Goodbye.rtf

(874 KB) Pobierz

             

                                                 Alistair Mac$lean

                                       Goodbye Kalifornio!                                                

 

          Z angielskiego tłumaczył           Tadeusz Markowski                                                                           z wydawnictwo         "Orbita",        Warszawa 1990 r.

 

Przedmowa                  Ziemia zadrżała 9 lutego 1972         roku, dokładnie o piątej         pięćdziesiąt dziewięć i         czterdzieści sekund. W         porównaniu z innymi wstrząsami,         ten trudno było określić jako         wart uwagi. Z pewnością nie był         poważniejszy niż wstrząsy         nawiedzające Tokio i jego         okolice dziesiątki razy w roku.         Zatrzęsły się wiszące lampy,         kilka niestarannie postawionych         na półkach przedmiotów spadło na         ziemię, ale były to jedyne         dające się zauważyć efekty         przechodzącej fali. Wtórny         wstrząs, o wiele słabszy,         nastąpił dwadzieścia sekund         później. W rezultacie było to         więc zdarzenie nie warte uwagi,         ale pamiętne, przynajmniej dla         mnie, gdyż było to pierwsze         trzęsienie ziemi, jakie         przeżyłem. Uczucie, że ziemia         pod stopami zaczyna się ruszać,         należy do szczególnie         bulwersujących przeżyć.

 

 

          Epicentrum wstrząsu znajdowało         się zaledwie kilka kilometrów od         mojej siedziby, więc następnego         dnia pojechałem obejrzeć to         miejsce. Miasteczko Sylmar leży         kilka kilometrów na północ od         Los Angeles w Dolinie San         Fernando, w Kalifornii,         oczywiście. Widać było liczne         uszkodzenia budynków, ale żadne         nie było poważne, z wyjątkiem         jednego. Najsilniej bowiem         został dotknięty Rządowy Szpital         Weteranów. Przed trzęsieniem         stały tam równolegle do siebie         trzy budynki. Dwa zewnętrzne         stały nadal, na pozór zupełnie         nietknięte. Natomiast środkowy         zawalił się jak domek z kart,         został całkowicie zniszczony.         Ani jeden element jego         konstrukcji nie ostał się w         stanie nienaruszonym. Ponad         sześćdziesięciu pacjentów         poniosło śmierć.           Dziwne, że tak znaczne szkody         spowodował wstrząs o znikomej         sile. Moc trzęsienia ziemi         określa się według skali         Richtera od zera do dwunastu         stopni. Trzeba pamiętać, że siła         trzęsienia ziemi, mierzona skalą         Richtera, rośnie nie         arytmetycznie, ale         logarytmicznie. Tak więc sześć         stopni według Richtera odpowiada         wstrząsowi dziesięciokrotnie         silniejszemu niż siła pięciu lub         stukrotnie silniejszemu niż siła         czterech stopni. Trzęsienie         ziemi, które zniszczyło budynek         szpitala w Sylmar miało siłę         sześciu i trzech dziesiątych w         skali Richtera. To zaś, które         zniszczyło San Francisco w 1906         roku, odpowiadało wówczas sile         ośmiu i trzech dziesiątych         stopnia (lub, jak kto woli,         siedmiu i dziewięciu dziesiątych         we współczesnej, zmodyfikowanej         skali). Tak więc wstrząs w         Sylmar miał zaledwie jeden         procent skutecznej mocy         trzęsienia w San Francisco. Jest         to, być może, uspokajająca

 

 

        informacja, ale dla osób o         nadmiernie rozwiniętej wyobraźni         i ona może być przerażająca.           Bardziej jednak przerażający         może być fakt, że nigdy nie         zarejestrowano wielkiego - choć         określenie "wielkie" oznacza         każdy wstrząs o sile ponad osiem         stopni - trzęsienia ziemi w         pobliżu jakiegokolwiek miasta. Z         wyjątkiem budzącego grozę         trzęsienia ziemi w północnych         Chinach w czerwcu 1976 roku,         kiedy to, według nigdy nie         potwierdzonych przez stronę         chińską szacunków, w mieście         Taughsan i jego okolicach         zginęło siedemset pięćdziesiąt         tysięcy ludzi. Prawo wielkich         liczb mówi jednak, że trzęsienia         ziemi nie zawsze występowały w         nie zamieszkanych lub mało         zaludnionych okolicach. I jeżeli         ktoś nie chowa głowy w piasek,         to musi zdać sobie sprawę z         tego, że jest to zjawisko bardzo         prawdopodobne także dzisiaj.           Użyto tu określenia         "prawdopodobne", ponieważ prawo         wielkich liczb zostało w tym         wypadku wzmocnione obserwacją,         że trzęsienia ziemi najczęściej         występują na wybrzeżach         kontynentów i wysp. A właśnie         tam, ze względu na dogodne         położenie handlowe i         komunikacyjne, powstało sporo         wielkich miast świata. Tokio,         Los Angeles czy San Francisco -         to tylko trzy przykłady takich         miast.           I nic w tym dziwnego.         Przyczyny występowania trzęsień         ziemi oraz wybuchów wulkanów nie         budzą już zasadniczych         kontrowersji geologów. Naukowcy         ustalili, że w niewyobrażalnie         odległej przeszłości zjawisko         pojawiania się lądów przebiegało         w ten sposób, że najpierw         utworzył się jeden         superkontynent, a ze wszystkich         stron otaczał go jeden         superocean. Z upływem czasu, z         przyczyn wciąż jeszcze niezbyt

 

 

        dokładnie poznanych, nastąpił         podział tego tworu na kilka         kontynentów, z których każdy         unosił się na swojej płycie         tektonicznej, pływającej na         wciąż roztopionej magmie         tworzącej jądro Ziemi. Owe płyty         tektoniczne od czasu do czasu         zderzają się i ocierają o         siebie. Na skutek owych zderzeń         powstają fale przenoszące się ku         powierzchni, które powodują         wybuchy wulkaniczne lub właśnie         trzęsienia ziemi.           Większa część stanu Kalifornia         znajduje się na Płycie         Północno_Amerykańskiej, która,         choć porusza się na zachód, nie         jest tak naprawdę najgroźniejszą płytą         tektoniczną. Prawdziwym         nieszczęściem Kalifornii jest         fakt, że pozostała jej część         znajduje się na Płycie         Północnego Pacyfiku, która,         niestety, wciąż obija się o         Chiny, Japonię i Filipiny.         Począwszy od miejscowości San         Andreas na zachód rozciąga się         właśnie ów nieszczęsny obszar.         Płyta Północnego Pacyfiku nieco         się obraca i jej ruch poniżej         terenu Kalifornii odpowiada         ruchowi w kierunku         północno_zachodnim. Kiedy         napięcia na styku obu płyt stają         się zbyt silne, wtedy następuje         ich rozładowanie w kierunku         właśnie północno_zachodnim,         wzdłuż tzw. Uskoku San Andreas,         co wywołuje trzęsienia ziemi,         którymi kalifornijczycy niezbyt         się już przejmują.           Rozmiar tych uskoków zależy         głównie od wielkości wstrząsu.         Czasami może się nawet zdarzyć,         że nie wystąpi żadne boczne         przesunięcie. Innym razem może         ono mieć rozmiar trzydziestu czy         sześćdziesięciu centymetrów. Ale         mimo ogromnych konsekwencji         takiego założenia nie możemy         przecież odrzucać możliwości         zaistnienia bocznego         przesunięcia rzędu kilkunastu         metrów.

 

 

          Prawdę mówiąc, w tej         dziedzinie wszystko jest         możliwe. Aktywna sfera         sejsmiczna i wulkaniczna         otaczająca Pacyfik znana jest         jako tak zwany Pierścień Ognia.         Uskok San Andreas stanowi jego         integralną część. W obrzeżach         tego właśnie Pierścienia Ognia         wystąpiły dwa najbardziej         monstrualne trzęsienia ziemi,         jakie kiedykolwiek         zarejestrowano w historii: w         Japonii i Ameryce Południowej.         Oba miały siłę rzędu ośmiu i         dziewięciu dziesiątych stopnia w         skali Richtera. Kalifornia nie         może sobie rościć większego         prawa do boskiej opieki niż         pozostałe części Pierścienia         Ognia i należy liczyć się z tym,         że następne monstrum tektoniczne         - powiedzmy sześć razy         silniejsze niż wstrząs w San         Francisco - nastąpi, załóżmy, w         San Bernardino, skutecznie         strącając miasto Los Angeles do         oceanu. A przecież skala         Richtera ma dwanaście stopni!           Trzęsienia ziemi występujące         na Pierścieniu Ognia mają         jeszcze jedną cechę - mogą         występować zarówno jako wstrząsy         podwodne, jak i podziemne. W tym         pierwszym przypadku powstaje         olbrzymia fala przypływu. W roku         1976 miasto Mindanao na         Filipinach zostało zatopione i         kompletnie zniszczone, grzebiąc         w wodzie tysiące istnień         ludzkich. Do tej tragedii doszło         w wyniku trzęsienia ziemi,         którego epicentrum znajdowało         się w stożkowo uformowanej         Zatoce Moro. Na skutek wstrząsu         powstała pięciometrowa fala         przypływu, która zatopiła całe         wybrzeże. Taki właśnie podwodny         wstrząs u brzegów San Francisco         mógłby zdewastować Zatokę         Kalifornijską i prawdopodobnie         nie oszczędziłby miasta         Sacramento i San Joaquin, które         leżą w dolinach.           Jak się rzekło, bezpośrednią

 

 

        przyczyną wstrząsów         tektonicznych jest właśnie owa         wędrownicza natura płyt         tektonicznych. Ale są również         dwie inne prawdopodobne         przyczyny mogące wywołać         trzęsienie ziemi.           Pierwszą z nich jest         promieniowanie słoneczne.         Wiadomo przecież, że siła i         zawartość wiatru słonecznego         znacznie się zmienia, i to w         sposób zupełnie nie dający się         przewidzieć. Wiadomo również, że         może on znacznie wpłynąć na         strukturę chemiczną naszej         atmosfery, co z kolei może         rzutować na przyśpieszenie lub         hamowanie rotacji Ziemi. Jest to         zjawisko prawie niewykrywalne,         bo mierzalne jedynie w setnych         częściach sekundy, ale przecież         może ono wpływać (tak mogło się         zdarzyć w przeszłości) na nie         zakotwiczone płyty tektoniczne.           Wiele teorii naukowych         stwierdza, że wpływ grawitacji         różnych planet oddziałuje na         Słońce, modulując owe wiatry         słoneczne. Jest to o tyle         bardziej interesujące, że w 1982         roku nastąpi rzadkie, liniowe         ułożenie planet Układu         Słonecznego. Jeżeli ta teoria,         nazwana Efektem Jowisza (od         tytułu książki napisanej przez         doktorów Johna Gribbina i         Stephena Plagemanna), jest         prawdziwa, to owe ułożenie         liniowe planet wywoła niebywałą         aktywność Słońca, co z kolei         będzie miało niebagatelny wpływ         na prędkość obrotu Ziemi. Tak         więc naukowcy oczekują nadejścia         roku 1982 z wielkim         zainteresowaniem i nie mniejszą         obawą.           Drugim potencjalnym sprawcą         trzęsienia ziemi może być         człowiek. Od zarania ludzkości         człowiek bezmyślnie i na oślep         ingerował w procesy natury i nic         nie wskazuje na to, by         kiedykolwiek owych ingerencji         zaniechał. Gatunek, który

 

 

        najpierw modlił się do sił         natury, a potem poznał i         wykorzystał jej najgłębsze         tajemnice, wieńcząc to dzieło         bombą wodorową, zdolny jest do         wszystkiego. Sam pomysł         kontrolowania przez człowieka         trzęsień ziemi - za pomocą         kontrolowanych wybuchów - nie         jest nowy, przeprowadzono już         bowiem tego typu doświadczenia.         Na nieszczęście (choć było to         oczywiście nieuniknione)         jednocześnie pojawiła się idea,         aby wykorzystać ten pomysł jako         interesującą innowację w         przyszłej wojnie jądrowej. Myśl         ta na tyle głęboko zawładnęła         niektórymi ludźmi, że podpisano         już międzynarodowe umowy,         poparte szczerymi przysięgami,         zabraniające używania broni         jądrowej w sposób zagrażający         środowisku naturalnemu, na         przykład przez skażenie         atmosfery czy też wywołanie fali         przypływu.           Istnienie tych umów posłuży,         oczywiście jedynie         przyspieszeniu gorączkowych prac         nad pełnym wykorzystaniem         wszelkich możliwości owych         "broni, o których nawet nie         wolno myśleć". Zajmą się tym         zwłaszcza supermocarstwa.         Wystarczy przypomnieć sobie, co         wynikło z podpisania słynnego         traktatu S$a$l$t, który         spowodował natychmiastowe         zdwojenie wysiłków przez         naukowców obu stron w         poszukiwaniu odpowiednika         "złotego Graala", co zaowocowało         rozwojem nowych i coraz bardziej         przerażających środków zagłady         wielkich mas ludzkich.         Podpisanie nic nie znaczących         skrawków papieru nie usunie         przecież cętek ze skóry         leoparda.           Oprócz jednak zastosowań         czysto wojennych pomysł ten         można również wykorzystać w         innych celach. I o tym właśnie         jest ta książka.

 

 

          Rozdział I                  Ryder otworzył oczy i         niechętnie sięgnął po słuchawkę         telefonu.           - Słucham?           - Mówi porucznik Mahler.         Przyjeżdżaj natychmiast. Razem z         synem.           - Co się stało?           Porucznik przywiązywał na ogół         wielką wagę do tego, by         podwładni zwracali się do niego         per "sir", ale w przypadku         sierżanta Rydera poddał się         wiele lat temu. Ryder rezerwował         ten sposób zwracania się dla         osób, które poważał; ale żaden z         jego przyjaciół czy znajomych         nie usłyszał nigdy tego słowa z         jego ust.           - Nie przez  telefon - odparł         Mahler.           Z drugiej strony linii         słuchawka spoczęła na widełkach.         Ryder z ociąganiem podniósł się,         włożył marynarkę i zapiął         środkowy guzik, by ukryć smitha         and wessona, kaliber 38, który         tkwił przy lewym boku, w         miejscu, gdzie Ryder kiedyś miał         talię. Nadal ociągając się, jak         tylko może ociągać się człowiek,         który skończył właśnie         dwunastogodzinną służbę,         obrzucił pokój spojrzeniem -         perkalikowe zasłonki, pokrowce         na fotele - różne drobiazgi i         wazony pełne kwiatów - wszystko         to świadczyło o tym, że sierżant         Ryder nie jest kawalerem. Wszedł         do kuchni i z żalem chłonąc         aromaty płynące z garnka,         wyłączył kuchenkę. Następnie         dopisał: "Wyszedłem do miasta" -         na kartce z instrukcją, kiedy i         przy jakiej temperaturze         powinien przekręcić odpowiednie         pokrętło - co było szczytem         umiejętności kulinarnych, jaki         zdołał osiągnąć podczas         dwudziestu siedmiu lat         małżeństwa.           Samochód zaparkowany był na         podjeździe. W czymś takim żaden

 

 

        szanujący się policjant nie         chciałby zostać zastrzelony. To,         że Ryder był właśnie szanującym         się policjantem, nie         pozostawiało żadnych         wątpliwości. Ale jako wywiadowca         miałby niewielki pożytek z         błyszczącej limuzyny ze         świetlnym napisem "Policja" i         migającymi światłami. Jego         samochód - nazwany tak z braku         lepszego określenia - był starym         i poobijanym peugeotem w rodzaju         tych, jakie uwielbiają paryżanie         o sadystycznych skłonnościach, z         przyjemnością obserwujący, jak         kierowcy lśniących limuzyn         zwalniają i zjeżdżają na bok za         każdym razem, gdy we wstecznym         lusterku dostrzegą taki         zabytkowy rydwan.           Cztery bloki od swego domu         Ryder zaparkował, przeszedł po         wyłożonej płytami ścieżce i         nacisnął dzwonek. Drzwi otworzył         młody mężczyzna.           - Wkładaj mundur, Jeff -         powiedział Ryder. - Wzywają nas.           - Obu? Po co?           - Zgadnij. Mahler nic nie         chciał powiedzieć.           - To przez te seriale         kryminalne, które ogląda w         telewizji. Jeśli nie jest się         tajemniczym, to jest się         kompletnym zerem.           Jeff zniknął, by dwadzieścia         sekund później wrócić w         zawiązanym bez zarzutu krawacie.         Dopiął mundur.           Ojciec i syn tworzyli         szczególnie kontrastową parę.         Sierżant Ryder wyglądał jak         ciężarówka pamiętająca lepsze         dni. Wymięta marynarka i         pozbawione kantu spodnie         sprawiały wrażenie, jakby ich         właściciel sypiał w ubraniu         przez cały tydzień. Ryder mógłby         rano kupić sobie nowy garnitur,         a już wieczorem handlarz         starzyzną, aby uniknąć         spotkania, przeszedłby na drugą         stronę ulicy na sam jego widok.         Miał gęste czarne włosy i takież

 

 

        wąsy, a z jego znużonej i         pomarszczonej twarzy patrzyły         oczy, które w ciągu życia ich         właściciela widziały za dużo i         nie zdołały polubić tego, co         zobaczyły.           Jeff Ryder był o parę         centymetrów wyższy i o wiele         szczuplejszy. Nieskazitelny         mundur Kalifornijskiej Policji         Drogowej wyglądał na nim, jaby         został uszyty na miarę przez         znany dom mody. Odziedziczone po         matce jasne włosy i niebieskie         oczy rozświetlały twarz żywą,         ruchliwą i inteligentną. Tylko         jasnowidz mógłby odgadnąć, że         Jeff jest synem sierżanta         Rydera.           Po drodze zamienili tylko dwa         zdania.           - Matka wciąż jeszcze nie         wróciła - powiedział Jeff. - Czy         ma to jakiś związek z tym         wezwaniem?           - Zgadnij.           Centralny komisariat policji         mieścił się w obskurnym ceglanym         budynku, który od dawna nadawał         się tylko do rozbiórki. Wyglądał         tak, jakby został specjalnie         zaprojektowany po to, aby         psychicznie złamać licznych         złoczyńców, którzy wchodzili lub         byli wciągani w jego progi.         Dyżurny, sierżant Dickson,         obrzucił ich poważnym         spojrzeniem, które zresztą nie         znaczyło nic szczególnego. Sama         bowiem natura pełnionej przez         niego służby wykluczała wszelką         skłonność do niefrasobliwości.         Wykonał ręką gest pełen         zniechęcenia i oznajmił:           - Jego eminencja czeka.           Porucznik Mahler wyglądał         równie odpychająco jak budynek,         w którym urzędował. Był wysoki,         miał przyprószone siwizną         skronie, wąskie wargi niezdolne         do uśmiechu, cienki, orli nos i         oczy pozbawione wszelkich         emocji. Nikt go nie lubił, bo         zasłużył sobie na reputację         służbisty. Ale też nikt nie

 

 

        żywił do niego nienawiści, gdyż         był lojalny i raczej znał się na         swojej robocie. "Raczej" - bo         Mahler nie uginał się pod         nadmiarem rozumu, a swoją obecną         pozycję osiągnął po części         dlatego, że stanowił model         bezwzględnego obrońcy prawa, a         częściowo dlatego, że jego         nieskazitelna uczciwość nie         stanowiła najmniejszego         zagrożenia dla zwierzchników.           Teraz, co zdarzało się rzadko,         wydawał się nieswój. Ryder         wyciągnął zmiętą paczkę swoich         ulubionych gauloise'ów i zapalił         ten zakazany tutaj owoc. Awersja         Mahlera do wina, kobiet, śpiewu         i tytoniu była prawie         patologiczna.           - Coś nie gra w San Ruffino?           Mahler przyjrzał mu się         podejrzliwie.           - Skąd wiecie? Kto wam to         powiedział?           - A więc to prawda. Nikt mi         nic nie mówił. Żaden z nas nie         złamał ostatnio prawa. W każdym         razie nie zrobił tego mój syn.         Co do mnie, to i tak nic nie         pamiętam.           - Zadziwiacie mnie, sierżancie         - Mahler pozwolił swojej         zgryźliwości wziąć górę nad         skrępowaniem.           - Jak nigdy wzywa nas pan         razem; a parę rzeczy nas łączy.         Po pierwsze, jesteśmy ojcem i         synem, co policji, o ile wiem,         nie interesuje. Po drugie, moja         żona, a matka Jeffa, pracuje w         elektrowni atomowej w San         Ruffino. Nie zdarzył się tam         przecież żaden wypadek, bo w         parę chwil wiedziałoby o tym         całe miasto. Może napad?           - Tak - głos był niemal         nienawistny.           Nie był zachwycony tym, że         przypadła mu rola zwiastuna         nieszczęścia, ale też, jak         każdy, nie lubił, żeby mówiono         za niego.           - Nic dziwnego! - ton Rydera         był zupenie rzeczowy, a z jego

 

 

        zachowania Mahler mógłby         wnioskować, że rozmawiają o         pogodzie. - Służby specjalne w         tej elektrowni są do niczego.         Napisałem raport w tej sprawie,         pamięta pan?           - Został przekazany         odpowiednim władzom. Ochrona         elektrowni nie jest sprawą         policji. To sprawa I$a$e$a.           Miał na myśli Międzynarodową         Agencję Energii Atomowej, która         - między innymi - powinna         nadzorować systemy ochronny         zakładów atomowych, a zwłaszcza         zabezpieczenia przed kradzieżą         paliwa jądrowego.           - O Boże! - Jeff nie tylko nie         odziedziczył po ojcu aparycji,         ale był również pozbawiony jego         zdolności absolutnego         opanowania. - Idźmy po kolei,         poruczniku. Czy moja matka jest         cała i zdrowa?           - Tak przypuszczam. Powiedzmy,         że nie mam powodów, aby myśleć         inaczej.           - Co, to do diabła, ma         znaczyć?           Mahler zrobił minę, jakby miał         zamiar przywołać Jeffa do         porządku, lecz sierżant Ryder         był szybszy.           - Porwanie?           - Obawiam się, że tak.           - Porwana? - zdumiał się Jeff.         - Dlaczego? Jest tylko         sekretarką dyrektora. Nie ma         zielonego pojęcia o tym, co się         tam dzieje. Nie ma nawet         klauzuli utajnienia.           - To prawda. Ale proszę sobie         przypomnieć, że została         wyznaczona do tej pracy, chociaż         o nią nie prosiła. Żony         policjantów powinny być jak żona         Cezara: ponad wszelkim         podejrzeniem.           - Ale dlaczego porwano właśnie         ją?           - Porwali, o ile dobrze         rozumiem, nie tylko ją. Wzięli         również pół tuzina innych osób:         zastępcę dyrektora, zastępcę         szefa służby bezpieczeństwa

 

 

        elektrowni, jeszcze jedną         sekretarkę, operatora z sali         kontroli... Co ważniejsze, nawet         jeśli wy jesteście innego         zdania, zabrali również dwóch         profesorów, którzy właśnie         dzisiaj wizytowali elektrownię.         Obaj są najwyższej klasy         fachowcami w zakresie fizyki         jądrowej.           - To daje razem pięciu         specjalistów od fizyki jądrowej,         którzy zniknęli w ciągu         ostatnich dwóch miesięcy -         odezwał się Ryder.           - Tak jest. Pięciu - Mahler         wyglądał wyjątkowo         nieszczęśliwie.           - Skąd oni byli? - spytał         Ryder.           - Z San Diego i chyba z         Uniwersytetu U$c$l$a. Czy to ma         jakieś znaczenie?           - Nie wiem. Może już być za         późno.           - Co to ma znaczyć,         sierżancie?           - Jeśli mają rodziny, to         powinny się one znaleźć         natychmiast pod opieką policji.           Mahler najwyraźniej nie         nadążał za jego myślami.           - Jeśli zostali porwani, to w         określonym celu, a do tego         potrzebna jest ich współpraca.         Czy nie współpracowałby pan o         wiele chętniej, gdyby widział         pan kogoś, kto obcęgami wyrywa         po kolei paznokcie pańskiej         żonie?           Najprawdopodobniej z powodu         braku żony myśl ta nie wpadła         wcześniej do głowy porucznika,         ale też myślenie nie było jego         najmocniejszą stroną. Trzeba         jednak przyznać, że gdy już         zrozumiał w czym rzecz, to nie         tracił czasu. Następne dwie         minuty spędził przy telefonie.           - Jedźmy tam wreszcie - Jeff         był najwyraźniej         zniecierpliwiony, a jego głos,         choć cichy, był wyraźnie         naglący.           - Spokojnie! Nie denerwuj się.

