Karol Bunsch - Psie Pole.doc

(757 KB) Pobierz

Karol Bunsch

 

 

 

Psie Pole

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Spotkanie

 

Od czasu gdy odpadły Łużyce, mające stanowić przedmurze państwa Wielkiego Bolesława przeciw parciu drapieżnych margrafów na wschód, już tylko nieprzebyte bory, bagna i zalewy między wodami Bobru i Nysy stanowiły zaporę umocnioną wałami, które Chrobry jeszcze zbudował. Na północ od nich było przejście pod Krosnem, na południe - Bramą Łużycką naprzeciw Legnicy, ale ziemie między nimi, po lewym brzegu Bobru, leżały puste, rzadko nawiedzane przez napastnika, bo i grabić nie było kogo tam, gdzie zwierz był jedynym osadnikiem.

Toteż blask płomienia, znamię obecności człowieka, bardziej dziwił, niż trwożył leśnych mieszkańców. Podchodzili do ogniska; zdradzało ich ostrzegawcze warczenie psa, na które jednak pan jego zdał się nie zwracać uwagi, zapatrzony w płomień oświetlający jego młodą, zamyśloną twarz. Drgnął jednak, gdy pies dźwignął się z najeżoną na karku sierścią. Kładąc na nim rękę, drugą przysłonił oczy od blasku i spojrzał za siebie. Ale nawykłe do światła oczy nic nie dostrzegały w ciemności, natomiast uszy rozróżniły szelest kroków. Kroki były ludzkie, a idący widocznie nie zamierzał się ukrywać. Po chwili istotnie ukazał się w kręgu blasków płomienia, przystąpił do ogniska i przez chwilę patrzyli wzajem na siebie bez słowa. Pies warczał jeszcze, ale widząc, że pan się nie poruszył, machnął obojętnie ogonem i przylgnął do ziemi.

Przybyły odezwał się wreszcie. Mówił narzeczem obcym, ale zrozumiałym:

- Co robisz w boru?

- Siedzę.

- Wżdy widzę. Ostrożnyś, choć młody. Ale nie ma przed kim. Ja jestem zbiegiem.

Młodzian spojrzał na przygodnego towarzysza. Ciemny zarost okrywał wychudłą twarz, tylko jasne oczy świeciły w blaskach płomienia. Mowa zdradzała Łużyczanina i wygląd nie budził obawy.

- I ja uciekłem - odparł.

- Od swoich uciekłeś? Ubiłeś kogo? Tyś Ślązak?

- Dziadoszanin. Nie ubiłem nikogo, choć zdałoby się. Nie chcę tak żyć.

- Jak?

- Jak wół.

- Młodyś. Ja bym chciał żyć jak wół. Ciepła obora, pełny żłób, choćby i orać od świtu do zmroku. A żyję jak bezpański pies. Ale i to lepsze...

Urwał, po czym podjął:

- Jeno zimy nijak przeżyć. Zdychać przyjdzie. Ale i to lepsze niż życie u nas.

- A u nas?! - wybuchnął młody. - Wolniśmy! Jak ta ziemia stara, na niej siedzimy by ten zwierz w boru. A co pokolenie, to gorzej. Dawniej las i woda były niczyje; żył z nich, kto chciał. Teraz książęce albo klasztorne czy rycerskie. Ziemie podle nas książę Przedsławowi Łabędziowi nadał. Dobry pan - zaśmiał się - bo go nie ma. Pono legł czy w niewoli siedzi, tedy ziemia jak niczyja, pożytku nikt nie wzbrania. Ale cóż z tego: jak bydlę do roboty komesi popędzają, to mosty, to drogi, to grody naprawiać, jeszcze karm pastucha, co stoi nad tobą. Wolniśmy dziedzice, a z niewolnikami nas równają. Tu jeszcze nie sięgną. Radziej żyć w lesie. Uciekłem.

- Dawno?

- Już trzeci dzień.

- To jeszcze chleb masz pewnikiem. Dałbyś.

Młody sięgnął z ociąganiem do sakwy i wydobył glon chleba, przełamał i wręczył część nieznajomemu. Myślał, że ten zacznie jeść chciwie, bo wyglądał na wygłodzonego, ale on patrzył z nabożeństwem i szeptał:

- Chleb jedzą... i źle im.

Kiwał głową w zadumie; młody zeźlił się i warknął:

- Cóż wydziwiasz, jakbyś chleba nie widział?

Nieznajomy popatrzył na niego szklanym wzrokiem i odparł cicho:

- Ja widziałem. Ale moje dzieci już nie widziały.

- Tedy wróć im pokazać - rzucił młody drwiąco, ale zacisnął wargi, gdy obcy odparł:

- Wróciłbym... i po śmierć... jeno nie ma do kogo.

- Pomarły? - zapytał młody, stropiony.

- Zdechły... z głodu.

- Powiadaj!

- Dużo by mówić... choćby do świtu.

- Gadaj! Mamy czas.

Słuchał z przymkniętymi oczyma. Chwilami rzucał spojrzenie na mówiącego, jakby chciał sprawdzić, że to nie zły sen. Łużyczanin mówił spokojnie, nie o sobie, jeno o doli nieszczęsnego plemienia, które na śmierć skazano za to jeno, że według innego obyczaju żyło, i które już umarło. Młodzian nie chciał słuchać więcej i zarazem nie chciał przerywać mówiącemu, jakby się spodziewał, że przecie coś usłyszy, co rozjaśni ponury obraz, pozwoli żywić nadzieję. Ale Łużyczanin ciągnął:

- Nie nazwą cię inaczej niż psem. Nie dotkną inaczej niż nogą. Nędzny kawałek ziemi, który ci z ojcowizny został, drewnianą sochą skrobać musisz, bo z żelaza niewolnik mógłby uczynić miecz. Nie zagrzejesz się w chacie, bo komina mieć nie wolno. Mógłbyś upiec chleb, a skąd mąka, jeśli żaren też mieć nie wolno? Co z sierocej ziemi wydusisz, na daniny prawie starczy. Nie urodzi się, twoja strata, zabiorą ostatnią krowę, byś kropli mleka nie miał dla dziecka. A do sprzężaju żonę i dzieci brać możesz... jeno ich karmić nie ma czym. Coś się żonie poobrywało na wnętrzu... poszła. Za nią dzieci... po młodszeństwie. Dziwne ci, że wolałbym wołem być? Wół nie ma żony ni dzieci, nie musi patrzyć, jak zdychają. Nie myśli. Nie dasz mu żreć, uwali się, nie pójdzie, choćbyś ubił. A nowego kupić trzeba. Człek darmo przychodzi. Nas wygubią, do was przyjdą. Nie bój się!

Na te słowa siedzący wyprostował się i rzucił zawzięcie:

- Nie boję się. Nie przyjdą.

- Głupiś - bezbarwnie odparł nieznajomy. - Nie wydojona krowa ryczy.

Młody żachnął się, ale towarzysz ciągnął, jakby tego nie zauważył:

- Cóżeście, Dziadoszanie? Ilu was jest? A wiesz, ilu Niemców? I cesarz wszystkich w garści dzierży i głosi, że świat cały jego. Nie przyjdzie do was dziś, to jutro. Nie obronicie się.

Młodemu zaświeciły się oczy. Odparł żywo:

- Mój dziad opowiadał, że jego dziad w Niemczy był, gdy przyszedł cesarz z Niemcami. Jeszcze pogańskich Lutyków w pomoc przybrał. Nie wskórali nic. I my się obronim.

- Dziadoszanie?

- Nie samiśmy. Są jeszcze Bobrzanie i Trzebowianie, Gołężyce, Opolanie i Ślężanie. Nie damy się.

- Gołężyce przecie do Czech odpadli. Z nimi cesarzowi, a nie wam będą pomagać. Wszystkich was razem za mało.

- Głupiś! - popędliwie rzucił młody. - Niemcza się obroniła, bo wiedzieli, że przyjdzie Chrobry z Polanami, Wiślanami i innymi. Przyszedł i zbił cesarza.

- Jeno nie ma już Chrobrego. Słyszałem ci o nim. Pieśni u nas pieją... gdy panowie nie słyszą. Onże wszystkie ludy, co Słowem mówią, zebrać chciał razem. Za Łabę byśmy przegnali duków i margrafów, hercogów i ritterów, skąd przyszli... A tak!

Urwał i zadumał się, a po chwili dodał:

- Człek sam jeden ani się wilkom nie obroni, choćby jaki mężny. Zdychać przyjdzie.

- Cóż nam kraczesz? Za nami książę Bolko stoi. I on chrobry jest, naddziadowe państwo zjednoczył, zdradźcę Zbigniewa wyganiając. Nie damy się.

- Daj to Bóg! Niechby nas choć pomścił.

Ściągnął kurtę i otulił się nią wraz z głową, nogami odwracając się ku ognisku, bo noc była chłodna i wietrzna. Młody siedział nadal, nad czymś głęboko zadumany, dorzucając chrustu do ognia i słuchając jego trzeszczenia. Potem słuchał, jak zrazu pojedyncze, potem coraz gęstniejące krople szeleszczą po zwiędłym listowiu i sycząc padają w ognisko, które dymić zaczęło. Oczy zasłonił, bo wiatr kręcił dymem, i zdrzemnąć się musiał, bo gdy je otworzył, nieprzebita ciemność jesiennej nocy wyparła blask zgasłego ognia. Skulił się i przytuliwszy do psa, szczękając zębami, czekał świtu. Wreszcie niebo poszarzało na tyle, że rozróżnił już zarysy ogołoconych z listowia gałęzi, zatarte nisko leżącą, przenikliwą mgłą. Trącił towarzysza i powiedział:

- Wstawaj!

Zagadnięty nie spał widocznie, bo nie poruszywszy się, zapytał:

- Po co?

-Wracam do swoich.

Łużyczanin dźwignął się i patrzył zaskoczony. Odezwał się z wahaniem i prośbą:

- Siekierę masz i nóż. Ostawiłbyś mi... może jakoś przezimuję, choć daszek nad głową skleciwszy. Ty sobie doma poradzisz.

- Pójdzi ze mną. Dziada mam mądrego. Stary jest, dużo widział. Tarczownikiem był u Odnowiciela, gdy Śląsk Brzetysławowi odbierał. Może co doradzi.

W oczach Łużyczanina widać było walkę chęci z obawą.

- Jam obcy, do niczego niezdały. Sił nie mam, a swoich gąb macie zadość...

- Czego się lękasz? - rzucił młody niecierpliwie. Za jedno ci, gdzie zdychać, tedy pójdzi. Pod dachem nawet zdychać lżej.

- Pójdźmy. Bogudar mnie wołali.

- Mnie Kosek.

* * *

U ujścia Kwisy do Bobru, wśród bagien, leżała wieś Moczydło. Starsza była niż wały Chrobrego, zamykała przerwę między południową a północną ich częścią. Zbudowana w okrąglicę, dom przy domu, ze wspólną oborą dla bydła i spichrzem pośrodku, obwiedziona była wałem i ostrokołem, otoczona wodą Kwisy, prowadzoną rowem. Niegdyś była siedzibą rodu, potem opola. Teraz należała do grodu w Bytomiu i, jak każda inna wieś, powinności pełnić i daniny składać musiała. Ale pamięć pozostała o opolnym staroście, który tu niegdyś sądził i rządził. Teraz, choć starosty nie było, Sapek powagą swą i doświadczeniem niejedną sprawę rozstrzygał nie tylko we własnej wsi, ale i okolicznych, z których coraz wołano po niego, bo i bliżej było niż do Bytomia, i koców[1] płacić nie było trzeba za sąd, jak komesowi lub podsędkowi.

Nawet zbuntowany Kosek powagę dziada uznawał i do niego postanowił się zwrócić o radę, co począć z Łużyczaninem, którego mu się żal uczyniło. Ale nie dlatego jeno wrócił. To, co od niego usłyszał, wiele mu dało do myślenia, a myśli się chłodniej w bezsenną, słotną noc.

Rodzic Rasko, który sam już do Bytomia na służbę za syna zbierał się, by grzywny uniknąć, powitał powrót marnotrawnego syna z kijem w ręku, ale Sapek powiedział:

- Ostaw! Młodzi zawżdy chadzają po własny rozum do głowy. A nie najdą go, wracają po cudzy.

Wieścina, jak to niewiasta, miast ofuknąć włóczęgę, użaliła się nad nim, że przynędzniały wrócił, i kurę wsadziła do garnka, jak na wielkie święto, udając, że nie słyszy mruczenia męża:

- Kurami tucz wałkonia... i jeszcze łazęgów ze świata. Będzie ich lepiej nosiło.

Bogudar, niepewny przyjęcia, spłoszył się wyraźnie i wymknąć się zamierzał, ale stary Sapek rzekł surowo:

- Gościem jest. Jeszcze ten dach nie odmówił schronienia nikomu i nie odmówi, póki ja żywię. Ani nas łyżka strawy nie ogłodzi. Ostań - zwrócił się do Łużyczanina.

Rasko zawstydził się i gdy Wieścina podała miskę jaglanej kaszy i garnek z kurą, sam do jedzenia zachęcał gościa, który nieśmiało sięgał do misy, choć spoglądał na nią chciwie.

- Jedz! Tyle twego. A co jutro będzie, nie wiada.

- Byle jeno Niemce do was nie przyszli - szepnął Bogudar.

- Swoi też drzeć potrafią. Dwa razy z jednej krowy skórę by ściągali. I doić chcą, i mięso z niej żreć.

- Co wy wiecie!

Pojadłszy, ośmielił się i rozgadał. Słuchali zasępieni. Gdy skończył, zapanowało milczenie, które przerwał Sapek:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin