca wydawały mu się tak
piękne, rzucały teraz straszliwe cienie. Z dala
dochodziły dziwaczne, przerażające głosy. Nie
pomyślał o tym. Nigdy nie spał na gołej ziemi, nawet
jako zwierze. Był przyzwyczajony do swojego
miłego, ciepłego łóżeczka na Zamku Roogna, do
Straszydła spod Łoża - Zręcznusia, do kręcących się
wart. W końcu miał tylko dziewięć lat.
- Taak - przytaknął niepewnie.
- Kopnij mnie w kość ogonową.
- Co?
- Daj mi kopa. Potrzeba mi czegoś takiego.
- No cóż, jeśli tego chcesz...
Dolph zaszedł kościeja od tyłu, zamachnął się i z
całej siły przyłożył mu nogą w pewną intymną część.
Marrow runął do przodu i rozleciał się na kawałki.
Każda kość poleciała w inną stronę. Natychmiast
jednak kości z powrotem ułożyły się w pewien wzór i
wylądowały na ziemi, tworząc mały domek. Nad
wejściem, czołem w dół, wisiała czaszka.
- Pociągnij za mnie i otwórz drzwi - powiedziała. - A
potem wejdź do środka i zamknij. Nikt ci tu nic nie
zrobi.
Dolph nie mógł uwierzyć własnym oczom. Poszedł
jeszcze za potrzebą, nie mógł bowiem zrobić nic
innego, jak odpowiedzieć na to naglące wezwanie
natury, po czym wziął chlebak i udał się prosto do
swojej rezydencji z kości. Przyklęknął, wsadził palec
w dziurkę od nosa, przekręcił czaszkę i pociągnął
drzwi do siebie. Skrzypnęły kręgi szyjne, służące za
zawiasy. Wnętrze stanęło otworem. Dolph wczołgał
się do środka. Pokoik był przytulny i na tyle duży, by
pomieścić małego chłopca. Przyciągnął chlebak, by
podłożyć go sobie pod głowę i znów przekręcił
czaszkę. Wskoczyła na swoje miejsce. Kanciaste
oczodoły przeszywały mrok, wypatrując czy w
pobliżu nie czai się zło.
W domku było ciemno i przyjemnie ciepło. Dolph
czuł się zupełnie bezpieczny.
- Marrow to klawy facet! - szepnął.
Z początku chciał podróżować z goleniem Grundym.
Zawsze mu się wydawało, że golem powinien zostać
Magiem. Potrafił bowiem rozmawiać z każdą żywą
istotą. W końcu nawet Król Dor nie potrafił tego
robić. Umiał jedynie gawędzić z przeróżnymi
rzeczami. Ivy jednak wyjaśniła mu kiedyś, choć
wcale jej o to nie prosił, że każdy może mówić w
obcym języku, jeżeli tylko/ zechce się go nauczyć.
Zaś nikt prócz Króla Dora nie może porozumiewać
się z martwymi przedmiotami. Tak więc Król Dor był
Magiem, a Grundy nie! Co za głupota! To ostatnie
słowo po prostu samo wymknęło mu się z ust. Nic nie
mógł na to poradzić.
Grundy z pewnością miał wspaniały charakter, ale nie
potrafił wyczarować domku na zawołanie. Marrow
zaś nie tylko zawsze służył mu radą, lecz także go
chronił.
Och nie! W tym coś chyba musi być! Może jednak
mama miała rację, wysyłając mnie z kościejem w tę
podróż.
Rano Dolph wstał i kopnął w ścianę. Kości znów
ułożyły się w szkielet. Marrow powiedział mu, że
niegdyś musiano składać je ręcznie, jedna po drugiej.
Z czasem jednak sam wyćwiczył umiejętność
natychmiastowej zmiany swej postaci. Było to
całkiem niezłe, gdyż Książę z pewnością nie miałby
tyle cierpliwości, żeby wszystkie kosteczki umieścić
na swoim miejscu.
Dolph zmienił się w mrówkę, zjadł następny okruszek
i po chwili przeobraził się w chłopca. Ruszyli do
Zamku.
Znaleźli zaczarowaną ścieżkę. Zaprowadziła ich
prosto do wejścia. Zamek prezentował się okazale,
choć na pierwszy rzut oka widać było, że jest
opustoszały. Wyglądał tak, jakby nawiedzały go
duchy. Fosa była do połowy napełniona zamuloną
wodą, zaś rozklekotany zwodzony most okrywały
pajęczyny. Szare kamienie pokrywał zielony nalot.
Był cudowny!
- Może tak... - zaczął Marrow.
Dolph zatrzymał się w pół drogi. Już, już miał wejść
na most. Rany po wyrwanych piórach jeszcze mu się
nie zagoiły, postanowił wiec korzystać z dobrych rad
starszych.
- ...ja bym poszedł pierwszy. Upewnię się, czy nie
czyha tam żadne niebezpieczeństwo
- dokończył kościej.
- Ale to coś nic ci nie zrobi?
- A cóż można mi zrobić?
Dolph nawet nie próbował mu na to odpowiedzieć.
Ci, co lubili gryźć w nogi, natrafiliby na twarde kości,
ci, co lubili straszyć, też by nic nie wskórali.
Umarłego nie da się przestraszyć na śmierć.
Marrow przeszedł po starych, drewnianych
podporach mostu przez fosę. Nic nie zagrodziło mu
drogi. Podszedł do olbrzymich wrót. Były otwarte.
Rozejrzał się dookoła. Cisza. Zastukał w ścianę.
Kamień, z którego zbudowane było sklepione
przejście na górny zamek, odpowiedział mu głuchym
echem. Wszystko wskazywało na to, że zamczysko
jest puste.
Dolph przeszedł przez most. Czuł się trochę
nieswojo.
Jak poszukiwacz przygód może z takim wahaniem
wchodzić do opuszczonego zamku? Powinienem był
tu wpaść, wywijając szpadą. Tak. Gdybym tylko ją
miał. Ale czy w ogóle ktoś mi się teraz przygląda? -
myślał. I czy to w ogóle ma jakieś znaczenie? Czyż
matka nie zgodziła się na tę Wyprawę, bo wiedziała,
że i tak mi się nic nie stanie? Że i tak niczego nie
znajdę? Że powałęsam się jedynie po Zamku i wrócę
do domu? Z Marrowem nie mogę się zgubić. Nie ma
co! Też mi przygoda! Ivy na samą myśl o tym pewnie
już chichocze z uciechy, tak jak to tylko ona potrafi.
Ach, te starsze siostry!
Postanowił, że nie wróci do domu, dopóki nie
odnajdzie Dobrego Maga.
- Jeszcze im pokażę!
Teraz należało jedynie wymyślić, jak to zrobić.
Obeszli wszystkie komnaty, strychy, lochy i
zakamarki, ale nie znaleźli nic oprócz firanek z
pajęczyn i szarawego pyłu. Osobiste rzeczy Maga
zostały wypucowane i pochowane przez
mieszkańców Zamku Roogna, zaraz gdy odkryto, co
się stało. Co tylko mogło być znalezione, zostało
znalezione. Dla Dolpha już nic nie zostało. Królowa
Iren zapewne dobrze o tym wiedziała.
- Dużo więcej tu chyba nie znajdziemy - odezwał się
Marrow.
- Czyżbyś znalazł coś nowego? - Dolph z
obrzydzeniem zerknął na podłogę. Wiedział, że nie
pozostaje mu nic innego, jak wrócić do domu. Chyba
żeby... chyba żeby natrafił na coś, czego do tej pory
nikt nie zauważył.
- Wiesz... - zaczął Marrow.
Cóż ten szkielet mógł wymyślić?! - Wątpił, że powie
coś ciekawego, lecz na wszelki wypadek postanowił
go wysłuchać.
- ...pewne stworzenia mają nadzwyczaj rozwinięty
zmysł obserwacji. Mogą dostrzec coś, na co inni nie
zwrócili najmniejszej uwagi.
Książę wzruszył ramionami. Zamienił się w
ziemniaka i poprzewracał oczkami, lecz zobaczył
jedynie pustkę i kurz. Zamienił się w psiankę.
Pociągnął psim nosem. Także wyczuł pustkę i kurz.
Zamienił się w kłos zboża. Nadstawił uszu. Nic nie
usłyszał. Wkoło panowała cisza.
- Ale...
Dolph przybrał postać chłopca i czekał.
- ...istnieją przecież inne sposoby, inne miary, wagi.
Ktoś inny, jakieś inne stworzenie być może byłoby w
stanie spostrzec coś, czego nikt jeszcze nie
zauważył... - ciągnął Marrow.
Czyżby ten szkielet postradał resztkę zmysłów?
Chyba już ma zupełnie pusto pod czachą! To mi
przypomina zwykłe babskie gadanie, pomyślał, mając
na końcu języka właściwą odpowiedź. Nie odezwał
się jednak ani słowem, gdyż wbrew wszelkim
nakazom zdrowego rozsądku, gdzieś głęboko w nim
tkwiła iskierka nadziei, przeczucie, że pomimo
wszystko może coś w tym jest.
- Co przez to rozumiesz? - zapytał.
- Świat Hipnotykw to świat ułudy. Widziałem w nim
wiele dziwactw, właściwie nic już mnie nie jest w
stanie zadziwić... - odrzekł kościej. - Wydaje mi się,
że jeśli jest tu coś, co należy odnaleźć, to musi to być
w jakiejś tajemnej, ukrytej komnacie, takiej, do której
normalnie nie da się trafić...
- Tajemnej komnacie? - Dolph był wyraźnie
zaciekawiony. - A gdzież ona może być?
Marrow wzruszył ramionami.
- Tam, gdzie jeszcze nikt przed nami nie zaglądał.
Założywszy oczywiście, że ona w ogóle istnieje.
- Ale jak ją odnajdziemy? Przeszukaliśmy już cały
zamek!
- Nie byłbym tego taki całkiem pewien. Pomyślałem,
że może mógłbyś przeistoczyć się w coś i zobaczyć
czy...
Dolph nie czekawszy, aż Marrow dokończy zdanie,
natychmiast zamienił się w wielką miernicę*.[*
Miernica - gąsienica motyla nocnego z rodziny
miernikowcowatych.] Przemierzył cały zamek i
stwierdził, że pomiary się nie zgadzają.
Głęboko rozważyli ten problem i doszli do wniosku,
że w konstrukcji budowli rzeczywiście zachodzi
pewna sprzeczność. Komnaty, schody i ściany
tworzyły zawiłą mozaikę, tak więc prawie nie można
było wpaść na to, co z czym połączyć, jak wykreślić
plany. A jednak miernicy udało się namierzyć coś
szczególnego. Kawałek pustej przestrzeni,
wystarczająco duży, by pomieścić ukrytą komnatę.
Równie dobrze mógł to być potężny kamienny mur,
jednak mogło to być także to, czego szukali.
Dolph oszalał ze szczęścia. Dokonali nie byle jakiego
odkrycia! I to pierwsi! Teraz należało jedynie udać
się do tajemnej komnaty i zobaczyć, co kryje w
swoich podwojach!
Zamek zbudowany był z potężnych, ciężkich
kamiennych ciosów. Ani chodzący szkielet, ani tym
bardziej mały, dziewięcioletni chłopiec nie byli w
stanie ich ruszyć.
- Jakoś musimy się dostać do środka. Zamienię się w
ogra i rozwalę ściany - oświadczył zdecydowanie
Dolph.
- Nie jestem tego taki pewien...
- Taak. Może masz rację - posłusznie zgodził się
chłopiec. - Nie wolno nam niszczyć czyjegoś zamku.
Lecz gdybyś tak mógł na chwilę zamienić się w
sztangę, z jej pomocą ogr z pewnością dałby radę
wyważyć kilka kamiennych głazów. Wsunęlibyśmy
je potem na swoje miejsce.
- Daj mi kopniaka! - poprosił Marrow.
Dolph szybko kopnął go tam, gdzie trzeba. Marrow
runął do przodu, rozsypał się na kawałki i ułożył w
potężną, długą sztangę. Czaszka tym razem posłużyła
jako dobrze leżąca w dłoni rękojeść.
Dolph przeobraził się w ogra. Był teraz tak duży, że
ledwo mieścił się w pokoju. Jego monstrualnie
umięśnione cielsko porastała gęsta sierść. Tępo
rozejrzał się dookoła i zauważył pająka przędącego
swoją sieć. Pająk zaś zerknął na to włochate kizi-mizi
i natychmiast zemdlał ze strachu. Ogry były
najsilniejszymi, najbrzydszymi i najgłupszymi
stworzeniami w Xanth. Nic dziwnego, że wszyscy się
z nich naśmiewali!
Dolph sięgał po kościstą dźwignię, gdy wtem do
komnaty wparował jakiś inny ogr. Zdziwiony
chłopiec zamarł bez ruchu.
- Kto to! - przemówił w typowy dla ogrów sposób.
- Kto to! - tym samym tonem odpowiedział drugi ogr.
- Też pytanie! Przedstaw się, panie! - obstawał przy
swoim Dolph. Ogry zazwyczaj porozumiewały się
używając prostych rymów. Z wyjątkiem nich prawie
nikt tak nie mówił.
- Też pytanie! Przedstaw się, panie! - powtórzył
drugi.
- Sprawię ci takie lanie, że nic z ciebie nie zostanie -
pogroził mu Dolph, uniósłszy swą wielką ogrzą pięść.
Był wściekły.
- Sprawię ci takie lanie, że nic z ciebie nie zostanie -
pogroził mu drugi, podobnie uniósłszy swą ogrzą
pięść w górę.
- Może... - zaczęła rękojeść z czaszki Marrowa.
W tej samej chwili ogr zniknął i pojawiła się druga
identyczna sztanga z kości.
- Może... - powiedziała.
Dolph z powrotem zamienił się w chłopca.
- Co tu się dzieje u licha? - zapytał.
Koło niego natychmiast stanął taki sam chłopiec.
- Co się tu dzieje u licha? - powtórzył.
- ...jeszcze tu kogoś mamy - odezwał się Marrow.
Drugi chłopiec zniknął, a zaraz potem znów pojawiła
się druga sztanga.
- ...jeszcze tu kogoś mamy - powtórzyła kopia.
- To coś wciąż nas naśladuje! - stwierdził Dolph.
- To małpo-pies - wyjaśnił Marrow. Druga czaszka
natychmiast powtórzyła to niczym echo i zniknęła.
- Co to takiego? - zapytali prawie równocześnie
Dolph i Niby-Dolph.
- Stworzenie, które małpuje wszystko, co widzi i
słyszy - odpowiedzieli Niby-
Marrow i Marrow. - Nie ma własnego rozumu.
Potrafi jedynie wszystko naśladować.
- Może więc pomoże nam się dostać do komnaty -
burknął Dolph, sięgnąwszy po sztangę. Malpo-pies
uczynił dokładnie to Numo. Ich ręce zacisnęły się tuż
obok siebie na kości kościeja. Zamiast pomagać,
przeszkadzali sobie nawzajem. Dolph znowu
przeobraził się w ogra. Po chwili tuż obok niego
stanął taki sam ogr. Sytuacja stawała się
beznadziejna.
W tym momencie Książę coś sobie przypomniał.
Wydawało mu się, te Marrow kiedyś mu coś
podobnego opowiadał. Dawno temu, gdy Dobry Mag
był w domu, każdy, kto przychodził, by zadać
Pytanie, trzykrotnie poddawany był próbie. Musiał
rozwiązać przedziwne zagadki, pokonać różne
straszliwe stwory.
Czyżby coś z tego zostało? - zapytał sam siebie. -
Czyżby to były owe słynne zagadki? Jeśli tak,
pierwsza została rozwikłana. Odnalazłem ukrytą
komnatę. Teraz pewnie należy uporać się z drugą.
Małpo-pies pojawił się zapewne dlatego, że udało
nam się odszukać wejście do komnaty. Dobry Mag
mógł to wymyślić już dawno temu. Oczywiście w
określonym celu. Natknąłem się na niego, niczego nie
podejrzewając, więc muszę sobie jakoś z nim
poradzić. Nie mam jednak pojęcia, jak to zrobić. Cóż,
jeśli to coś jest po części psem, pomyślał, to może
zasmakuje w jakimś psim przysmaku?
Psy spotykało się głównie w Mundanii. Niemniej
jednak parę z nich przebywało w Xanth. Lubiły
ciasteczka.
- Mów coś do niego, Marrow - poprosił Dolph, z
powrotem przybierając własne kształty.
- Jak sobie życzysz - chętnie zgodził się kościej.
Podczas gdy dwie sztangi z kości gawędziły wesoło,
Dolph cichutko przeszukiwał swój chlebak.
Zauważył, iż małpo-pies naśladuje jedynie jedną
rzecz, tę, którą właśnie jest zajęty. Po chwili wyjął
nadgryzioną kanapkę i ulepił z niej coś, co
przypominało mały herbatniczek. Podniósł go w górę.
- Mam tu coś - oświadczył. - To pyszne, wielkie, psie
ciasteczko. Czy ktoś miałby na nie ochotę?
Obok niego zaraz stanął Niby-Dolph.
- Czy ktoś miałby na nie ochotę? - powtórzył. Widać
było, że ślinka już napływa mu do ust.
- Ale, ale. Może je zjeść jedynie ten, kto nic nie robi -
powiedział Dolph. Położył ciasteczko na ziemi i
chyłkiem podszedł do ściany. - A teraz coś zrobię!
- A teraz coś zrobię! - powtórzył drugi, nie
spuszczając ciasteczka z oczu.
Świetnie! Połknął haczyk! Dolph podniósł sztangę.
- Czeka mnie długa, ciężka praca - powiedział. -
Nawet nie wiem, czy w ogóle znajdę czas na to, by
zjeść to przepyszne ciasteczko o smaku przedniej
kanapki...
- ...przepyszne ciasteczko o smaku przedniej kanapki
- powtórzył małpo-pies, czołgając się sztywno ku
przynęcie, tak jakby prowadziła go jakaś magiczna
siła.
Dolph zaczął wyważać największy z kamiennych
ciosów. Małpo-pies już mu nie przerywał. Gdy Dolph
zerknął w jego stronę, już go tam nie było. Zniknęło
także ciasteczko.
I tak zawsze z psami bywa, pomyślał nie bez cienia
satysfakcji. Jeśli da się im coś do jedzenia, taszczą to
w jakieś sobie tylko znane miejsce i pochłaniają
zdobycz w spokoju. Małpo-psem także kierował
zwykły psi instynkt.
- Sprytnie go załatwiłeś - pochwalił go Marrow.
- Ale to ty podsunąłeś mi tę myśl. Ty powiedziałeś, że
to może być jedna z prób, na które jestem
wystawiony - przyznał Dolph. - Czyżby to jednak
znaczyło, że pozostało nam do rozwiązania jeszcze
jedno zadanie?
- Całkiem możliwe - przytaknął kościej. - Choć coś
mi się widzi, że niezbyt szybko posuwamy się
naprzód.
S/kiclet miał rację. Kamienne głazy tkwiły w miejscu
i żadna siła nie była w stanie ich ruszyć. Dolph
przeobraził się w ogra, ale i ogr nie mógł dać im rady.
- To chyba lita skała - rzekł Marrow. - Przypomina
kamienne bloki, ale w istocie jest to prawdopodobnie
jedna całość. Połączenia to tylko iluzja, złudzenie...
- Skąd wiesz? - zapytał Dolph, zamieniając się w
chłopca.
- Mam jakieś przeczucie. Często mnie ono nawiedza,
gdy idzie o rzeczy martwe. Obawiam się jednak, że
nie dostaniemy się do środka, nie uszkadzając zamku.
- Trzecia próba! - krzyknął Dolph. - Jak wejść do
zamkniętej na trzy spusty komnaty... komnaty bez
drzwi i okien...
- Na to by wyglądało...
Dolph kopnął w sztangę. Upadła na ziemię, rozsypała
się. Kości ułożyły się w szkielet. Zadumali się obaj.
- Może dałoby się ją jakoś zmienić, uczynić prze...
prze...
- Przepuszczalną?
- Albo miękką. Za pomocą magii albo czegoś innego.
Moglibyśmy wtedy wyciąć w niej dziurę i zwyczajnie
wleźć do środka.
- Może. Jeżeli coś tam jest, to przecież można tam
jakoś wejść.
- Dobrze. Trzeba jedynie wymyślić, jak to zrobić.
Żadnemu z nich nic jednak nie przychodziło do
głowy. W końcu Dolph spróbował na chybił trafił
rzucić parę zaklęć.
- Zmięknij, skało! - rozkazał. Skała nabrała koloru
ugotowanej kaszy kukurydzianej. Dolph wytrzeszczył
oczy. - Działa! - zawołał zdziwiony.
Marrow zastukał kościstym paluchem w kamień.
- Nadal jest strasznie twardy - powiedział.
Dolph także dotknął skały. Stwierdził, że nie zmieniła
konsystencji. Wyglądała tak miękko, jakby za chwilę
miała się przewrócić i rozsypać po podłodze. Było to
jednak jedynie złudzenie.
- Złośliwość rzeczy martwych - podsumował ją
Marrow. - Oj! Chyba nie powinienem był tego mówić
- dorzucił.
Dolph dobrze wiedział, co to znaczy. Jego starsza
siostra Ivy niejednokrotnie w podobny sposób dawała
mu się we znaki. Często robiła zupełnie coś
odwrotnego niż to, o co ją prosił.
- No, to może spróbuję podejść ją z innej strony -
burknął, obróciwszy się twarzą do ściany.
- Skało, stań się twarda jak kamień!
Skała wyglądała teraz jak wypolerowana stal. Była
tak twarda, że aż strach jej było dotykać. Marrow
znów stuknął w nią paluchem.
- Nie zmieniła się - powiedział z żalem w głosie. -
Coś mi się widzi, że faktycznie nie mamy na nią
wpływu. Potrafimy jedynie nieco ją przeinaczyć.
Wyglądało na to, że kościej rzeczywiście ma rację.
Skała przybierała jedynie rozmaite barwy. Wciąż
jednak nie potrafili przez nią przejść.
- Musi być jakieś wyjście - oświadczył Dolph. -
Dobry Mag nie postawiłby tu czegoś takiego bez
powodu.
- Tak. Chyba masz rację.
- Ale tym razem zapędził nas w kozi róg.
Skała co rusz nabierała takiego koloru, o jaki prosili,
ale nic ponadto. Nie dało się jej przeniknąć na
wskroś. I nagle... Dolph wpadł na kapitalny pomysł.
- Może wcale nie musimy tam wchodzić?!
- Czy sądzisz, że nie ma w niej nic godnego uwagi?
- Nie. Może wystarczy to tylko zobaczyć, a żeby to
zobaczyć, wcale nie musimy się tam dostać!
- A co nam wtedy z tego przyjdzie?
- Sprawdźmy tylko. - Dolph zwrócił się do skały. -
Skało! Bądź bez koloru!
Skała posłusznie wyzbyła się wszelkich barw.
Wyglądała jak bezbarwna, zupełnie przezroczysta
galareta.
Teraz mogli zajrzeć do wnętrza. Zobaczyli niewielką
komnatę, a w niej kartkę papieru.
- Nadzwyczajne - szepnął Marrow. - Zgłębiłeś sekret.
Nie mogę jednak przeczytać, co tam jest napisane.
- Ja też - odrzekł chłopak. - A przecież umiem czytać
dzięki tej koniowatej centaurzycy Chem. Zawsze
zmuszała mnie do nauki. Może gdybym spojrzał na tę
kartkę z góry...
Weszli na piętro. Wyjęli kilka klepek z posadzki
znajdującej się tuż nad zaczarowaną komnatą.
Odgarnęli kurz i odsłonili przejrzysty kamień. Teraz
Piers Anthony 002 Xanth 011 Niebianski cent. Strona 3 z 35
3
dokładnie mogli się przyjrzeć kartce rozpostartej na
podłodze.
Dolph przystawił oko do skały i zerknął w dół. Lecz
kartka leżała za daleko. Dostrzegł jedynie ciemne
plamki.
- A gdybyś tak... - zaczął Marrow.
- ...zamienił się w sokoła. Słynny sokoli wzrok może
by pomógł - dokończył Dolph. - Nie jestem jednak
pewien, czy wtedy bym zrozumiał, co tam jest
napisane.
- Ale mógłbyś pazurem odwzorować znaki...
Dolph natychmiast przeobraził się w sokoła i
popatrzył w dół poprzez skałę. Teraz należało jedynie
przepisać tekst.
Zapamiętał pierwsze litery, przesunął się nieco i
wydrapał je w kurzu, który usunęli spod klepek.
Następnie wrócił, zapamiętał kolejne i znów je
odwzorował. Po paru takich turach całość tekstu
została przepisana.
Zamienił się w chłopca i zobaczył, co wyskrobał:
WYTRYCH* [* Skeleton key (ang.) - wytrych;
nieprzetłumaczalna gra słów: skeleton
- i/kielet, key - klucz.] DO NIEBIAŃSKIEGO
CENTA** [** Cent. (ang.) - skrót od century - wiek,
stulecie, więc Heaven Cent jest tytułem książki, ale
też określa bezproblemowy, rajski wiek.]
- To jakieś przesłanie! Jakaś wiadomość! Ale co to
może znaczyć? Żaden z nich nie potrafił
odpowiedzieć na to pytanie.
Robiło się późno. Spędzili tu cały dzień! Niemniej
jednak Dolph był niezmiernie z siebie zadowolony.
Wiedział, że osiągnął więcej niżby się matka
spodziewała. Więcej niż ktokolwiek do tej pory.
- Tę wiadomość zostawił tu pewnie sam Dobry Mag -
mruknął Książę. - Z pewnością zawiera wskazówkę,
gdzie należy go szukać. Musimy ją jedynie
rozszyfrować. Wytrych - powtórzył. - To coś, jakby
szkielet klucza, ale też jakby szkieletowy klucz. Czy
masz z tym coś wspólnego?
- Nie - odrzekł, śmiejąc się Marrow. - Przecież wiesz,
że to tylko laki magiczny klucz, który otwiera każdy
zamek. I z pewnością jedynie on może nam otworzyć
ten Niebiański Cent, czymkolwiek on jest.
- A więc najpierw musimy odnaleźć klucz.
Przypomina mi to trochę zamiar szukania igły w
stogu siana.
- Zdaje mi się...
Ha! Założę się, że znów wpadłeś na jakiś genialny
pomysł!
- ...że to kalambur. Wytrych to klucz, a klucz może
także oznaczać kilka wysp...
- Może to wyspa w kształcie szkieletu?
- Znam wyspy, które całe zbudowane są ze
szkieletów pewnych morskich stworzeń zwanych
koralowcami, oczywiście nie bez udziału magii...
- Jak Mózgo-Koral? Nie wydaje mi się...
- To zupełnie inny rodzaj korali. Nie są zbyt mądre.
Tworzą całe rafy koralowe. Można by powiedzieć, że
takie wyspy to...
- Klucz szkieletów! - krzyknął Dolph pojmując
wreszcie o co chodzi.
- Może więc, żeby odnaleźć Niebiański Cent, trzeba
by po prostu przeszukać rafy?
- Świetnie! Chodźmy!
- Niestety...
Dolph czekał. Kościej nie mógł wypowiadać całego
zdania jednym tchem, bo nie miał płuc. Chłopiec już
się do tego przyzwyczaił i był wyrozumiały. Przez to
łatwiej było mu z nim rozmawiać.
- Takich raf koralowych u wybrzeży Xanth jest cała
masa... - dokończył Marrow. - Nie wiemy, której
szukać.
Dolph zamyślił się.
- Przesłanie czyta się z zachodu na wschód, a więc
powinniśmy skierować się na wschód, bo tak biegnie
pismo. I tam pewnie leży ten Niebiański Cent.
- Nie jestem pewien, czy to ma jakiś sens.
- Może tak, a może nie. Zobaczymy. Jaki klucz wysp
leży na wschód stąd?
- Ogólnie rzecz biorąc, leży tam Wyspa Iluzji...
- No to idziemy! - wykrzyknął Dolph.
- Ale przecież nawet nie wiemy, czy ta wiadomość
była dla nas... - zaprotestował Marrow. - Niebiański
Cent może się odnosić do czegoś zupełnie innego...
- Non-cens... - zakpił Dolph. - Dobry Mag zawsze
dobrze wiedział, co robi - skwitował. Wciąż jednak
był ciekaw, jak Humphrey mógł dać się tak
zaskoczyć. Jeżeli było tak, jak przed chwilą
powiedział, to cała ta historia z zaklętym dymem nie
powinna była się nigdy wydarzyć.
- Ale to wszystko takie zagmatwane, tak dobrze
ukryte...
- Schował wiadomość, bo wiedział, że odnajdzie ją
jedynie ten, kto powinien nie tylko ją znaleźć, ale i
jeszcze zrozumieć - pewnie oświadczył Książę. - A ja
jestem tym kimś. Co do tego nie mam cienia
wątpliwości. Jutro udamy się na Wyspę Iluzji! Ach!
Mama będzie się miała z pyszna!
- Chyba tak - przytaknął mu zrezygnowany Marrow.
Widać było, że podobnie jak Królowa Iren wcale nie
spodziewał się takiego rozwoju wydarzeń. Dolph zaś
najwyraźniej okropnie się z tego cieszył. Teraz sam
mógł udać się na prawdziwą Wyprawę, na której
będzie przeszukiwał niezbadany teren.
- Ahoj, przygodo! - zawołał.
Wczesnym rankiem wyruszyli na Wyspę Iluzji.
Dolph z początku chciał tam pofrunąć, lecz gdy tylko
zamienił się w ptaka-olbrzyma, poczuł, że mięśnie
skrzydeł ma obolałe od wczorajszego lotu. Nie był
prawdziwym ptakiem, a więc nie miał ptasiej
kondycji. Poza tym dość niezgrabnie szybował w
powietrzu. Wiedział, że gdyby nieco popracował,
zapewne wychodziłoby mu to o wiele lepiej,
stwierdził jednak, iż gra nie jest warta świeczki i tym
razem postanowił pójść piechotą.
Szli zaczarowaną ścieżką na północ. Po jakimś czasie
skręcili na wschód i stanęli na rozdrożu. Trafili na
dróżkę, którą zazwyczaj chadzali Esk i Chex. Dolph
widział ją w magicznym Gobelinie. Och! krwi. A
potem poznał dziewczynę Brie Brassy* [Brassy
(ang.) - mosiężny, metaliczny, hałaśliwy.] i zupełnie
pomieszało mu się w głowie. Dolph był pewien, że on
sam nigdy, ale to nigdy przenigdy nie zakocha się w
żadnej głupiej babie. Dobrze wiedział, jakie one są.
Takie jak jego złośliwa starsza siostra! Żaden
chłopiec przy zdrowych zmysłach nie powinien się
zadawać z dziewczyną! Iren także bez żadnych
skrupułów wyżywała się na Dorze, więc i Ivy doszła
do wniosku, że tak samo należy postępować z
Dolphem.
Nie! O ile mi wiadomo, jedyna dobra dziewczyna to
taka, która jest gdzieś daleko! - pomyślał.
- Znałeś Eska? - zagadnął po chwili Marrowa. -
Czemu przestał szukać przygód i związał się z jakąś
tam kreaturą ze Świata Hipnotykwy?
- Częściowo jestem winien całemu temu zajściu -
odpowiedział ozięble Marrow. - Nie musisz jednak od
razu wyrażać się o mnie z takim lekceważeniem!
- Nie miałem na myśli ciebie, kościogłowy! Mówiłem
o mosiężnej Brii.
- Zarówno ja, jak i ona pochodzimy ze Świata
Hipnotykwy - odrzekł szkielet tym samym
lodowatym tonem.
Twardogłowego Marrowa nie było łatwo urazić,
najwidoczniej jednak Dolphowi się to udało.
Stwierdził, że postąpił nadzwyczaj
niedyplomatycznie. Chodzący szkielet był szalenie
miły. Niepotrzebnie sprawił mu przykrość.
Dolph przemyślał całą sprawę i doszedł do bardzo
nieprzyjemnego wniosku. Stwierdził mianowicie, iż
należałoby Marrowa przeprosić. Przepraszanie było
jedną z tych głupich rzeczy, w których lubowali się
dorośli, zaś szkielet niestety do nich należał. Czasami
jednak trzeba było stosować się do słabostek
starszych, mimo iż z własnego punktu widzenia było
to zupełnie nieuzasadnione.
- Przepraszam, że ci dokuczyłem - zaczął niepewnie
Dolph. - Wiem, że pochodzisz ze Świata Hipnotykwy
i że jesteś całkiem fajny. chciałem powiedzieć, że to
ta mosiężna dziewczynka jest głupia. Esk też jest
głupi, bo się z nią zadaje. Z pewnością dyryguje nim
tak jak Ivy mną.
Oczodoły w czaszce obróciły się i zerknęły na
Dolpha.
- Przejmujesz się, gdy ci się mówi, co masz robić?
- Pewnie! Nikt nie lubi słuchać głupich bab przez cały
czas!
- Ach! Chyba więc cię źle zrozumiałem - odrzekł
Marrow. - Nie chciałem cię urazić. Bardzo
przepraszam.
- Ojej! Przecież ty nie powinieneś mnie przepraszać!
To ja chciałem przeprosić ciebie!
- Czasami można wzajemnie się przeprosić. Pozwól
jednak, że opowiem ci coś niecoś o Świecie
Hipnotykwy... i o kobietach. Hipnotykwy
zamieszkuje wiele przeróżnych stworzeń. Są one
zupełnie inne od istot, które normalnie spotyka się w
Xanth, gdyż ożywia je magia. Jednak i one czują.
Spełniają też różne zadania. Nie powinno się im
ubliżać tylko dlatego, że są z innego świata, świata
innego niż twój.
- Taaak. Chyba masz rację... - zgodził się Dolph.
- Podobnie rzecz ma się z kobietami. Z pewnego
punktu widzenia to zupełnie inny gatunek. Czasami
mężczyznom trudno je zrozumieć. Ale także czują i
mają swoje zadanie do spełnienia. Nie powinno się
ich przekreślać tak od razu... Bria Brassy to porządna
kobieta, wspaniała partnerka dla kogoś takiego jak
ogr Esk. On o tym dobrze wie. Dzięki niej jest o
wiele lepszy niż kiedyś.
- Ale żeby aż tak stracić głowę! Widziałem go w
Gobelinie. Całował ją!
- W swoim czasie zrozumiesz, ile radości można
czerpać z takich czynności...
- Nigdy! - poprzysiągł sobie Dolph.
Marrow nic nie odpowiedział, lecz uśmiechnął się
krzywo pod nosem.
- Pocałowałbyś dziewczynę? - spytał nagle Dolph,
zmieniając temat.
- Obawiam się, że żywa dziewczyna nie byłaby z tego
zadowolona...
- No, a kogoś takiego jak ty? Dziewczynę z kości?
- O tak! Jeśli tylko bym się jej spodobał. Choć my,
szkielety, współżyjemy ze sobą w nieco inny sposób.
Ale to tylko teoria. Jestem jedynym przedstawicielem
mego gatunku żyjącym tu, na zewnątrz Hipnotykwy.
Dolph doszedł do wniosku, że Marrow to równy gość
i mimo że jest dorosły, potrafi zrozumieć naturę
dzieci. Wcale nie powiedział, że nie chciałby stracić
dla kogoś głowy, pomyślał Dolph. Dobrze, że nie
kręcą się tu żadne dziewczyny!
Po jakimś czasie Dolph poczuł, że jest zmęczony.
Doszedł jednak do wniosku, że nawet gdyby zamienił
się w jakieś zwierzę, czułby się dokładnie tak samo.
Wczoraj mógł lecieć, bo bolały go tylko nogi, dzisiaj
także ręce dały znać o sobie. Był to jeden z aspektów
poszukiwania przygód, którego nie wziął wcześniej
pod uwagę. Wpatrując się w Gobelin, wcale o tym nie
pomyślał.
- Może... - zaczął Marrow.
- Tak... może nadszedł czas, by odpocząć - przytaknął
Dolph.
- ...mógłbym cię ponieść. Nie męczę się, a poza tym
gdybyś zmienił się w coś małego...
- Cudownie! - wykrzyknął Dolph i zamienił się w
myszkę. Marrow wysunął dłoń i chłopczyk wdrapał
mu się na kościste ramie. Szkielet schylił się, wziął
wszystkie rzeczy Dolpha i ruszył dalej w kierunku
Wyspy Iluzji. W ten sposób było im o wiele
wygodniej maszerować, Dolph zaś mógł sobie nieco
odpocząć, nie tracąc czasu.
Nagle zaczarowana ścieżka skończyła się. Chyba
mało kto zapuszczał się w tak dalekie strony. Teraz
posuwali się dużo wolniej. Marrow co prawda nie
odczuwał zmęczenia, lecz z trudem przebijał się przez
zarośla i chaszcze. Niewątpliwie ścieżką było mu
łatwiej wędrować. Musieli omijać niebezpieczne
rośliny, wikłacze i legowiska smoków, choć prawdę
mówiąc, Dolph wcale się ich nie bał, gdyż wiedział,
że w każdej chwili może się przeobrazić w coś
silniejszego, coś będącego w stanie pokonać
obrzydliwe zwierzę czy drzewo. Lepiej jednak było
zachowywać ostrożność i oszczędzać magiczną moc
na gorsze czasy.
Doszli nad rzekę. Kościej bez większego namysłu
zaczął forsować przeszkodę, lecz gdy tylko wszedł do
wody, przystanął i powiedział:
- Coś mnie gryzie w kości nóg.
Nie było najmniejszych wątpliwości. Rzekę
zamieszkiwały wodne psy. Nadpływało ich coraz
więcej i więcej. Szkielet szybko wyskoczył na brzeg.
Nie czuł bólu, jednak bez nóg czułby się dosyć
nieswojo. W wodzie poruszał się powoli, więc wodne
psy miałyby wystarczająco dużo czasu, by się do nich
dobrać. Lubiły porywać kości i zakopywać je głęboko
w mule.
Gdy tylko Marrow znalazł się znowu na brzegu,
Dolph z powrotem zamienił się w chłopca.
-- Przeobrażę się w ptaka olbrzyma i przeniosę cię na
drugą stronę - powiedział.
-
Mięśnie mam jeszcze nieco zesztywniałe, ale jakoś
dam sobie radę.
- Tu jest mało miejsca. Nie pofruniesz - odrzekł
Marrow. - Będzie ci trudno zarówno wystartować, jak
i wylądować. Drzewa rosną tuż przy wodzie.
Marrow miał rację. Tak było w istocie.
- Może zamieniłbym się w wielką rybę...
- A co będzie, jak zaatakuje cię stado wodnych psów?
Nie. Sądzę, w. sam jakoś powinienem przeprawić się
na tamten brzeg. Kopnij mnie. Utworzę linę z kości,
przyczepioną do gałęzi po przeciwległej stronie.
Polecisz tam jako mały ptaszek, a potem mnie
przeciągniesz.
Dolph stwierdził, że to całkiem niezły pomysł.
Przeobraził się w ogra i kopnął Kościeja z całej siły w
kość biodrową. Kości natychmiast rozleciały się na
kawałki i utworzyły długi sznur rozciągnięty ponad
rzeką, zakończony kościstymi łapkami. Jedna z nich
kurczowo schwyciła się pobliskiej gałęzi, druga
korzenia drzewa wystającego z przeciwnego brzegu.
Dolph już miał się zamienić w ptaszka, gdy
przypomniał sobie o mięśniach, które bolały go bez
względu na rozmiary skrzydeł. Spojrzał na linę z
kości i coś mu przyszło do głowy. Mógł po niej
przejść!
Znów przeobraził się w myszkę. Wydrapał się po
kości i pewnym krokiem zaczął posuwać się w przód.
Nie czuł żadnego strachu. W ogóle nie bał się, że
spadnie. A gdyby nawet tak się stało, to po prostu
zamieniłby się w ptaka i pofrunął dalej.
Już lepszy ból mięśni niż kąpiel w tej rzece,
pomyślał.
- Podejrzewam... - odezwała się wisząca pośrodku
czaszka, gdy tylko chłopiec się do niej zbliżył.
- ...że za chwilę będę na drugim brzegu - dokończył
Dolph. Ale ponieważ był teraz małą myszką, z jego
pyszczka wydobyły się dziwne, piskliwe dźwięki,
których Kościej najprawdopodobniej i tak nie był w
stanie zrozumieć.
W Xanth wszyscy ludzie mówili jednym językiem,
natomiast każde ze stworzeń posiadało swój własny
język i tylko parę z nich mówiło językami innych
gatunków. Marrow jako ludzki szkielet mówił po
ludzku i władał różnymi jego odmianami. Potrafił
dogadać się z elfami, nimfami czy centaurami.
Podobnie rzecz się miała z ogrami. One jednak były
tak gburowate, że, z wyjątkiem tych, w których
żyłach płynęło nieco ludzkiej krwi, nie można było
ich wcale zrozumieć.
- ...że powinieneś się pospieszyć - ciągnął Marrow.
Dolph czuł się doskonale, ale właściwie nie mógł
biec. Musiał pomału i ostrożnie stąpać po linie.
- Czemu? - pisnął.
Och! Zły traf! Zauważył harpie. Były wstrętne,
złośliwe i wygłodzone. I na dodatek były rodzaju
żeńskiego.
Każda harpia z łatwością porywa myszki. Pożarłaby
go w jednej chwili.
Czy zdążę przejść na drugą stronę, nim one tu
nadlecą? - pomyślał.
Przystanął na moment i ujrzał nadlatujące, cuchnące
obrzydlistwa. Frunęły niezdarnie, ciężko wymachując
swoimi wielkimi skrzydłami. Postanowił
wyprowadzić je do lasu, i tam się przeobrazić. Nie
chciał zmieniać postaci na środku rzeki. Wydało mu
się to zbyt skomplikowane. Poza tym w ten sposób
mógłby niechcący rozdzielić Marrowa na części.
Popędził na koniec liny. Jedna z harpii najwidoczniej
już go zauważyła, gdyż skręciła w jego stronę, by
zagrodzić mu drogę. Już było czuć jej odrażającą
woń. Cóż za straszliwy śmierdziel!
- Zaraz cię dopadnę, piękna, woniejąca myszko! -
zaskrzeczała. Jej głos był równie nieprzyjemny jak
odór, który wydzielała.
Udało mu się dotrzeć na drugi brzeg, zanim
wyciągnęła ku niemu swe brudne, tłuste szpony.
Natychmiast wskoczył na pień, którego trzymał się
Marrow i przyjął postać ogra.
- Hej, ogr twierdzi, ona śmierdzi! - zagrzmiał.
- Och! Nie zauważyłam cię, pięknisiu! - zaskrzeczała
harpia. - gdzie się podziała moja myszka?
- Ja myszka, ona weszka! - drażnił się z nią Dolph.
Harpia najwidoczniej wcale nie zorientowała się, że
potrafił zmieniać swą postać.
- Zabrałeś mi moją mysz, to ja wezmę twoje kości! -
zagroziła. Chwyciła szponami linę i szarpnęła nią z
całej siły. Palce Marrowa puściły gałąź, której się
trzymały. Lina poszybowała w dół, ku powierzchni
wody bezradnie kręcąc się w powietrzu. Zgraja
wodnych psów rzuciła się w jej kierunku.
- O nie! Nie zrobicie mi tego, rybie mordy! -
wrzasnęła harpia, ud y tylko jeden z nich pochwycił
kosteczkę dłoni. - One są moje. Rozłupię je na
strzępy. - Zamachała ciężko skrzydłami i uniosła się
w górę ciągnąc linę z kości za sobą.
- Rozłupie go na strzępy? Marrow ma kłopoty! Sam
się nie złoży. Muszę mu pomóc. Harpia na pewno
tego nie zrobi! Tylko ja mogę go uratować!
Natychmiast przeobraził się w niewielkiego,
latającego, ognistego smoka. W ten sposób miał dość
miejsca, by unieść się w górę. Był mniejszy od ptaka-
olbrzyma, lecz jednocześnie na tyle silny, by walczyć.
Smoki były dzikie jak mało kto. Rzucił się w pogoń
za harpią.
Zobaczyła go i spróbowała zrobić unik.
- Smok! - zaskrzeczała. - Skąd on się tu wziął?!
Siostrzyczki! Pomocy!
Natychmiast zewsząd odezwały się liczne
nawoływania i wrzaski. Nadlatywały inne harpie!
Muszę jej odebrać szkieletową linę, zanim się tu
zjawią, pomyślał D)olph.
Podleciał do harpii, lecz ta nie pozwoliła mu zbliżyć
się do liny. Harpie nadzwyczaj zręcznie łapały swoje
ofiary i nadzwyczaj niechętnie się ich pozbywały.
Wysłał ku niej jęzor ognia, który jednak ją ominął.
Prawdziwy smok z pewnością przeszyłby ją na wylot,
Dolph nie był zbyt zręcznym miotaczem płomieni, a
ogień, którym buchał, nie był dość gorący.
Zacisnął szpony na środku liny, tuż przy czaszce.
Szarpnął, próbując wyrwać ją z pazurów harpii, lecz
ta nie puściła.
- Boję się, że rozerwiesz mnie na kawałki - jęknął
Marrow. - A byłoby szkoda, gdybym stracił parę
kości. Nic dobrego by z tego nic wynikło.
Szkielet z pewnością miał rację. Dolph był tego
pewien. A tym- czasem przybywały inne harpie. Były
obrzydliwe. Jedna gorsza od drugiej.
- Wkrótce rozszarpią Marrowa na strzępy - westchnął
chłopiec. - Co robić?
- A może tak spróbowałbyś wypuścić trochę dymu... -
zaproponowała czaszka.
Dym! Dolph od razu zamienił się w latającego,
ziejącego dymem smoka. Występowały one w Xanth
nadzwyczaj rzadko, lecz Dolph mógł przemieniać się,
w co tylko chciał. W okazy pospolite i okazy rzadkie.
Wciągnął powietrze, napełnił nim brzuch, zamienił je
w dym i odetchnął głęboko, wypuszczając z siebie
kłęby dymu, których nie powstydziłby się żaden
prawdziwy palacz.
Dym spowił kościstą linę i harpię i ułożył się w
chmurę. Dolph słyszał, jak wstrętne stworzenie
kaszle. Nie lubi dymu, pomyślał. Musi być dla niej za
czysty.
- Teraz mnie puści - odezwała się czaszka Marrowa. -
Odciągnij mnie na bok.
Smoko-chłopiec chwycił linę, wyłonił się z białej
chmury i uniósł linę wysoko w niebiosa. Teraz jednak
zauważyły go inne harpie. Zaczęły krążyć w
powietrzu, szykując się do pościgu. Chciały tych
kości! Lecąc, rzucały okropne przekleństwa. Dolph
cieszył się, że jako smok niezbyt dobrze rozumie
ludzki język. Zaróżowiły mu się jedynie
metalizowane uszy. Te bestie miały naprawdę
niewyparzone gęby!
- Gdyby potrafiły pałować albo kamienować, być
może dałyby mi radę. Słowa mnie nigdy nie ranią -
filozoficznie odezwał się Marrow. Niemniej i on się
trochę zawstydził.
Dolph leciał tak szybko, jak mógł, a koścista lina
huśtała się to w jedną, to w drugą stronę. Marrow bez
pomocy silnego kopniaka nie był w stanie z
powrotem zamienić się w szkielet, zaś Dolph nie
mógł tego zrobić przed wylądowaniem.
- Co za zafajdane ptaszyska! Muszę jak najprędzej się
ich pozbyć! - westchnął.
Wydawało się to jednak prawie niemożliwe. Harpie
sunęły za nimi równym rzędem. Nie przybliżały się,
ale też i nie oddalały. Gdyby Dolph zdecydował się
wylądować, odległość między nimi gwałtownie by się
zmniejszyła. Nawet jeśliby kopnął w linę, zapewne
natychmiast zdążyłyby to wykorzystać.
Pochwyciłyby kości w locie, zanim te zdołałyby się
złożyć. Nie! To nie przyniosłoby nic dobrego!
- Może mógłbym je zgubić gdzieś w gęstym lesie? -
szepnął sam do siebie i gwałtownie skręcił na
Rozdział 3
VIDA
Piers Anthony 002 Xanth 011 Niebianski cent. Strona 4 z 35
4
wschód, gdyż tam wznosiła się wysoka, zalesiona
góra...
Nagle harpie zrezygnowały z dalszego pościgu.
Dolph oglądał się za siebie parę razy, nie dowierzając
swoim smoczym oczom, lecz nie było najmniejszych
wątpliwości. Ptaszyska nie frunęły za nimi. Kręciły
się wysoko w powietrzu wokół niewidocznej bariery.
- Pożałujesz tego! - skrzeczały gromkim głosem.
Dolph mruknął z powątpiewaniem. Marrow
doskonale rozumiał, o co mu chodzi.
- Chyba nie lubią zapuszczać się w te strony. Coś w
tym musi być - powiedział. - Ale ten las wygląda
dość przyjaźnie. Z pewnością jest lepszy od tych
strasznych stworzeń, czyhających na moje kości.
Znajdź jakieś dobre lądowisko. Dalej możemy pójść
pieszo.
- Zgadza się. Trucizna - powiedział. - To na pewno
jest jakaś leśna boginka. Przybrała postać
niedźwiedzia.
Dolph chciał spytać, co to takiego, lecz wtedy
musiałby albo wymyślić jakiś odpowiedni rym, albo
znowu zamienić się w chłopca. Lecz po pierwsze nic
stosownego nie przychodziło mu do głowy, a po
drugie nie miał ochoty stanąć z tą dziką bestią twarzą
w twarz. Tak więc stał jak głupek, co w obecnym
wcieleniu przychodziło mu niesłychanie łatwo.
- Tak. To prawda. Jestem boginka Vida. A to jest mój
las! - rzekł niedźwiedź. - Nie wolno do niego
wchodzić ani ogrom, ani szkieletom. Nikt was tutaj
nie prosił. Wynoście się stąd, pókim dobra!
Vida? To brzmi dziwnie kobieco, pomyślał Dolph.
Ale też przywodzi na myśl coś podłego. Obrzydliwa
czy obrzydliwy? Jakiego by tu użyć rodzaju?
- My tylko tędy przechodzimy - wyjaśnił Marrow. -
Mój towarzysz chce się po prostu czegoś napić. Zaraz
opuścimy twoje terytorium.
- Wynosić się! Wynosić! Won! - wrzeszczał
niedźwiedź.
- Cóż, jeśli tego chcesz - burknął Marrow, po czym
zwrócił się w stronę Dolpha i zapytał: - Co o tym
sądzisz?
Dolph z radością wyszedłby z tego lasu, nie miał
jednak najmniejszej ochoty wracać tam, gdzie
włóczyły się harpie. Nie chciał również dalej iść tą
drogą, gdyż tędy było dużo dalej do Wyspy Iluzji. A
poza tym był okropnie spragniony, i myśl o tym, że
nie może się napić, doprowadzała go do szaleństwa.
- Łyknie sobie i odpowie! - powiedział.
- Łyknie sobie i... po tobie! - zagrzmiał niedźwiedź. -
Umrzesz natychmiast, a ja twoim cielskiem użyźnię
ziemię pod moje kwiatki.
Jednak i ta groźba nie wywarła na Dolphie
specjalnego wrażenia. Spojrzał na Marrowa
błagalnym wzrokiem i czekał.
- Chyba... - zaczął szkielet.
- Wynosić się stąd! Wynosić! Wynosić! - zaryczał
niedźwiedź.
- ...będziemy musieli ściąć jej drzewo - dokończył
kościej. Niedźwiedź znów ryknął, prawie tak głośno
jak poprzednio, lecz równocześnie jakoś inaczej.
Sadząc olbrzymie susy, rzucił się w ich stronę.
Tymczasem Marrow szybko wbiegł na szczyt góry i
skrył się w zaroślach.
- Ooo! Trafił go w czuły punkt - mruknął Dolph.
- To drzewo powinno być gdzieś tutaj, na szczycie! -
zawołał szkielet. - Kiedy tylko je znajdziemy, ułożę
się w siekierę, a ty porąbiesz je na kawałki.
- Wygrałeś! Wygrałeś! Wygrałeś! - mruknął
niedźwiedź. - Zostaw moje drzewo!
Marrow przystanął.
- Ale odtrujesz wodę i pozwolisz mojemu
przyjacielowi, Księciu Dolphowi, bezpiecznie się
napić?
- Księciu Dolphowi? - powtórzył zdziwiony
niedźwiedź.
- Tak. Prowadzi Wyprawę, a ja mu towarzyszę. Nie
mamy zamiaru zrobić ci nic złego. Chcemy się tylko
napić i ruszyć w dalszą drogę.
Niedźwiedź zniknął, a jego miejsce zajęła piękna,
młoda kobieta o rudobrązowych, kręconych włosach
sięgających stóp, odziana w szaty z magicznie
złączonych zielonych liści.
- Czemuście mi tego wcześniej nie powiedzieli? -
spytała.
- Nikt nas o to nie pytał - odpowiedział Marrow,
próbując zachować odpowiedni dystans. - A teraz,
jeśli nie masz nic przeciwko temu, zaczerpniemy
trochę wody.
- Oczywiście. - Vida wskazała palcem strumyk i
woda oczyściła się. - Pij, ile tylko chcesz, Książę! -
powiedziała, marszcząc nagle czoło. - Jesteś pewien,
że to on?
- zagadnęła Marrowa. - Nie wygląda mi na księcia!
- Przeobraża się w najprzeróżniejsze istoty - wyjaśnił
jej kościej. - Stwierdził, że idąc przez las, powinien
przybrać postać ogra. i Jeśli obiecasz, że nic mu nie
zrobisz, może zamienić się w coś innego.
- Obiecuję! - zawołała Vida, a włosy jej aż zalśniły z
podniecenia. - Zawsze pragnęłam Księcia!
Dolph z powrotem zamienił się w chłopca. Podszedł
do strumyka. Woda wyglądała wspaniale.
No, jeśli Marrow uważa, że nic mi się nie stanie,
mogę spokojnie się napić. Dorośli się na tym znają,
pomyślał. Robią to instynktownie.
Zaczął chciwie pić. Jeszcze nigdy w życiu nic mu tak
wspaniale nie smakowało!
Po chwili wstał i przypomniał sobie, że już nie są
sami. Tuż przy nich stała kobieta, a on był... całkiem
nagi. Zatęsknił za swoim plecakiem i ubrankiem,
które zostało gdzieś daleko na drugim brzegu rzeki.
Przez to całe zamieszanie z harpiami taki problem jak
nagość zupełnie wyleciał mu z głowy. Tak więc nie
miał co na siebie włożyć. Było też za późno na
jakiekolwiek zmiany. Vida już go sobie obejrzała.
Poczuł, że się rumieni.
- Musisz nas sobie przedstawić - odezwała się
dziewczyna, zwróciwszy się do Marrowa.
Kościej wzruszył ramionami.
- Książę Dolphie, to boginka Vida, pani tego lasu.
Vido, to Książę Dolph, syn Króla Dora.
- Miło mi cię poznać - z powątpiewaniem mruknął
Dolph, wyciągając dłoń, jednocześnie
uświadomiwszy sobie, że nie mówi do prawdziwej
kobiety, lecz jakiegoś stworzenia z lasu, które
podobnie jak on może przeobrażać się w różne istoty.
Bardzo go to zdziwiło...
Vida jednak nie podała mu ręki, lecz podbiegła i
mocno go przytuliła. Jej ciało było nadzwyczaj
miękkie. Dolph otworzył usta ze zdziwienia, tylko po
to, by natychmiast przywarły do nich jej usta.
Uraczyła go namiętnym pocałunkiem. Był zupełnie
oszołomiony.
- No i co? Czyż to nie cudowne? - spytała,
pozwoliwszy mu złapać oddech. - Zobaczysz, gdy się
pobierzemy, będzie nam dużo, dużo lepiej...
Dolph już zamykał usta, lecz w sekundzie zamarł bez
ruchu.
- Obawiam się, że zaszło pewne nieporozumienie -
odezwał się Marrow. - Dolph...
- Nie chce się jeszcze żenić? - dokończyła kobieta. -
No, ale to chyba można zrozumieć. Sama muszę
przyznać, że to wszystko stało się tak nagle. Też o
tym nie myślałam, dopóki nie dowiedziałam się, kim
jest. A może bym tak zdjęła szaty?
- Ja... - jęknął Dolph.
Liście zamigotały, opadły w dół i oczom chłopca
ukazała się ponętna, naga nimfa. Jej włosy
połyskiwały swawolnie, nieco przysłaniając obfite
kształty.
- No i co? Czyż to ciało nie jest godne Księcia? -
westchnęła. - zapewniam cię, że spisuje się
doskonale. Tak w rzeczywistości wyglądam. Jeśli ty
także zechcesz pozostać tym, kim jesteś i zareagować
po męsku, z pewnością będę zadowolona.
- Ale... - odezwał się Dolph.
- Dodam ci odwagi - szepnęła Vida. - Nie chciałam
robić tego przed ślubem, lecz dla ciebie uczynię
wyjątek. Pozwól mi tylko zbliżyć się do siebie... -
mówiąc to, znów wzięła go w ramiona, uniosła w
górę i ułożyła na ziemi, tak by objąć go jednocześnie
nogami i rękami. - A teraz, Książę, bądź mężczyzną -
dodała namiętnie. - Czekam na ciebie. Jestem gotowa.
- Ratunku! - krzyknął Dolph. Marrow podbiegł bliżej.
- To jego naturalna postać - oświadczył. - Dolph to
młody Książę. Ma tylko dziewięć lat. Jeszcze nie
może się żenić.
Vida dopiero po dłuższej chwili pojęła znaczenie tych
słów, gdyż właśnie szykowała się do następnego,
namiętnego pocałunku.
- Ile? - spytała.
- Dziewięć - odrzekł Dolph. Zamyśliła się.
- No cóż. Może za kilka lat... - westchnęła, puszczając
Księcia. - Źle się składa. Tyle bym ci miała teraz do
zaoferowania...
- Ach! To nie ulega najmniejszej wątpliwości -
przytaknął jej Marrow. - Bardzo przepraszamy za ten
kłopot.
- A więc jesteś jeszcze dzieckiem? - upewniła się
Vida. - Leśne boginki zawsze otaczają dzieci opieką.
Chodź, musisz coś zjeść. Dorastający chłopiec musi
się dobrze odżywiać!
- Och!
- A poza tym nie powinieneś włóczyć się nago po
lesie. Zaziębisz się na śmierć.
-
Skinęła rękoma i nagle...
- Mam na sobie opończę z zielonych liści - wyszeptał
zdziwiony chłopiec.
- Chyba przydałoby mu się też coś do zjedzenia -
napomknął
- O tak. - Na dłoni Vidy pojawiła się ogromna,
zielona sałata. - Zjedz ją i zaraz potem umyj zęby! -
przykazała. - A potem umyj się cały. Szczególnie za
uszami...
Z tego wszystkiego chyba by było lepiej, gdyby
Dolph był już dorosły. Jej pieszczoty z pewnością
byłyby przyjemniejsze od główki zielonej sałaty!
Teraz zachowanie Vidy przypominało mu matkę.
Wygląda na to, że wpakowałem się w niezłe bagno,
pomyślał. Marrow nie musi nic jeść, lecz dobrze wie,
że każdy żywy człowiek powinien czasem coś
przekąsić i, jak wielu dorosłych, uważa pewnie, że
taka wstrętna sałata jest lepsza od kolby słodziutkiej,
cukrowej kukurydzy.
Jednak sprawy nie miały się aż tak źle. Gdy tylko
Książę się nieco posilił, Vida zamieniła się w
pięknego, dużego konia, którego Dolph mógł z
łatwością dosiąść i uniosła go na szczyt góry, tam
gdzie rosło jej drzewo.
Okazało się, że jest to stary, wielki buk. Wokół niego
rozciągała się łacha białego piachu. W gałęziach
szumiały fale oceanu. Zaproponowała, by spędzili tu
noc, a Marrow, o dziwo, nie miał nic przeciwko temu.
- Pod twoja opieką z pewnością nic nam się nie stanie
- powiedział.
Rozmawiali. Vida wciąż zachwalała pod niebiosa
samą siebie. Jako być może przyszła panna młoda,
chciała zrobić na Dolphie dobre wrażenie. Marzyła,
by o niej nie zapomniał, gdy nadejdzie odpowiedni
czas.
Leśne boginki, podobnie jak hamadriady*, [*
Hamadriady - z mit. gr. - nimfy żyjące i umierające w
drzewach, w których mieszkają.] strzegły górskich
lasów, były jednak od tych łagodnych nimf o wiele
potężniejsze. Potrafiły przybierać przeróżne kształty,
zaś nieproszonych wędrowców, którzy się tu
zapuszczali, bądź leczyły, bądź też sprowadzały na
nich różne choroby. Z tej to przyczyny harpie wolały
pozostać na skraju puszczy. Bały się wszechpotężnej
władczyni tego lasu!
Boginki były na zawsze przywiązane do swoich
drzew. Gdy umierało drzewo, ginęły i one. Dlatego
Vidę tak bardzo przeraziły groźby Marrowa. Z ludźmi
mogła wyczyniać, co chciała. Mogła ich porażać
chorobą i uśmiercać, nie dochodząc nawet do swego
drzewa. Marrow jednak nie był prawdziwym żywym
człowiekiem.
Hamadriady musiały przesiadywać w pobliżu swoich
drzew, boginki zaś często przebywały z dala od nich,
tak długo, jak tylko chciały. Jednak było to dość
ryzykowne, gdyby bowiem Vida zapuściła się zbyt
daleko, ktoś mógłby znaleźć i zniszczyć jej drzewo, a
na to nie mogła sobie pozwolić. Tak więc włóczyła
się po tym pięknym lesie, chodząc jedynie tam, gdzie
uważała za stosowne. Było jej strasznie przykro, że
tak niemiło potraktowała Dolpha. Książę wyglądał
jednak jak ogr, a ogry nieustannie niszczyły różne
drzewa. Gdyby od razu wiedziała, że to książę...
- Wiesz, naprawdę jesteś młody - powiedziała,
pomyślawszy o czymś. - Ale gdybyś tak przeobraził
się w dorosłego młodzieńca... moglibyśmy spędzić
razem tyle uroczych chwil...
- Jakich? - zapytał zaciekawiony Dolph. Dotychczas
nie mógł zamieniać się w nic starszego od siebie, lecz
jego talent rósł razem z nim, być może teraz mógłby
już sprostać temu zadaniu.
- Chyba nic z tego - szybko odpowiedział Marrow.
- Ale... - równocześnie zawołali Vida i Dolph.
- Ona nie ma na myśli gry w piłkę czy zwykłych
igraszek - wyjaśnił kościej. - Ona marzy o, jak ty to
mówisz, sentymentalnych bzdurach...
- Ach tak! - krzyknął wzburzony chłopiec.
- A może jednak troszkę pobaraszkujemy... - zaczęła
Vida. Ale Dolph zamilkł. Nie ufał jej. Przynajmniej
nie na tyle, by ją pocałować. Był szczęśliwy, że
Marrow ostrzegł go w porę. Dorosłym nigdy nie
należy wierzyć. Dla zasady.
Vida westchnęła.
No cóż, Książę. Kiedy już zaciekawią cię te
sentymentalne bzdury, wiesz, gdzie mnie szukać. Z
przyjemnością pokażę ci różne warianty owych
bzdur, czy jak tam to nazywasz. Nawet takie, o
których nigdy ci się nawet nie śniło. Przyrzekam ci!
Przyrzeka? - pomyślał Dolph. Nienawidził tego
słowa. Kojarzyło mu się z różnymi zobowiązaniami. -
Nie! Nigdy nie dam się na to nabrać!
Był mały, więc otoczyła go troskliwą opieką. Zresztą
może wchodzilo tu w grę także coś innego.
Rankiem kazała mu zjeść wielki talerz grysiku. Zaraz
potem zamieniła się w konia, by zawieźć go na
wybrzeże. Zrobiło się chłodno. Dolph kopnął
Marrowa. Szkielet natychmiast ułożył się w kościany
kocyk. Chłopczyk otulił się nim. Teraz było mu
ciepło.
Najpierw wrócili się po rzeczy Księcia nad rzekę.
Mieli szczęście. Harpie w ogóle się nimi nie
zainteresowały. Ubranie wciąż leżało na brzegu.
Dolph przeobraził się w myszołowa, stwierdził, że
skrzydła już go prawie nie bolą i pofrunął po swój
tobołek. Przytaszczył go na drugą stronę i z
powrotem przemienił się w chłopca. Ubrał się,
wskoczył na konia i pogalopował poprzez górę na
wschód.
Cudownie! - westchnął. - Taki sposób podróżowania
niezmiernie mi odpowiada!
Gdy już dotarli na wybrzeże, z wolna zapadł
zmierzch.
Okropnie bym chciała zostać z wami - zarżał koń -
lecz martwię się o me drzewo. Chyba żebyś...
- Za parę lat - przerwał jej Dolph.
Wiedział, że nie powinno się kłamać, lecz pomyślał,
że nie postąpiłby zbyt mądrze, mówiąc, co myśli
naprawdę.
Nigdy, ale to nigdy nie zaangażuję się w te
sentymentalne bzdury. Jestem tego pewien, obiecał
sobie w duchu. Może mnie namawiać, ile chce! A
może będę miał tę odrobinę szczęścia i już nigdy jej
nie spotkam...
- No to bywajcie! - Koń zamienił się w sokoła i
szybko odfrunął na zachód.
- Czemu ona zmienia kształty tak jak ja, choć nie jest
Magiem? - zapytał. - Czemu zna różne rodzaje magii?
Myślałem, że jedna osoba może posiadać tylko jeden
magiczny talent.
- To nie osoba. To leśna boginka - wyjaśnił Marrow. -
Magiczna istota, która tylko od czasu do czasu
przybiera ludzką postać. Zauważyłeś już chyba, że ja
sam mogę wiele zrobić z mym własnym ciałem.
Podobnie i ona może uczynić wiele ze swoim. Taka
już jej natura. To nie liczne talenty, lecz różne
aspekty jej talentu, który chroni jej drzewo. Ono zaś,
dopóki żyje, utrzymuje ją przy życiu.
- Chyba tak - westchnął Dolph, choć to, co
powiedział Marrow, nie bardzo trafiło mu do
przekonania. - Ale przecież to drzewo wygląda dużo
starzej...
Teraz, gdy już był całkiem bezpieczny, stwierdził, że
może warto by było zainteresować się jej ciałem, nią
jako nimfą i może czymś tam jeszcze... Zaczął nawet
żałować, że się z nią nieco nie pomocował.
- Obydwoje są w tym samym wieku - zapewnił go
Marrow. - Mają chyba po jakieś dwieście lat.
- Dwieście lat! To czego właściwie ona ode mnie
chciała?
- Tylko człowiek może dać jej potomstwo. Nie może
mieć dzieci z nikim takim jak ona, bo wśród boginek
nie ma mężczyzn. Miała nadzieję, że dzięki tobie się
rozmnoży. Jej dziecię byłoby nie tylko jak ona nimfą,
lecz także miałoby w sobie królewską krew. Byłoby
krewnym królów Xanth. Cieszyłoby się szczególnym
poważaniem. Na tym jej chyba najbardziej zależało.
- Chyba tak - zgodził się Dolph. - Ale w jaki sposób
miałbym jej dostarczyć te dzieci? Powinna zawezwać
bociana. Cóż ja mam z tym wspólnego?
- A to już sprawa Konspiracyjnego Stowarzyszenia
Dorosłych - odrzekł Marrow. - Nie wolno mi z tobą o
tym rozmawiać. Kiedyś może sam odkryjesz całą
prawdę albo oświeci cię ktoś wielce uczony. Nie
Dolph obniżył lot i rozejrzał się dookoła, lecz nigdzie
nie było widać żadnego dogodnego miejsca do
lądowania dla smoka.
- Mógłbyś mnie upuścić i zamienić się w coś
mniejszego - zaproponował Marrow. - Nic mi się nie
stanie.
Dolph wypatrzył niewielką polankę. Wypuścił linę,
przeistoczył się w sokoła i dał nura w dół. W jednej
chwili obydwaj znaleźli się na ziemi. Chłopiec
natychmiast przeobraził się w ogra, pozbierał kawałki
liny na stos i dał im mocnego kopniaka.
Kości uleciały w górę i wylądowały, układając się w
przyjemnie znajome kształty. Przed Dolphem stał
kościej Marrow.
- Co za ulga! - odetchnął. - Prawie żadne stworzenie
nie może mi nic zrobić. Można jednak pogryźć i
przeżuć me kości. Harpie wyssałyby ze mnie cały
szpik! Przepadłbym z kretesem!
- Tak też myślałem - odpowiedział Dolph.
Był głęboko wstrząśnięty tym, co mu zgotował los.
Harpie były nadzwyczaj złośliwe i pełne
okrucieństwa. Gdy patrzył na nie, przyszło mu nawet
na myśl, że dobrze byłoby umyć się za uszami, gdyż
owe obrzydliwe stworzenia miały prawie tak brudne i
plugawe uszyska jak języki!
Postanowili pójść przez las porastający górę.
Stwierdzili, że dzięki temu penetrujące teren harpie
pewnie ich nie zauważą.
- No, ale przynajmniej jesteśmy już za rzeką! -
ucieszył się kościej.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że plecak i
ubranie Dolpha zostały gdzieś daleko. Chłopiec
jednak postanowił nie skarżyć się na takie drobiazgi.
Nie chciał znów stanąć twarzą w twarz z harpiami.
Nadal był ogrem. Nie przeobrażał się w nic innego.
Doszedł do wniosku, że tak będzie bezpieczniej, gdyż
okolica wydała mu się nieco dziwna. Chyba nikt przy
zdrowych zmysłach nie odważyłby się ogra zaczepić.
Nawet szaleńcy woleli omijać te istoty z daleka. W
Xanth krążyło wiele opowieści o głupich goblinach
rzucających się na te groźne olbrzymy, które ciskały
nimi wysoko w górę, aż do słońca, w jego
niesamowicie gorące płomienie. Czasem też
próbowały pożreć i wikłacze. Ich poskręcane kikuty i
poplątane macki wciąż tkwiły w wielkich cielskach
ogrów, tworząc swoiste narośla. Dolph nie był
prawdziwym ogrem, więc oczywiście nie mógł
wyprawiać tak strasznych rzeczy, ale któż o tym
wiedział?
Rozejrzał się dokoła. Okolica była dzika, lecz
dziwnie przyjemna. Pod drzewami rozciągały się
miękkie mchy. Nigdzie nie było splątanych krzewów.
Zatrzymali się przy pięknym, małym strumyczku, by
zaczerpnąć łyk niesamowicie czystej, świeżej wody.
Las wyglądał jak park, którego raczej nie powinno tu
być.
Dolph położył się i zanurzył swój ogrzy pysk w
wodzie. Gdy tylko to uczynił, gdzieś w górze
strumienia rozległ się straszliwy ryk. Przerażony
skoczył na równe nogi. Marrow nastawił dziurki po
uszach.
Wszędzie panowała cisza. Dolph wzruszył ramionami
i znowu się położył. Już już miał się napić, gdy ktoś
znów wrzasnął. Tym razem jakoś straszniej i jakby
nieco bliżej. Lecz nikt się nie pojawił. W lesie znów
było cicho i spokojnie.
Książę postanowił się napić, nim to coś ich dopadnie i
rzuci się na nich, zmusiwszy do walki czy ucieczki.
Prawdziwe ogry oczywiście nie wiedziały, jak się
daje drapaka. Wyglądałoby to nawet nadzwyczaj
dziwnie. Gdyby Dolph zdecydował się zwiać, to z
pewnością cała prawda wyszłaby na jaw. Pochylił się
i po raz trzeci spróbował zaczerpnąć łyk wody.
Tym razem ryk rozległ się niemal tuż nad nimi, a ich
oczom ukazał się olbrzymi niedźwiedź. Nastroszył
sierść i wrzasnął:
- To moja woda! Nie wolno ci jej pić! Wynosić mi się
stąd! Natychmiast wynosić!
Gadający niedźwiedź? Dolph niepewnie z powrotem
stanął na nogi. Ogr mógł bez trudu zdusić takie
zwierzę, lecz on nie był prawdziwym ogrem. Bał się
używać przemocy. Postanowił z nim porozmawiać.
- Ja chcieć jednego łyka, czemu on tak ostro fika?
Ogry miały kłopoty z gramatyką. Wystarczały im
zaimki: ja, on i ona, i tylko nimi się posługiwały.
Niedźwiedź wskazał na strumyk. Woda natychmiast
zmieniła kolor, przybrawszy barwę dymu.
- Wypijesz, ogrze, umrzesz! Teraz to trucizna.
- Jakże mógł zatruć strumyk nawet go nie dotykając?
- zastanawiał się Dolph.
Marrow wsadził kościsty palec do wody. Kość
zmieniła kolor.
Piers Anthony 002 Xanth 011 Niebianski cent. Strona 5 z 35
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin