Ziemkiewicz - Żadnych marzeń
Pierwszego września 1939 roku Nikodem Dyzma, premier Rzeczypospolitej Polskiej, zjawił się w bunkrze Sztabu Generalnego punktualnie o czwartej rano. Wszedł do sali odpraw, pozostawiając osobistego sekretarza za drzwiami, i nie znoszącym sprzeciwu gestem dłoni uciął zwyczajowe „panowie oficerowie...” Naczelnego Wodza, generała Władysława Sikorskiego, ograniczając ceremonie powitalne do pośpiesznego skinięcia głową. Spotkanie nie miało charakteru oficjalnego. Oprócz Sikorskiego uczestniczyli w nim tylko najbliżsi współpracownicy premiera. Generałowie: Rayski, dowódca lotnictwa, Kutrzeba, generalny inspektor sił zbrojnych, oraz Maczek i Thomee, dowodzący pancerno-motorowymi zgrupowaniami odwodowymi „Północ” i „Południe”. Byli także brygadierzy Rowecki, Sosabowski i Dobrzański, dwa dni temu mianowani specjalnym rozkazem dowódcami Samodzielnych Grup Wypadowych, których istnienie pozostawało jedną z najściślej strzeżonych tajemnic wojskowych.
Listę obecnych uzupełniał pułkownik Raczkiewicz, mimo młodego wieku zaliczany, jako jeden z szefów obdarzonego przez Dyzmę licznymi przywilejami wywiadu wojskowego, do najbardziej wpływowych ludzi w Rzeczypospolitej. Dobór zaproszonych na odprawę nie miał jednak nic wspólnego ze służbowymi przydziałami i hierarchiami. Wokół stołu z wielką sztabową mapą zgromadziło się grono najbliższych wojskowych współpracowników premiera, jego, jak czasem mawiano, pretorianie – liderzy nieformalnego stronnictwa, z którym przed kilku laty rozpoczął starania o głęboką reformę polskiego wojska. Równie głęboką, jak ta dokonana na początku lat trzydziestych w gospodarce, nazywana powszechnie „reformą Dyzmy”, która wprost z głębokiego kryzysu wprowadziła kraj w okres intensywnego rozwoju.
Teraz, w obliczu nieuniknionego starcia narodów, mało kto wątpił, że reformy te wdrażał premier pod presją przewidzianych przez niego z genialną trafnością zmian w sytuacji międzynarodowej. Że bezwzględne środki, po które nie wahał się sięgać, surowość, z jaką prześladował komunistów, związki zawodowe i PPS, zdeptanie praw socjalnych i powszechnie krytykowane przywileje dla świata kapitału, usprawiedliwione były wyższą koniecznością – potrzebą dozbrojenia wojska. Przyznawali to nawet zawzięci wrogowie Dyzmy, niechętnie godząc się z urobioną przez prasę opinią o jego darze politycznego wizjonerstwa.
Premier pochylił się nad mapą. Gdy wodził wzrokiem po symbolach oznaczających polskie i niemieckie jednostki, lotniska i obszary ześrodkowania, w ostrym świetle elektrycznych lamp jego twarz bardzo różniła się od tej, którą każdy Polak znał z propagandowych plakatów – tchnącej siłą i wiarą w przyszłość twarzy Męża Opatrznościowego, z uniesionym podbródkiem i stalowym spojrzeniem wbitym w horyzont. Na pochylonym nad Polską obliczu premiera odcisnęły się zmęczenie i bezsenność, wyostrzając rysy i kładąc sine cienie pod oczami. Pod tym względem twarz Dyzmy nie różniła się od twarzy zgromadzonych oficerów. Różnica była tylko jedna: nie znać w niej było obawy. Ani śladu.
– Panowie – rzucił wreszcie, po nieskończenie długim milczeniu. – Nie będę ukrywał, że to wielka chwila, nie tylko dla Narodu, ale i osobiście dla mnie. Zrobiliśmy, co było w naszej mocy, i myślę, że Niemców czeka bardzo przykra niespodzianka. – Jeśli ich plany rzeczywiście są takie, jak założyliśmy. Ale jeśli armia z Prus Wschodnich uderzy zanim Rómmel zdąży przegrupować siły... – Sikorski zawiesił głos. Jak większość pretorianów, zawdzięczał Dyzmie praktycznie wszystko. Gdyby nie upór i determinacja premiera, śmiałe koncepcje generała dotyczące wojny pancernej najpewniej nie doczekałyby się zainteresowania, a on sam mógłby nawet w ogóle nie znaleźć przydziału w czynnej służbie, wypchnięty do rezerwy tak, jak Dyzma zrobił to ze Śmigłym-Rydzem i większością jego legionowych weteranów . Mimo to generał podczas narad i odpraw nie wahał się przeciwstawiać zdaniu premiera. Ten ostatni zresztą zdążył już dawno udowodnić, że nie ceni sobie pochlebstwa. Inna sprawa, iż z reguły puszczał cudze zastrzeżenia mimo uszu. – Oczywiście, ma pan rację, generale – westchnął Dyzma. – Ale Guderian nie uderzy wcześniej niż za tydzień
Nie chciałbym, aby pan pułkownik odniósł wrażenie, że umniejszam sukcesy wywiadu, które w ostatnich latach są rzeczywiście oszałamiające – poparł Naczelnego Wodza Kutrzeba. – Ale nie jest mi znany wypadek, aby jakikolwiek sztab zdecydował się na tak literalne podporządkowanie planów kampanii... – Panowie – w głosie premiera zadrgała irytacja – toczymy tę dyskusję od wystarczająco wielu miesięcy. Zresztą, na jakiekolwiek zmiany nie ma już czasu, za chwilę przyniosą nam depeszę o niemieckiej prowokacji w Gliwicach. Jest to odpowiedni moment, żeby wyjaśnić kilka kwestii, które tego wymagają. Premier odsunął się nieco od sztabowej mapy, przez chwilę spoglądał kolejno na zebranych, wreszcie podjął zmęczonym, ale jak zawsze zdecydowanym głosem: – Moja sytuacja w ostatnich latach była wielce skomplikowana, z uwagi na pewną nierozwiązywalną sprzeczność. Z jednej strony, cenię wysoko wasze umiejętności, jestem przekonany, że stanowicie zespół dowódców najbardziej predestynowanych, by powierzyć im los kraju, i że dokonałem w tej kwestii najlepszego wyboru z możliwych. Z drugiej jednak, w sprawie niemieckich planów zmuszony byłem wymagać od was całkowitego podporządkowania. Proszę, uwierzcie mi panowie, że nie wynikało to z braku zaufania do waszych talentów i fachowych umiejętności. Po prostu byłem do tego zmuszony.
Przerwał na chwilę. W sali panowała cisza.
- Okażcie mi zaufanie jeszcze przez kilka następnych dni. Uwierzcie, że operacja niemiecka przebiegać będzie dokładnie według przedstawionych wam założeń, i uczyńcie co w ludzkiej mocy, aby ją zniweczyć. Przeciwnik, powtarzałem wam wielokrotnie, dysponuje znacznie większymi zasobami. Pakt, jaki podpisał z bolszewikiem, opatrzony został tajnym protokołem, postanawiającym czwarty rozbiór. Gwarancje naszych sojuszników zaś nie są oparte ani na ich militarnych możliwościach, ani na istotnej politycznej woli szybkiego przyjścia nam z pomocą. Nasza jedyna szansa na uniknięcie zagłady, to w ciągu pierwszych dwóch tygodni wojny zadać Wehrmachtowi tak poważne straty i osiągnąć tak wyraźne przełamanie jego frontu, żeby zachwiała się władza Hitlera, a Kreml uznał za stosowne wycofać się z tajnego porozumienia. Większość waszych obaw co do polityki, którą zmuszony byłem narzucić, była uzasadniona i nie mogłem na nie powiedzieć wam nic, poza zapewnieniem, że wiem, co robię. Żeby wykonać zadanie, musieliśmy skupić wszystkie siły na zasadniczych punktach operacji. Bitwa lotnicza i zniszczenie infrastruktury Luftwaffe, powstrzymanie, okrążenie i likwidacja klinów północnego i południowego, a następnie uderzenie grup wypadowych. Zapewniam was, że rezygnacja z rozbudowy marynarki o okręty podwodne, stawiacz min i kontrtorpedowce, na rzecz masowej produkcji czołgu 7 TP, albo przesunięcie środków z programu „Łoś” na rzecz eskadr lekkich bombowców nurkujących, bolały mnie tak samo, jak sztabowców poszczególnych rodzajów sił zbrojnych. Ale to było konieczne i przekonacie się o tym w ciągu najbliższych dni...
Premier przerwał, bo drzwi sali otworzyły się i stanął w nich oficer służbowy sztabu. Generał Sikorski rozwinął wręczoną mu depeszę i czytał ją przez chwilę. – Radio Berlin podaje wiadomość o, jak to określają, zdradzieckim ataku wojska polskiego na miasto Gliwice i zajęciu tamtejszej radiostacji – powiedział, składając ponownie depeszę. – Są potwierdzenia korespondentów włoskich i francuskich. – Panowie, wojna jest już kwestią minut – rzekł premier, chociaż wszyscy to doskonale wiedzieli.
Dalej było jeszcze bardziej optymistycznie, patriotycznie i państwowotwórczo. Niczego nie podejrzewający hitlerowcy rozbijali się na doskonale przygotowanych rubieżach obronnych, najeżonych lufami rusznic kbUr, cekaemów i dział, uderzenia sztukasów trafiały w puste lotniska, a one same waliły się jeden po drugim z nieba pod ogniem w porę przebazowanych polskich „Jastrzębi”. „Karasie” i „Sumy” siały spustoszenie i chaos wśród pancerno-motorowych kolumn Wehrmachtu oraz na bliskim zapleczu frontu, a na końcu kawaleria zmotoryzowana Maczka, przerwawszy potężnym uderzeniem wykrwawione siły niemieckie, mknęła szerokimi autobahnami jak strzelił na Berlin. Hitler, po procesie przed trybunałem Ligi Narodów, jechał ciupasem na odsiadkę we Wronkach, Roosevelt słał gratulacje, Stalin zgrzytał zębami w bezsilnej wściekłości, a Chamberlain i Daladier ze wstydem bili się w piersi... Brakowało jeszcze, żeby załoga Westerplatte zatopiła „Schleswiga-Holsteina”, a byłby komplet.
No, cóż – w końcu pisałem to mając siedemnaście lat. A bezpośrednio odpowiedzialny za moje młodzieńcze opowiadanko i, co za tym idzie, za całą historię, którą ono zapoczątkowało, był Roman Wilhelmi. Po ostatnim odcinku serialu po prostu nie mogłem się pogodzić z urwaniem akcji w momencie, kiedy sekretarz prezydenta powierza Dyzmie misję formowania rządu, a ten, zamiast brać, co dają, zamyka się w gabinecie i kombinuje, jak wybrnąć z twarzą, przerażony, że własna kariera go przerosła.
Ja tam bym się, kurde, nie przestraszył, pomyślałem. Ja bym wiedział, co robić. Postać Dyzmy została zagrana tak sugestywnie, że bardzo łatwo było mi wyobrazić sobie, że to ja. Że gdyby istniał jakiś sposób na wniknięcie w świat literackiej fikcji, gdyby ten świat, powiedzmy, istniał jakoś obok – bo w końcu kto ma niezbity dowód, że i my nie jesteśmy czyjąś powieścią, a z powieści do powieści blisko, tylko przeskoczyć okładki... Krótko mówiąc, nagrało mnie na jakiś czas kompletnie. Zawaliłem parę klasówek, odpuściłem ze dwie imprezy, wprawiłem w poruszenie koleżankę z drugiej ławki pod oknem, którą fakt, że przestałem się w nią wgapiać przez całe lekcje, przyprawił najpierw o ulgę, a potem o irytację, i na parę tygodni utonąłem po uszy w opracowaniach dotyczących międzywojnia i przedwrześniowych militariów. I w końcu wystukałem dobrych trzydzieści kartek początku powieści o premierze Dyzmie, pogromcy Hitlera, i o szczęśliwej, zwycięskiej Polsce, w której komunistów oglądać można tylko w więzieniach.
A potem, tak samo, jak to było z paroma dziesiątkami innych spraw, nagrał mnie jakiś inny pomysł, nie pamiętam już jaki, i powieść o Dyzmie pozostała w szufladzie. Nie mogę zresztą powiedzieć, że na nic się nie przydała, bo kiedy na wstępnym wyciągnąłem z historii polityczne uwarunkowania wybuchu wojny i kampanię wrześniową, starczyło parę minut, żeby egzaminator wpisał mi piątkę przez dwie kratki. Ładnych parę lat później pożółkły maszynopis wyskoczył na mnie z zakurzonej teczki podczas porządków i przyszła mi do głowy myśl, żeby przerobić stary pomysł na opowiadanie – w sam raz, uznałem, w guście „Nowej Fantazji”. A może nawet była to wtedy jeszcze tylko „Fantazja”, bez słowa „nowa” w tytule. Zabrałem maszynopis do redakcji „Gazety” i wczytałem go tam przez skaner, z myślą, żeby wziąć laptopa na wakacje i popołudniami popracować nad tekstem. I nawet, pamiętam, przysiadłem do tej roboty raz i drugi. Głównie po to, żeby wzruszyć się własną dziecięcą naiwnością. Moja powieść nie trzymała się kupy w podstawowych założeniach – przecież gdyby naprawdę w czasie wielkiego kryzysu doszedł do władzy ktoś, kto zdołałby wprowadzić kraj w okres gospodarczej prosperity, a po śmierci Piłsudskiego zdyskontować swój sukces odsuwając od władzy sanacyjną koterię, musiałaby się odpowiednio do tego zmienić także polityka krajów ościennych. Pomysł, że na Polskę dysponującą brygadami czołgów i piechoty zmotoryzowanej oraz lotnictwem z prawdziwego zdarzenia Niemcy uderzaliby według tych samych planów, co na kraj broniony przez ułanów i myśliwce P-11, był w ogóle kompletnym idiotyzmem. Nie żebym miał o to do siebie żal – jest paru dorosłych pisarzy SF, którzy historie alternatywne wymyślone w sposób równie naiwny potrafili wydawać drukiem, ale wcale nie miałem ochoty dołączać do ich grona. A wykonać tę pracę porządnie... Wystarczyło, że sobie wyobraziłem te kilometry bibliotecznych półek i tysiące szczegółów do sprawdzenia. Od pierwszych akapitów: czy rzeczywiście premiera wchodzącego do sali odpraw witano by komendą „Panowie oficerowie”? A jeśli tak, kto by ją podawał? Czy w 1939 funkcja generalnego inspektora sił zbrojnych była rozdzielna od naczelnego wodza? Czy... Szkoda miejsca na wyliczanie.
Mimo wszystko nie zdobyłem się na usunięcie swojej młodzieńczej pisaniny z twardego dysku. Skompresowałem ją tylko i w kilka dni po powrocie z wakacji zapomniałem o premierze Dyzmie na amen. Ale ponieważ nie lubię się bez absolutnej potrzeby rozstawać z przedmiotami, a do pisania stary laptop wystarczał w zupełności, używałem go jeszcze przez wiele lat. Zabrałem go ze sobą także wtedy, gdy popadło na mnie napisać dla „Gazety” kawałek o Instytucie Statystycznym. I tam właśnie, w Instytucie, do mojego patriotyczno-radosnego kawałka dobrał się Śpioch, po raz bodaj pierwszy w życiu dając mi realną nadzieję na zarobienie naprawdę grubej forsy... Ale po kolei.
Rafał A. Ziemkiewicz
mf1983