 

 

        Czas pośpiechu już minął. Może         nadejść znowu, ale teraz w         niczym nam pośpiech nie pomoże.           W milczeniu poczekali, aż         Mahler odłoży słuchawkę.           - Kto zawiadomił pana o         porwaniu? - spytał Ryder.           - Ferguson. Szef ochrony         elektrowni. Miał wolny dzień,         ale jego dom jest podłączony do         systemu alarmowego San Ruffino.         Natychmiast się tam udał.           - Co zrobił? Przecież on         mieszka pięćdziesiąt kilometrów         stąd, w górach. Tam gdzie diabeł         mówi dobranoc. Dlaczego nie         zatelefonował?           - Bo jego linia została         przecięta.           - Ale ma przecież w         samochodzie policyjny nadajnik!          - Którym też się zaopiekowano.         Po drodze do elektrowni są trzy         budki telefoniczne. Jedna z nich         znajduje się w warsztacie         naprawy samochodów. Właściciel i         mechanik zostali zamknięci w         garażu.           - Ale system ochrony         elektrowni jest połączony         również z pańskim biurem.           - Był.           - Robota z wewnątrz?           - Ferguson zadzwonił do mnie         dwie minuty po przybyciu do San         Ruffino.           - Są ranni?           - Nie. Ani śladu przemocy.         Cały personel zamknęli w jednym         pokoju.           - Czyli mamy pytanie za milion         dolarów.           - Kradzież paliwa nuklearnego?         Według Fergusona trzeba trochę         czasu, żeby to ustalić.           - Jedzie pan tam?           - Oczekuję gości - Mahler nie         wyglądał na zbyt         uszczęśliwionego.           - Założyłbym się, że tak         będzie. Kto tam jest.           - Parker i Davidson.           - Chcemy się do nich         przyłączyć.           Mahler zawahał się, a po

 

 

        chwili zapytał wymijająco:           - Spodziewacie się odkryć coś,         czego oni nie zauważą? To         znakomici fachowcy. Sami to         mówiliście.           - Cztery pary oczu widzą         więcej niż dwie. No i chodzi tu         o moją żonę, a matkę Jeffa.         Lepiej więc niż oni wiemy, jak         mogła się zachować w takiej         sytuacji. Może uda nam się         dostrzec coś, co mogło ujść         uwagi Parkera i Davidsona.           Mahler podparł rękoma brodę i         wpatrywał się ponuro w stół.         Istniały duże szanse, że         jakąkolwiek decyzję podejmie,         zdaniem jego zwierzchników         będzie do decyzja niewłaściwa.         Wybrał więc kompromis, nie         mówiąc nic. Ryder skinął głową i         wraz z Jeffem opuścili pokój.              *      *       *          Wieczór był piękny, cichy i         bezwietrzny. Kiedy Ryder i jego         syn przekraczali bramę         elektrowni San Ruffino,         zachodzące słońce kreśliło         matowozłoty szlak na horyzoncie         ponad Pacyfikiem. Elektrownię         zbudowano nad samą zatoką San         Ruffino, gdyż jak wszystkie         siłownie atomowe potrzebowała         ogromnych ilości wody, około         czterech milionów litrów na         minutę, aby utrzymać rdzeń         reaktora w optymalnej         temperaturze. Żadna miejska sieć         nie byłaby w stanie zapewnić         takich ilości wody.           Dwa reaktory były pokryte         masywnymi, śnieżnobiałymi         kopułami, pięknymi w swej         prostocie, a zarazem groźnymi i         ponurymi, jeśli ktoś pragnął je         za takie uważać. Z pewnością         były imponujące. Każda miała         wysokość         dwudziestopięciopiętrowego         wieżowca, średnicę około         pięćdziesięciu metrów i metrowej         grubości ściany z betonu         zbrojonego największymi prętami         zbrojeniowymi produkowanymi w         U$s$a. Między tymi budowlami -

 

 

        zawierającymi również cztery         generatory parowe wytwarzające         energię elektryczną - stał         przysadzisty budynek, mieszczący         turbogeneratory, skraplacze i         odsalacze.           Od strony plaży stała         sześciopiętrowa budowla, zwana,         nie wiadomo dlaczego, budynkiem         pomocniczym, długa na         osiemdziesiąt metrów, mieszcząca         sterownię obu reaktorów, centrum         kontrolno_pomiarowe oraz bardzo         skomplikowany system kontrolny,         zapewniający bezpieczeństwo         elektrowni i ochronę okolicznej         ludności przed skutkami jej         pracy.           Do budynku, z obu jego stron,         przylegały dwa mniejsze         skrzydła. Ich funkcja była         równie ważna i delikatna jak         praca samych reaktorów. Mieściły         się tam magazyny paliwa         rozszczepialnego. Do zbudowania         elektrowni trzeba było zużyć         prawie milion metrów         sześciennych betonu i prawie         pięćdziesiąt tysięcy ton stali.         Godny uwagi był fakt, że cały         ten skomplikowany system         obsługiwało zaledwie osiem osób,         głównie pracownicy ochrony.           Dwadzieścia metrów przed bramą         wjazdową Ryder został zatrzymany         przez umundurowanego wartownika         uzbrojonego w pistolet         maszynowy. Wartownik nie był         zbyt groźny, gdyż nawet nie         zsunął z pleców swojej broni.         Ryder wychylił głowę przez okno.           - Co to? Dzień otwarty dla         wszystkich? Wstęp bezpłatny dla         każdego?           - Aaa, sierżant Ryder! - niski         mężczyzna, mówiący z wyraźnym         irlandzkim akcentem, próbował         się uśmiechnąć, ale wyszedł mu         tylko przykry grymas. - Trochę         za późno na zamykanie drzwi do         stajni. Konie wybiegły. Poza tym         czekamy na przedstawicieli         prawa. I to w ilościach         hurtowych.           - Którzy będą zadawać aż do

 

 

        znudzenia te same głupie         pytania, jak ja zacznę czynić za         chwilę. Rozchmurz się, Johnny.         Dopilnuję, żeby nie zapudłowali         cię za zdradę stanu. Miałeś         wtedy służbę?           - Chyba za jakieś grzechy.         Przykro mi z powodu pana żony. -         Ryder skinął głową. - Współczuję         panu, ale pan niech mi nie         współczuje. Złamałem przepisy.         Jeżeli istnieje gdzieś w pobliżu         odpowiednie drzewo, to powinno         się mnie na nim powiesić. Nie         powinienem wyłazić ze swojego         pudełka.           - Dlaczego? - spytał Jeff.           - Widzicie to szkło? Nawet         Bank Amerykański nie ma takiego.         Może pocisk z magnum 44 dałby         sobie z nim radę, choć w to         wątpię. - Mam u siebie mikrofon         i głośnik, pod ręką przycisk         alarmowy, a pod nogą pedał,         którym mogą zdetonować pięć         kilogramów gelenitu, powodując         taki wybuch, że nawet czołg by         się zniechęcił. Mina jest         zakopana pod asfaltem w miejscu,         w którym zatrzymują się         wyjeżdżające pojazdy. Ale stary         bałwan Mc$cafferty musiał         otworzyć drzwi i wyjść na         zewnątrz.           - Dlaczego?           - Nie ma gorszego idioty niż         stary idiota - oto dlaczego.         Spodziewaliśmy się właśnie o tej         porze furgonetki. Znalazłem na         biurku notatkę, w której było to         napisane. Furgonetki do         transportu paliwa nuklearnego,         która miała przyjechać z San         Diego. Ten sam kolor, ta sama         tablica rejestracyjna, taki sam         strażnik, te same mundury.           - Krótko mówiąc, ta sama         furgonetka. Porwana. Ale skoro         zadali już sobie trud, żeby nią         zawładnąć, dlaczego nie         zaczekali, aż będzie pełna?           - Przyjechali tu nie tylko po         paliwo.           - No tak! Poznałeś kierowcę?           - Nie. Ale przepustkę miał w

 

 

        porządku i fotografię w         przepustce też.           - Poznałbyś go?           Mc$cafferty zmarszczył brwi jak         człowiek, który podejmuje wielki         wysiłek umysłowy.           - Na pewno bym rozpoznał tę         cholerną czarną brodę i takie         same wąsy, teraz leżące na         śmietniku. Nie zdążyłem nawet         zauważyć, kto jest głównym         macherem, ledwie rzuciłem okiem,         a boczne drzwi otworzyły się i         już byli na dole. Nawet nie         wiem, ilu ich było. Wszyscy         mieli maski z czarnych pończoch.         Nic więcej nie widziałem. Byłem         zbyt zajęty patrzeniem na to, co         przytargali ze sobą: pistolety,         obrzynki, a jeden miał nawet         bazookę.           - Bazookę?           - Zapewne po to, by wysadzić w         powietrze pancerne drzwi z         elektronicznym zamkiem.           - Tak przypuszczam, ale nie         padł ani jeden strzał - od         początku do końca. To byli         zawodowcy. Dobrze wiedzieli, co         robić, dokąd pójść, na co         uważać. Załadowali mnie do         środka i związali, zanim         zdążyłem zamknąć usta.           - Musiał to być dla ciebie         niezły szok - stwierdził Ryder.         - A potem?           - Jeden z nich wszedł do mojej         budki. Łajdak miał irlandzki         akcent. Przysiągłbym, że słyszę         własny głos. Podniósł słuchawkę         i wywołał Carltona - to numer         dwa w ochronie - Ferguson miał         dzisiaj wolne. Powiedział, że         ciężarówka już jest i poprosił o         pozwolenie otwarcia bramy.         Nacisnął guzik, poczekał, aż         furgonetka przejedzie i zamknął         bramę. Sam wlazł przez furtkę i         wsiadł do furgonetki, która         czekała na niego.           - I to wszystko?            - Wszystko, co wiem. Byłem z         nimi cały czas - nie miałem         zresztą innego wyboru - do końca         całej imprezy. Potem zamknęli

 

 

        mnie razem z pozostałymi.           - Gdzie jest Ferguson?           - W północnym skrzydle.           - Pewnie sprawdza, czego mu         brakuje. Powiedz mu, że         przyjechałem.           Mc$cafferty wszedł do budki,         powiedział coś krótko przez         telefon i po chwili ukazał się         znowu.           - W porządku.           - Nie było żadnych komentarzy?           - Zabawne pytanie. Powiedział:         "Boże, jakbyśmy mieli jeszcze         mało kłopotów".           Ryder uśmiechnął się blado i         odjechał.               *      *      *          Ferguson, szef ochrony         elektrowni, przyjął ich w swym         biurze uprzejmie, ale bez cienia         entuzjazmu. Wiele miesięcy         upłynęło od chwili, gdy         przeczytał cierpki raport Rydera         dotyczący ochrony w San Ruffino,         ale Ferguson miał dobrą pamięć.         Fakt, że ów raport był w         najwyższym stopniu precyzyjny i         że on sam, Ferguson, nie miał         ani odpowiedniej władzy, ani         funduszów, żeby spełnić         zalecenia Rydera, nie miał dla         niego żadnego znaczenia. Był to         niski, dobrze zbudowany         mężczyzna o czynnych oczach i         chronicznie zatroskanej twarzy.         Odłożył słuchawkę telefonu i         nawet nie próbował podnieść się         zza biurka.           - Przyszedł pan, sierżancie,         żeby sporządzić kolejny raport?         - starał się być zgryźliwy, ale         w jego głosie brzmiała tylko         niepewność. - Znów przysporzyć         mi kłopotów?           - Ani mi to w głowie - odparł         łagodnie Ryder. - Jeśli pańscy         zaślepieni zwierzchnicy widzą         świat przez różowe okulary i         odmawiają panu niezbędnej         pomocy, to ich wina, a nie pana.           - Ach tak?! - w głosie         brzmiało zaskoczenie, ale twarzy         Fergusona nie opuszczała         nieufność.

 

 

          - Panie Ferguson, tą sprawą         jesteśmy zainteresowani         osobiście - odezwał się Jeff.           - Jest pan synem sierżanta? -         Jeff skinął potakująco głową. -         Przykro mi z powodu pańskiej         matki, choć to chyba niewiele         panu pomoże.           - Znajdował się pan wtedy         prawie pięćdziesiąt kilometrów         stąd. Nic pan nie mógł poradzić         - stwierdził uprzejmie Ryder.           Jeff spojrzał na ojca z obawą.         Wiedział, że uprzejmy Ryder jest         potencjalnie najgroźniejszy, ale         wydawało mu się, że tym razem         nie ma powodów do niepokoju.           - Spodziewałem się zastać pana         w skarbcu przy liczeniu łupu,         który zagarnęli nasi         przyjaciele.           - To do mnie nie należy. Nigdy         nie zbliżam się do tych         cholernych magazynów, chyba że         sprawdzam system alarmowy. Nie         wiem nawet, co tam trzymają.         Zajmuje się tym sam dyrektor i         jego asystenci.           - Można się z nim zobaczyć?           - Po co? Dwóch waszych ludzi,         nie pamiętam ich nazwisk...           - Parker i Davidson.           - Możliwe. Już z nim         rozmawiali.           - No właśnie. Wtedy też liczył         straty?           Ferguson wyciągnął rękę w         stronę telefonu. Porozmawiał         pełnym szacunku głosem z kimś po         drugiej stronie linii, a potem         zwracając się do Rydera         powiedział:           - Właśnie kończy. Mówi, że za         chwilę tu będzie.           - Dziękuję. Czy napad mógł być         zorganizowany przez kogoś stąd?           - Stąd? Sądzi pan, że mógłby         być w to zamieszany ktoś z moich         ludzi...? - Ferguson obrzucił         Rydera podejrzliwym         spojrzeniem. W czasie napadu         znajdował się w odległości         pięćdziesięciu kilometrów od         elektrowni; mógł więc uważać, że         sam jest poza wszelkimi

 

 

        podejrzeniami. Chociaż równie         dobrze, gdyby był w to         zamieszany, to w momencie         włamania z pewnością powinien         być pięćdziesiąt kilometrów         stąd. - Nie rozumiem. Dziesięciu         dobrze uzbrojonych ludzi nie         potrzebuje żadnej pomocy z         wewnątrz!           - Jak więc mogli przejść przez         drzwi zamykane systemem         elektronicznym i przemknąć się         niezauważalnie obok fotokomórek?           Ferguson westchnął. Poczuł się         pewniej.           - Spodziewaliśmy się         ciężarówki, która miała zabrać         paliwo. Przyjechała o ustalonej         godzinie. Strażnik zawiadomił         Carltona o jej przybyciu i         Carlton wyłączył wszystkie         urządzenia blokujące drzwi.           - Powiedzmy. Ale jakim cudem         nie pogubili się wśród tych         korytarzy? To prawdziwy         labirynt.          - Nic łatwiejszego - Ferguson         poczuł się jeszcze pewniejszy. -         Myślałem, że pan o tym wie.           - Człowiek uczy się przez całe         życie. Niech mi pan to wyjaśni.           - Aby zapoznać się z planem         pierwszej lepszej elektrowni         atomowej, nie ma najmniejszej         potrzeby przekupywania któregoś         z jej pracowników. Nie ma nawet         potrzeby wkradania się na teren         zakładu w fałszywym mundurze czy         kombinowania fałszywych odznak,         nie mówiąc o używaniu siły. Nie         trzeba nawet zbliżać się do         elektrowni, by poznać szczegóły         jej położenia, dokładne         umiejscowienie zapasów uranu i         plutonu, a także dokładny czas         dostarczania i odbierania         ładunków paliwa nuklearnego. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin