Johansen Iris - Morze ognia.pdf

(877 KB) Pobierz
Firestorm
Prolog
Nie mogła oddychać!
- Mamo!
- Tu jestem kochanie. - Kerry poczuła na ramionach ręce matki.
- Przyłożę ci do nosa chustkę. Nie wyrywaj się.
Jakieś trzaski zagłuszały kaszel mamy . . Trzaski?
Pożar! Płomienie zajęły zasłony.
- Wszystko będzie dobrzej Kerry. Za kilka minut stąd wyjdziemy.
- Matka ruszyła ku drzwiom sypialni. - Nie oddychaj zbyt głęboko.
- Tata!
- Nie ma go tu zapomniałaś? Ale damy sobie radę. Co dwie głowy to nie jedna. - Otworzyła
drzwi i mimowolnie cofnęła się o krokj kiedy czarny dym wdarł się do pokoju. - Dobry Boże! -
Zebrała się w sobie i wybiegła na korytarz.
Wszystko stało w płomieniach. Ogień trawił ściany i pożerał poręcz na schodach.
Mama płakała. Kiedy biegła po schodach po jej usmolonych policzkach płynęły łzy.
- Nie płacz. Mamj nie płacz.
Matka dobiegła na pół piętro kiedy nagle zachwiała się i straciła równowagę•
Spadała. Toczyła się. Obijała. Gdzie jest mama?
Nie było jej widać w gęstym, ciemnym dymie.
- Mama!
- Biegnij, Kerry. Drzwi powinny być tylko parę metrów od ciebie. Wyjdź na dwór i znajdź
kogoś, kto nam pomoże.
- Nigdzie nie pójdę - łkała, krztusząc się łzami. - Gdzie jesteś?
- Tuż za tobą. Trochę boli mnie noga. Rób, co mówię. Biegnij!
Powiedziała to tak stanowczym tonem, że Kerry instynktownie popędziła do wyjścia.
Świeże, lodowate powietrze.
Trzeba kogoś znaleźć. Kogoś, kto pomoże mamie.
Pośliznęła się na oblodzonych stopniach i upadła na chodnik. Trzeba kogoś znaleźć.
Pod latarnią po drugiej stronie ulicy stał mężczyzna. Podźwignęła się i pobiegła do niego.
- Pomocy! Pożar. Mama ...
Odwrócił się i ruszył przed siebie. Z pewnością nie dosłyszał. Pobiegła za nim.
- Proszę, mama powiedziała, że muszę ... - Spojrzał na nią. Jego twarz była ledwie widoczna
w świetle migoczących płomieni.
Kerry krzyknęła rozpaczliwie.
- Ciii, bądź cicho. Nic nie możesz zrobić. - Podniósł rękę, w której dostrzegła jakiś
błyszczący przedmiot. Pistolet? Przystawił go do jej głowy.
Noc eksplodowała.
1
OAKBROOK WASZYNGTON, D.C.
- To jeszcze nie koniec, Brad. - Zirytowany Cameron Devers zacisnął wargi. - Nie
zamierzam stać z boku i patrzeć jak się marnujesz pracując z tymi cholernymi czubkami. Jesteś
jednym z najlepszych specjalistów jakich znam i znajdę tu dla ciebie robotę.
- Tutaj? Chcesz mieć na mnie oko? - Brad uśmiechnął się szeroko rozparł w fotelu i
rozprostował nogi. - Nic z tego. Jestem niereformowalny.
- Na własne życzenie. Zresztą nie wychodzi ci to na dobre. Marniejesz w oczach. Spójrz na
siebie. Schudłeś od naszego ostatniego spotkania.
- Trochę. Miałem cztery ciężkie miesiące.
- Wobec tego rzuć to wszystko i przenieś się do mnie.
- Niby co miałbym robić? Gdybym przebywał blisko ciebie dziennikarze z miejsca
zwęszyliby sensację. Zresztą nie możesz mi ufać. Zaraz bym się wściekł, zaczął coś wygadywać
w nieodpowiedniej chwili i zrujnowałbym twoją karierę polityczną. - Uśmiech znikł z jego
twarzy. - Ostatnimi laty napsułem ci sporo krwi, ale tak daleko się nie posunę.
- Zaryzykuję. Od dwunastu lat jestem senatorem i jeśli moja reputacja ucierpi tylko dlatego,
że pojawisz się w moim otoczeniu, to chyba nadeszła pora, żebym ustąpił.
- Nie! - Brad umilkł i po chwili odezwał się spokojniejszym tonem: - Posłuchaj, Cam, nie
bądź idiotą. Wszystko idzie jak po maśle. Nie musimy nic zmieniać. - Wstał i rozejrzał się po
eleganckiej, zasobnej bibliotece. Zewsząd biło bogactwo. - To nie jest mój świat. Nie przykroisz
mnie na swoją miarę tylko dlatego, że chcesz, bym wiódł dostatnie życie jak ty. - Znów się
uśmiechnął. - Pomijając wszystko inne, co powiedziałaby Charlotte?
- Pogodziłaby się z twoją obecnością. Chociaż mówi o tobie dziwne rzeczy.
Brad spojrzał pytająco na rozmówcę. Cam się skrzywił.
- Twierdzi, że ją niepokoisz. Uważa, że jest w tobie coś niebezpiecznego.
- Użyła tego słowa? Nie sądziłem, że istnieje człowiek, który potrafi zaniepokoić twoją żonę.
Może jestem groźniejszy, niż przypuszczałem.
- Ona cię nie rozumie, ale wierz mi, przywyknie.
- Nie ma powodu jej do tego zmuszać. Dobrze jest, jak jest.
Cam przez chwilę milczał.
- Nie przyszło ci do głowy, że jestem po prostu samolubny? Brad, stęskniłem się za tobą.
Nie kłamał. Zawsze był uczciwy.
- Cholera jasna. Nie rób mi tego. - Brad pokręcił głową. - Ja też za tobą tęskniłem. Może
ustalmy, że będziemy się częściej widywać. - To za mało. Od tragedii z jedenastego września
dużo myślałem o swoim życiu i doszedłem do wniosku, że przyjaciele i rodzina są najważniejsi.
Nie dopuszczę, żebyś ponownie odszedł.
- Cam. - Charlotte Devers stała w progu, w eleganckiej czarnej sukni. - Nie chciałam ci
przeszkadzać, ale jeszcze trochę i spóźnimy się na kolację w ambasadzie. - Uśmiechnęła się do
Brada. - Pogawędzicie, kiedy wrócimy.
Brad pokręcił głową.
- I tak już wychodzę.
- O, nie - zaprotestował stanowczo Cameron. - Za kilka godzin wrócę i chcę, żebyś tu na
mnie czekał.
- Może jutro pogadacie? - zaproponowała Charlotte. - Przygotuję ci pokój Brad.
Brad pomyślał, że szwagierka jak zwykle dyskretnie usiłuje przejąć kontrolę nad sytuacją.
Chciała, by Cam wyszedł i nie rozmawiał z bratem do czasu, aż ona obmyśli sposób usunięcia
niechcianego gościa z domu. Cóż, trudno ją było winić. Po prostu ceniła karierę męża i zawsze
była gotowa jej bronić jak lwica.
- Nigdzie nie pójdę, dopóki nie złożysz obietnicy. - Cam patrzył Bradowi prosto w oczy. -
Będziesz tu po moim powrocie?
Brad zauważył, że Charlotte nieznacznie zmarszczyła brwi. Uśmiechnął się przekornie.
- Na krok się stąd nie ruszę - zapewnił.
- Świetnie. - Cam trzepnął go w ramię i odwrócił się do żony .
- Chodź, Charlotte, im szybciej pójdziemy, tym prędzej wrócimy. - Wyszedł z biblioteki.
Charlotte zawahała się i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć.
- Nic nie mów - ostrzegł ją Brad. - Jesteśmy po tej samej stronie barykady. Pod warunkiem,
że mnie nie wkurzysz - dodał.
Poszedł za Camem do holu, gdzie kamerdyner George pomógł mu włożyć płaszcz.
- Imponujące - mruknął Brad. - Od piętnastu lat nie nosiłem smokingu. I co ty na to?
- To, że masz cholernie dużo szczęścia. - Cam wziął Charlotte za rękę i pomógł jej zejść po
frontowych schodach ku oczekującej limuzynie. - Czuj się jak u siebie w domu, ale nie kładź się
spać. I pamiętaj o obietnicy.
- Czy to znaczy, że nie mogę się upić twoją wyborną brandy?
- Nie, masz być absolutnie trzeźwy. - Uśmiechnął się do niego przez ramię. - Mam asa w
rękawie. Muszę ci opowiedzieć o pracy, która pewnie cię zaintryguje, a być może skłoni do
pozostania tutaj. Jest w sam raz dla ciebie.
- Dziwna i niebezpieczna? - spytał z kamienną twarzą.
- Postawię na swoim, Brad.
- Cam, nie zmuszaj go do czegoś, na co nie ma ochoty - upomniała męża Charlotte. - Brad
wie, czego chce.
- Ale nie ma pojęcia, co jest dla niego najlepsze.
Brad obserwował ich, jak wsiadali do limuzyny. Wcześniej zamierzał natychmiast wrócić do
budynku, ale nie mógł się oprzeć pokusie i został na schodach, by dać Charlotte do zrozumienia,
jak komfortowo się czuje na progu jej domu. Ubrany w trampki, wytarte dżinsy i starą bluzę był
niczym skaza na jej wymuskanym pejzażu. Zwykle nie brał sobie do serca podejmowanych przez
szwagierkę prób małżeńskich manipulacji. Uważał ją za dobrą żonę i to było najważniejsze.
Jednak dzisiaj wieczorem usiłowała manipulować również nim, a na to nie zamierzał jej
pozwalać.
- Czy podać kawę do biblioteki? - spytał uprzejmie George zza jego pleców.
- Czemu nie? - Brad zerknął na kamerdynera i uśmiechnął się szeroko. - Skoro odebrano mi
możliwość cieszenia się ...
Eksplozja.
- Dobry Boże! - George szeroko otworzył oczy z przerażenia. Brad gwałtownie odwrócił
głowę i wbił wzrok w limuzynę.
- Chryste Panie!
Wnętrze samochodu stanęło w płomieniach. Cam i Charlotte wili się w ogniu niczym
płonące strachy na wróble.
- Kurwa mać!
Rzucił się pędem do pojazdu.
ATLANTA, GEORGIA PÓŁ ROKU PÓŹNIEJ
Kerry ostrożnie dotknęła poczerniałego drewna na łazienkowej umywalce. Wciąż było ciepłe
po pożarze, który strawił restaurację dwa dni wcześniej. Nie dostrzegła w tym nic podejrzanego.
Zdarzało się, że zwęglone drewno żarzyło się przez wiele dni.
Sam, jej labrador, zaskowyczał i przysunął się bliżej nóg swojej pani. Szybko się nudził, a
spędzali w zgliszczach już drugą godzinę ..
- Cicho. - Wepchnęła dłoń pod drewno i pogrzebała. - Zaraz wychodzimy.
Jest! Z trudem odepchnęła belkę.
- Znalazła pani coś? - spytał zza jej pleców detektyw Perry.
- Awaria instalacji elektrycznej?
-Nie, benzyna - wyjaśniła Kerry. - Pożar wybuchł tutaj w łazience i rozprzestrzenił się na
całą restaurację. - Ruchem głowy wskazała wypalone i poczerniałe urządzenie, które znalazła
pod belką. - A to jest mechanizm zegarowy.
- Głupio rozegrane. - Policjant pokręcił głową. - Sądziłem, że Chin Li jest bystrzejszy. Jeśli
chciał zgarnąć pieniądze z ubezpieczenia dlaczego nie podłożył ognia w kuchni? Wówczas
znacznie łatwiej przekonałby wszystkich, że pożar był przypadkowy. Jest pani pewna?
- Sam nie ma wątpliwości. - Wyciągnęła rękę i dotknęła jedwabistej sierści na czarnym łbie
zwierzęcia. - A ja się z nim zgadzam. Rzadko popełnia błędy.
- Tak, już o nim słyszałem. - Perry poklepał psa po pysku. - Nie mam pojęcia, jak te psy od
wykrywania podpaleń to robią, ale dzięki nim moja praca jest o niebo łatwiejsza. Chyba znowu
pogadam z Chinem Li. Szkoda, wyglądał na sympatycznego gościa.
- Nie sprawia wrażenia głupka? - Kerry wyprostowała się i otrzepała sadzę z rąk. - Wobec
tego może ktoś inny podłożył ogień. Ktoś, kto nie miał dostępu do kuchni. Chęć wyłudzenia
odszkodowania to najbardziej oczywisty, ale nie zawsze faktyczny powód podpalenia.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin