2. Vir dolorum.doc

(71 KB) Pobierz
part II

part II

 

vir dolorum

(łac. mąż boleści)

 

 

 

Pewnego dnia właściciel był bardzo nie w humorze. Siedzący mu wciąż w kieszeni chomik przestał być cennym nabytkiem i powodem do chluby, a stał się jedynie ciepłym, żywym ciężarkiem, ciągnącym kurtkę do dołu.

"Mógłbyś być trochę lżejszy. I chłodniejszy, grzejesz mi nieprzyjemnie kieszeń." oświadczył kwaśnym tonem właściciel, gdy chomik wytknął ze swojego schronienia łepek. "Właściwie mogłoby cię w ogóle nie być. Posiadanie to bardzo przereklamowana sprawa."

I chomik spróbował się skurczyć, zmniejszyć i w ogóle jak najbardziej zniknąć w kieszeni właściciela, tak, żeby mu nie zawadzać. Nie był zwierzęciem upartym ani zadziornym, wolał żyć w zgodzie ze swoim panem, ale gdy niemal już całkowicie zatarł ślady swojego istnienia w kieszeni, pan wyjął go i postawił na stole.

"Wiesz, właściwie jaki jest cel posiadania czegoś, gdy nie czuć jego wagi. Chyba jednak lepiej mi, gdy wiem i czuję, że jesteś w mojej kieszeni."

"Niezdecydowany impertynent." powiedział cicho chomik, tak, żeby jego właściciel usłyszał, ale nie mógł odpowiedzieć wprost. Od tej pory zwierzak wrócił do swojej rutyny i ponownie stał się miłym, ciepłym, zdecydowanym ciężarem w kieszeni swojego impertynenckiego pana.

 

Chuchaczkowe Bajki na Dobry Dzień

 

 

 

 

 

 

Nie miał ochoty widzieć się z nikim. Był zły. Ulquiorra dowodził nim i jego komandem podczas wyprawy do Hueco Mundo. Wymoczkowaty wypłosz z tendencjami na wielkiego manipulatora najpierw upokorzył Grimmjawa rozkazując mu iść pierwszemu na rekonesans, aby zobaczyć czy nie ma tam gdzieś na widoku jakiś wart shinigami, a potem jeszcze poczynił komentarz na temat arrankarów, które próbując bawić się w dom miękną i popadają w rutynę. Rutynę! Grimmjaw miał chęć rzucić się Ulquiorrze do gardła i wepchnąć mu w nie tą jadowitą opinię z powrotem. To, że nie zauważył skradającego się do nich, karłowatego pokurcza, który okazał się jakimś marnym hollowem, nawet nie menosem, nie znaczyło, że można uwłaczać umiejętnościom kogoś noszącego tytuł sexta Espada! Konflikt wygasł samoczynnie, ponieważ na horyzoncie faktycznie pokazał się patrol shinigami, w tym dwóch mydłków o stopniach kapitańskich, jakiś pajac w różowym płaszczu i zielonawy na twarzy, białowłosy chorowitek. Grimmjaw całą swoją osobą pragnął rzucić się na nich i wyładować nieco agresji, która zbierała się w nim, od kiedy Chomik próbował do niego zagadywać. To z pewnością pomogłoby nieco uporać się z niewygodnym uczuciem, które dopadało go ilekroć przechodził koło celi a blada, szczupła twarzy rozjaśniała się w czymś, co od biedy było... no może nie radością, ale jakimś oczekiwaniem. Atencją.

Grimmjaw, od kiedy pamiętał, i w prawdziwym życiu rozhukanego ulicznika, i w bytowaniu wiecznie wygłodniałego, mściwego hollowa, nie miał osoby, która obdarzałaby go tak spokojną, nie napraszającą się atencją. Jakieś tam związki z przelotnymi prostytutkami, które zawsze szukały prawdziwej miłości i zawsze znajdowały lubiących uprawiać przemoc alkoholików, nigdy Grimmjawa nie pociągały, słynął z tego, że i w świecie materialnym i jako arrankar, był raczej samotnikiem. Pieklącym się, nadpobudliwym, nie tak znowuż małym draniem z dużą mocą. Na takich się nie czekało, nie wyglądało się na nich ani nie kierowało się na nich jakiejkolwiek atencji. Zwłaszcza, jeżeli było się własnością takiego kogoś i w każdej chwili można było spotkać swój nagły i wcale nie bezbolesny koniec.

Grimmjaw był zły. A ironiczne spojrzenie Ulquiorry, który jakby czytał w jego myślach i widział jego chęć walki z przejeżdżającymi przez Hueco Mundo shinigami, tylko pogorszyło jego nastrój. To było całkiem naturalne, że gdy przeszedł obok celi Chomika a Chomik podniósł głowę i spojrzał na niego tym swoim mokrym, nieco zbolałym, ale oczekującym spojrzeniem, zareagował agresywnie.

Nigdy nie posądzałby się o umiejętność tak szybkiego otworzenia zabezpieczeń celi, chociaż gdyby się nad tym głębiej zastanowić, nigdy nie spieszył się aż tak bardzo, żeby zranić kogoś nie w sposób tradycyjny, nie mieczem, ale dłonią. Hanatarou westchnął głośno, gdy Grimmjaw wpadł do jego celi i bez słowa strzelił mu przez twarz z otwartej dłoni.

"Czego się gapisz, kretynie? Było, żeby patrzeć?"

Hanatarou, trzymając się za policzek, spojrzał na Grimmjawa rozszerzonymi oczyma i już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale zrezygnował z tego zamysłu. W jakiś pokręcony sposób jego pana zdenerwowało to jeszcze bardziej.

"No wykrztuś to z siebie, Chomiku! Jakie to cenne przesłanie właśnie w sobie zdusiłeś? Że nieżywi też czasem mają nerwy?!" huknął z mocą Grimmjaw a Hanatarou aż skulił się pod ścianą, wciąż gapiąc się na niego w przerażeniu. "Mówię do ciebie więc odpowiedz!"

Następne ciosy przyszły jakoś tak same z siebie. Po prostu nie mógł obojętnie patrzeć na drżenie i strach tego zalęknionego Chomika, całkiem innego niż reszta dumnych i groźnych shinigami. Istnienie kogoś tak nieprzystosowanego i do życia w warowni hollowów i do Seireitei, samo w sobie było dobrym bodźcem do prześmiewczej ironii i przemocy. Grimmjaw znosił fochy wyższych rangą arrankarów i szalonego Aizena razem z jego żmijowatym kochankiem, a Hanatarou siedział sobie w swojej bezpiecznej celi i nie musiał martwić się o nic, ponieważ jego właściciel robił wszystko, wszystko przynosił, wszysctko organizował i jeszcze odpierał komentarze, że posiadając zwierzaka zaczyna tracić formę.

Nie chciał zabić, tylko trochę obtłuc. Chomik nie pisnął nawet, gdy ciosy zaczęły lecieć na niego z zabójczą, wykalkulowaną na to, żeby zadać ból, precyzją. Hanatarou chyba był to takiego traktowania przyzwyczajony, ponieważ w bardzo praktyczny sposób zwinął się pod ścianą, zasłonił głowę, skulił się i przyjmował razy, od czasu do czasu wydając z siebie jakieś ciche westchnienie. Nie sprzeciwiał się, nie próbował oddać, nie próbował spojrzeć oprawcy w twarz, tylko pokornie przyjmował cokolwiek mu spadło na ten chudy grzbiet. Grimmjaw sarknął wściekle, splunął i ostatni raz kopnął skulonego Hanatarou w żebra, czując ze złośliwą satysfakcją, jak gruchocze je i łamie. Jeżeli myślał, że to pobudzi Chomika do jakiejś gwałtowniejszej reakcji, i dostarczy mu pretekstu, żeby zwierzaka pomęczyć jeszcze trochę dłużej, mylił się. Hanatarou jęknął, ale nie podniósł ukrytej w poszarpanym płaszczu twarzy.

"To cię nauczy słuchać swojego właściciela, psia krew! Nie patrzysz, nie oddychasz, nie ruszasz się, chyba, że ci na to pozwolę!!!" warknął Grimmjaw, unosząc stopę i pokazując krwawą plamę na czubku swojego sandała. "Przeproś mnie teraz za to, że mnie wkurzyłeś i pobrudziłem sobie przez ciebie buta." Słyszał szybki, urywany oddech Hanatarou, czuł tętniący w nim strach i jednocześnie pogodzenie, mieszankę dla niego nie zrozumiałą i całkowicie alogiczną. Gdy już zamierzał się ponownie na zwiniętą obronnie, bezbrzeżnie żałosną i tak słabą, że aż mdliło postać, trzęsący się głos odezwał się cicho, zatrzymując go w pół ruchu.

"Przepraszam..."

Mruknął rozeźlony i opuścił uniesioną do ciosu rękę. Przez chwilę wysapywał z siebie gniew, stojąc nad zwiniętym w embrion Chomikiem, który chyba nawet w swoim przerażeniu przestał oddychać. Teraz widział wyraźnie, że szczeniakowi rzuciła się krew z nosa i ust, a na odsłoniętym nieco ramieniu już formowała się brzydka, zaogniona szrama.

Było mu trochę głupio, ale zagłuszył to odczucie wmawiając sobie, że to wszystko wina Hanatarou, że nie powinien próbować zagadywać ze swoim właścicielem, że nie powinien się tak bezczelnie gapić zza swoich krat, nie powinien okazywać atencji i oczekiwać jej od...

Od trupa.

Dwoma krokami przemierzył celę i stanął koło drzwi, odwracając się na chwilę. Chomik jak leżał tak leżał, nieruchomo i drętwo.

"Tym razem ci się upiekło. Ale nie licz na to więcej. Jestem sexta Espada, ucięli mi rękę, zdegradowali, próbowali zniszczyć, ale poradziłem sobie z tym i znowu wkradłem się w łaski Aizena, odzyskałem stanowisko elitarnego wojownika. Nie jestem kimś, z kim można pogrywać. Im szybciej zrozumiesz, czyją jesteś własnością, tym lepiej dla twoich organów wewnętrznych." wysyczał prześmiewczo Grimmjaw i zatrzasnął za sobą odrzwia celi z klekotliwym hukiem.

Do końca tego dnia był we wszawym nastroju i rozstawiał po kątach podległe sobie arrankary, fukając i prychając jak rozwścieczony ryś. Wypił cztery piwa, czknął, urwał kilka palców podającemu mu napój niższemu rangą hollowi, po czym wypił następne cztery piwa, ale nie dawały mu one nawet namiastki spokoju, tak jak to zwykle czyniły. Zresztą, piwa były atrapą, podobnie jak jedzenie, sporządzane dla arrankarów. Właściwie nie musieli jeść, nie musieli oddychać, właściwie można ich było zamknąć w trumnach do czasu następnej misji, ale na nieszczęście wraz z przebudzoną mocą mieli także przebudzone umysły. Aizen chyba tego nie przewidział. Tak więc w ramach przyzwyczajenia i pewnego kultywowania folkloru i tradycji, arrankary spotykały się w sali wspólnej i udawały, że jedzą i piją. Atrapy istot żywych jadły i piły atrapy jedzenia i napojów. Prawdziwy upiorny zamek sobie Aizen sprawił, pomyślał Grimmjaw, wychylając kolejne piwo. Takie zbiorowisko atrap, bytów nieprawdziwych powinno zakrzywiać jakoś materię rzeczywistości.

Chyba jedyną naprawdę żywą personą w warowni był Chomik. I może Tousen, chociaż Grimmjaw tego ostatniego nie był pewien. Na to, że Ichimaru i Aizen nie są ludźmi, dowodów było aż nadto a ich liczba wciąż rosła.

Grimmjaw pił do późna w noc, a gdy wrócił, nawet nie spojrzał w stronę celi Chomika. Dowlekł się do łóżka i runął na nie z głośnym westchnieniem. Wiedział, że jego sen też jest atrapą, że właściwie nie potrzebuje go, żeby trwać, ale naprawdę chciał zasnąć. Z tym pragnieniem, odległym odczuciem wypalonego gniewu i zaciśniętymi kurczowo pięściami, Grimmjaw zagłębił się w nieudolnie imitującą odpoczynek, ponurą ciemność bez snów.

/////////////////

Chomik leżał w swojej celi na zaimprowizowanym z czterech koców legowisku i nie ruszał się już drugi dzień. Grimmjaw rozważył dźgniecie go w skulone plecy końcówką pokrowca miecza, żeby wywołać jakąś reakcję, ale zrezygnował. Mała, drobna figurka sprawiała wrażenie bardziej kruchej niż zazwyczaj, nie było sensu drażnić i tak odsłoniętego żałośnie zwierzątka.

"Hej, ty!" mruknął niezbyt głośno, ale tak, żeby leżąca nieruchomo postać rozpoznała jego głos. "Śpisz?"

"Nie." odpowiedział cicho Chomik z widocznym trudne odwracając się twarzą do krat i wzdychając ostrożnie. "Już nie."

"Żyjesz?" zapytał bezsensownie Grimmjaw, krzywiąc się na wspomnienie dnia, kiedy to sam nieomal pozbawił życia swojego jedynego zwierzaka. "Co się z tobą dzieje?"

Niezidentyfikowane mruknięcie zza krat, a potem drobna figura, zamotana w koce, ponownie odwróciła się do Grimmjawa plecami. W jakiś przewrotny sposób reakcja ta zdenerwowała go i jakby... rozczuliła. Jeżeli rozczulenie było rozpoznawalne po prawie bolesnym ściśnięciu w dołku, to Grimm niewątpliwie go doświadczał. I nie podobało mu się to.

"Mam cię z tych koców wytrząść, czy sam z nich wypełzniesz? Jedzenie przyniosłem." wepchnął przez kratę miskę z pachnącą cebulą zupą i wrzucił do niej z rozmachem łyżkę. "Jedz, bo znowu zmarniejesz."

Ale Hanatarou ani drgnął. Może zasnął. A może faktycznie obraził się za to ostatnie manto. Grimmjaw wstał i zmierzył ciężkim wzrokiem nieruchomą, leżącą wciąż na boku postać. Też ma się o co obrażać, głupi Chomik! Uratował go, karmił, dbał, żeby inne arrankary nie zagrały sobie nim w kosza, albo inną kontaktową grę zespołową, a jak raz się wkurzył, to zaraz jaki Chomik wrażliwy! Jaki, psia krew, delikatny!

Postanowił nie przejmować się humorami zwierzaka. W końcu świat nie obracał się dookoła małej celi, zawierającej w sobie jakiegoś wybrakowanego shinigami z drużyn medycznych. Chomik ignorował przynoszone mu przez właściciela jedzenie, właściwie chyba nic nie robił, tylko spał. Grimmjaw chodził po warowni jak bomba zegarowa, kłócąc się z wszystkimi, którzy mieli nieszczęście stanąć mu na drodze.

Miał wrażenie, że koledzy gapią się na niego kpiąco i szeptają za jego plecami, jak to posiadanie Hanatarou zmieniło ich kumpla we wściekłego tygrysa, przechodzącego ruję w za małej klatce. Miał wrażenie, że w warowni jest jeszcze bardziej nudno i pusto niż zazwyczaj. Dopiero, gdy postanowił odpuścić sobie Chomika i nie przejmować się nim, okazało się, jak bardzo przyzwyczaił się do przebywania z nim, do wykonywania przy nim różnych rytualnych czynności, jak wymiana brudnych koców albo przemycanie mu czegoś dobrego do jedzenia. To było żałosne, ale te małe gesty bawiły Grimmjawa, pozwalały częściowo zapomnieć, że może w każdej chwili być zastąpiony kimś lepszym, silniejszym, kimś bardziej godnym tytułu Espady. Nie dopuszczał do siebie tych myśli, ale pośród sennej ciszy opustoszałej warowni nawet nie do końca ożywionej istocie, przychodziły do głowy różne pomysły. Chomik nieco odwracał uwagę Grimmjawa od jego sytuacji i dopiero teraz okazało się, jak bardzo było to Jyagajaqowi potrzebne.

Oczywiście był zbyt wściekły i rozjuszony, żeby z wciąż nieruchomym na swoim posłaniu Hanatarou coś zrobić. Czuł, że gdyby teraz wszedł do celi swojego Chomika, jak nic zrobiłby mu krzywdę. Powstrzymywał się przed tym i to także było dla niego zadziwiające, zwykle preferował rozwiązywanie swoich problemów wewnętrznych przez walkę i agresję, względnie szybkie i bolesne wyeliminowanie obiektu, który je prowokował. Teraz nie. Teraz Grimmjaw chodził po kamiennych korytarzach warowni jak lew z bolącym zębem i porykiwał na niższe rangą arrankary, tym z wyższych szczebli nie mówiąc nic, tylko bezczelnie patrząc im w twarze, rozważał, jakimi skończonymi kretynami są. Aizen zerkał na niego z rozbawieniem a żmija Gin szeptał swojemu kochanemu Sousuke coś do ucha i wyginał usta w ironicznym grymasie. Żeby ich wszystkich diabli wzięli, myślał wtedy Grimmjaw, zżymając się od środka, jednocześnie przyznając niechętnie rację swoim przywódcom. Hanatarou w warowni nie pożyje długo, będzie trzeba znaleźć jakieś porządne miejsce, żeby go zakopać...

Po kolejnym z nużących patroli, gdy Grimmjaw i jego drużyna, złożona z czterech niższych w hierarchii arrankarów, usłyszał, jak stojący na tarasie, wychodzącym na założenia bramne Aizen i Gin rozmawiają. Z początku nie zwrócił na nich uwagi, zwykle ignorował przywódców, dopóki nie zwrócili się do niego wyraźnie i z konkretnym rozkazem. Ale gdy arrankary rozeszły się do swoich obowiązków, tudzież leniwego zbijania bąków i wałęsania się luzem po warowni, Grimmjaw usłyszał swoje imię. I zamarł, skryty w cieniu wirydarza, usytuowanego przy tarasie, na którym stali Aizen i Gin.

Słowa były niewyraźne, ale Grimmjaw był w stanie zrozumieć je bez wysiłku.

"No, i tak długo wytrzymał. Jyagajaq nigdy nie miał zbyt wielkiej kontroli nad swoim temperamentem."

"Tylko raz go napadł, jak na jego standardy to i tak nieźle. Może już więcej tego nie zrobi..."

"Nie sądzę. Jyagajaq jest jak pies. Może i udomowiliśmy go czasowo, ale gdy rozsmakuje się w krwi, zacznie zabijać. Nas nie może, boi się, ale nad Hanatarou ma władzę. Cóż może być bardziej pobudzającego krwiożercze instynkty niż władza właśnie?..."

"Cha cha, masz rację, Sousuke. Biedny Yamada, nawet mi go nieco żal."

"Nie żal ci, inaczej zabiłbyś go na miejscu, a nie pozwalał żyć jako gryzak dla naszego dyżurnego psiaka, Grimmjawa. Nie żal ci, Gin, i to właśnie w tobie kocham..."

"Mhm..."

Grimmjaw zmarszczył się okropnie, po czym ruszył na oślep przed siebie, zostawiając za sobą czulących się do siebie obrzydliwie Aizena i Gina. Obijając się nieco o kamienne ściany zbyt wąskich korytarzy wirydarza, wtoczył się w obłożone piaskowcem sale, w których zwykle spędzały swój wolny czas arrankary, gdy miały ochotę na towarzystwo.

Nie wiedział, co go tak poruszyło, fakt, że Sousuke, jego twórca, widział w nim jedynie udomowionego psa, czy to, jak trafnie został zdiagnozowany jego krwiożerczy pęd, prowadzący Hanatarou prostą drogą ku śmierci. Arrankary niższego stopnia umykały przed Grimmjawem jak króliki, gdy szedł, tłukąc dłonią w kamienne obramowania odrzwi. Miał chęć kogoś zabić, ale świadomość, że gdyby teraz zaczął zabijać, skończyłby na zbyt dużej liczbie ofiar i na dodatek z jakąś wymyślną karą Aizena na karku, skutecznie go od tego odwiodła.

Nie był psem. Nie dziczał, gdy tylko czuł krew i nie wariował, gdy tylko ktoś z wyżej postawionych kretynów pozwolił sobie na pseudoanalizę jego zachowania.

Rzecz trwała pięć dni. Piątego dnia Grimmjaw zamknął drzwi celi Hanatarou, zostawiając go bez jedzenia i bez picia, w kompletnej ciemności, po czym siadł przed zaryglowanymi odrzwiami, mierząc je zabójczym spojrzeniem, pod którym wedle wszelkich prawideł powinny się stopić. A potem, po dwunastu godzinach wstał, otrzepał spodnie i otworzył celę, akurat, żeby uchwycić drgnięcie skulonych obronnie pleców wciąż leżącego w swoich kocach Chomika.

Nie odezwał się do niego ani słowem, czuł, że ma szczęki zaciśnięte niemal do bólu i nie było sensu z tym walczyć. Zresztą nawet za życia nigdy nie był typem werbalnym, wątpił, żeby zmieniło się to teraz, kiedy był tylko częściowo ożywioną lalką. Otworzył kraty celi, wszedł do środka i bez jakiegokolwiek wstępu złapał Hanatarou za ramię i pociągnął w górę. Chomik posłusznie wstał, nie patrząc mu w oczy i usiłując nie słaniać się na osłabionych nogach.

Bez jednego pieprzonego słowa Grimmjaw zaprowadził swoje zwierzątko pod prysznice, pozwolił mu się umyć i nawet postać nieco dłużej pod strugami gorącej wody. Następnie Chomik został ubrany w świeży płaszcz, ponownie zwinięty z kolekcji Ruppi, po czym z talerzem czegoś, co przypominało gulasz, został zaprowadzony do kwater. Nie do swojej celi, nie za kraty, ale do sypialni swojego właściciela. Grimmjaw nie roztrząsał, skąd przyszedł mu do głowy ten idiotyczny pomysł, ale najwyraźniej Chomik uważał, że to całkiem normalne, bo spokojnie wszedł do pokoju sypialnego swojego pana i bez żadnych rozkazów usiadł sobie na jego łóżku. Talerz parzył go w palce, ale starał się to ukryć. Grimmjaw obserwował przez moment jak Hanatarou niezgrabnie chroni dłonie zbyt długimi rękawami za dużego jak dla niego płaszcza przed gorącem, promieniującym z potrawy.

"Nikt nie udzielił pozwolenia na siadanie na moim łóżku, Chomiku." zauważył zgryźliwie, ale gdy Chomik zaczął pospiesznie wstawać z posłania, chwiejąc się niebezpiecznie ze swoim parującym gulaszem, tylko machnął ręką. "No skoro już tu jesteś, to siedź, gdzie usiadłeś. I zjedz to, bo zapaprzesz mi cały pokój jak się tak będziesz trząść."

Chyba faktycznie Hanatarou nawet nie tknął jedzenia, które przez ostatnie pięć dni Grimmjaw wsuwał mu przez kraty, bo teraz zamiast zwyczajowo zacząć się bać, odczuwać niepewność i jąkać się, tylko skinął głową i rzucił się na swój gulasz.

Jego apetyt był dobrym znakiem i w jakiś pokręcony sposób Grimmjawowi bardzo nie podobało się to, co zaczęło mu kiełkować w myślach, gdy tak patrzył na Hanatarou pożerającego zwinięte z kuchni Aizena i Gina jedzenie. Chcąc nie chcąc zaczął rozmyślać jak to będzie, gdy Chomik przyzwyczai się całkowicie do nowych warunków, w których przyszło mu żyć, i jak będzie wyglądał za, dajmy na to, parę lat. Tak daleko Grimmjaw w swoim połowicznym i denerwująco tymczasowym istnieniu nie wybiegał a to, że robił to akurat teraz, siedząc z Hanatarou na łóżku, nie stanowiło dobrego omenu. Lepiej było odrzucać od siebie tego typu rozważania, jałowe i bezowocne. Bezpieczniejszy był tok rozumowania, który oscylował gdzieś wokół linii śmierci. Gdy Grimmjaw umrze, albo ponownie zostanie okaleczony w sposób, na który nie znajdzie się już żadne lekarstwo, i on i Chomik zostaną zabici. Aizen pozbędzie się ich bez mrugnięcia tych swoich brązowych, niby łagodnych ślepów.

Hanatarou najwyraźniej nie spostrzegał ponurego nastroju Grimmjawa. Koncentrował się jedynie na kolejnej łyżce gulaszu, to skupiało na sobie wszystkie jego zdolności do myślenia, wyciągania wniosków i snucia planów na przyszłość. I może miał rację. Grimmjaw uśmiechnął się sam do siebie, a Chomik zatrzymał się w pół ruchu, pochylony nad swoim talerzem, z pełnymi ustami i pytaniem w tych swoich czarnych, lśniących oczkach.

"Hm?"

"Nic. Jedz."

I ciesz się smakiem póki możesz, pomyślał Grimmjaw, ale postanowił nie wygłaszać tej deprymującej konkluzji na głos. W zachowaniu Chomika było jednak coś mądrego, skupienie tylko na tym, co miało się przed sobą, chroniło zarówno przed załamaniem jak i bezsilnymi napadami gniewu i ogólnej wściekłości na świat, którego przecież jeden mizerny shinigami i nadpobudliwy arrankar, nie byli w stanie zmienić.

I od tej pory Grimmjaw koncentrował się tylko na tym co leżało przed nim, a dokładnie, przed jego nosem. Nie myślał ani o przyszłości, ani o przeszłości, chociaż gdy chodziło o to drugie, to trudno było nie przyznać, że Hanatarou zmienił nieco rutynę życia Jyagajaqa. W przeszłości kryło się zimno i oswojona już, permanentna samotność, a teraz... teraz było inaczej. Grimmjaw nie lubił o tym myśleć, więc nie myślał, wykradał tylko swetry i płaszcze Ruppi, oraz pilnował, żeby Chomik regularnie jadł a żaden z uczynnych kolegów nie dobrał mu się do skóry podczas nieobecności jego jedynego i prawdziwego właściciela.

 

end

by Homoviator 09/2006

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin